Starsza
kobieta z makulaturą i książką stała w nadziei na nawrócenie się pisarza.
Patrzyła się z przejęciem na identyczne drzwi (jak te do doku, jaki właśnie
opuściła), które znajdowały się za nią z wulgarnym, desperacko umieszczonym
stwierdzeniem: „pierdolę cię”.
Jednak,
gdy usłyszała kolejne ostre słowo dobiegające zza ściany ruszyła w prawo, skąd
przyszła.
Dreptała
przed siebie wolnym krokiem do kolejnego podłużnego pomieszczania, w którym tym
razem miały znaleźć się dwie windy. Jedna towarowo osobowa, druga zwyczajnie
pasażerska.
Mijała
kolejne wejścia do mieszkań kolejnych nieznajomych prawdy uczestników tłumu.
Szeptała
słowa modlitwy w rytm bicia serca oraz stawianych, albo raczej suwanych nóg o
podłogę.
Wpadała
w trans, przemierzała niedługi korytarz w tak powolnym tempie, że wydać się
mogło to surrealistyczne, ale ona tam naprawdę była. Prawdą było iż stąpała
krok za krokiem, wymawiając rytmicznie Słowo za Słowem, wielbiąc przy tym jej
Pana, Pana nad panami. Nie wypowiadała jednakże jego imienia, pozostawał on
bezimiennym.
Może
posiadał nazw tyle, ile wierzących w Niego ludzi na świecie? Może tyle co
żyjących – praktykujących i niepraktykujących?
Z
prostopadłego korytarza wyszedł młody mężczyzna w cienkiej kurtce, czapce z
daszkiem i torbą na ramieniu. W dłoni trzymał plastikową teczkę z przypiętymi
kartkami papieru, na których widniały nazwiska i adresy, oraz odręczne podpisy.
Na jednej ze stron dało się zobaczyć nawet nazwisko Pisarza, a także jego miejsce
zamieszkania, jednak bez sygnatury.
Wysoki
osobnik w długich blond włosach spiętych w kucyk przeszedł mijając zajmującą
połowę przejścia kobietę z pożałowaniem, a nawet odrobiną strachu. Wypatrzył
numer lokalu po czym przygotował odpowiednią kopertę i zadzwonił. Popatrzył
jeszcze raz na staruszkę, która wciąż ze swoją zabójczą prędkością zmierzała do
windy.
**
Dzwonek
do drzwi rozbrzmiał znowu.
Writer
poderwał się na równe nogi i z impetem otworzył drzwi.
-
Czego!? – zapytał bulwersując się i płosząc listonosza.
-
Ja, ja… - nie wiedział co odpowiedzieć na taki atak ze strony mieszkańca –
jestem… listonoszem.
Uspokoił
się.
-
Przepraszam… - spuścił głowę spuszczając z tony by porozmawiać w sposób
normalny.
-
Ciężki poranek?
-
Tak… - przełknął ślinę wpuszczając kuriera do wewnątrz, ten jednak odmówił –
…tak jakby…
Doręczyciel
spojrzał się raz jeszcze w kierunku wind i zdziwił się nagłym zniknięciem
powolnej kobiety, przetarł oczy i powrócił myślami do odbiorcy.
-
Mam przesyłkę. – oznajmił – od pana… A.D. von Bieluch, dobrze? – nie będąc
pewnym.
-
Tak, tak, masz fajka?
-
Mam – wyciągnął z tylnej kieszeni spodni paczkę tanich, w niebieskiej paczce,
papierosów i podał otwartą do pisarza.
-
Dzięki. – wyjął jednego – Potworny dzień.
-
Nie pierwszy i nie ostatni – uśmiechnął się delikatnie – Wracając do zamówienia
– powrócił na właściwe tory – oto dokument do podpisania jako potwierdzenie
odbioru.
Podał
mu dużą, kwadratową przesyłkę w brązowej kopercie.
Pisarz
dla pewności otworzył pakunek bez zwłoki i wyjął gruby zeszyt tego samego
formatu co opakowanie. Przewertował sprawdzając zawartość.
Teraz
już bez problemowo mógł kontynuować powieść, bądź udać się na długo planowane
wakacje.
Patrz do góry! – usłyszał w głowie.
Znów
zaczynał się denerwować
Wolność, której nie zapomnisz! – myśl nie przerywała.
Na
nowo popadał w paranoję.
Pomyśl, czy jesteśmy wolni! – słowa płynęły w jego głowie
Zaczynał
odczuwać ogólne osłabienie i niechęć.
Tak blisko nigdy nie był nikt… - po wypowiedzeniu ostatniego
wyrazu, atak psychotyczny ustąpił.
-
Wszystko w porządku? – dobiegał go inny głos, tym razem ludzki, tłumiony i nie
wyraźny –Proszę pana – odczuł dotyk na ramieniu.
Spojrzał
na kuriera, który mówił do niego, a on nie słyszał. Świat mu wirował, a może to
on upadał nie czując tego?
**
-
Proszę pana! – krzyczał – Proszę pana! – powtarzał.
Rzucając
długopis złapał go za ramię i potrząsając nawoływał mdlejącego adresata do
podtrzymania świadomości.
Odbiorca,
jednej z wielu przesyłek, zemdlał.
Dopadła
go panika, którą z szybka opanował i doszedł do wniosku, że zrobić musi co mu
nakazywał obowiązek obywatelski i umiejętności pierwszej pomocy nabyte dawno
temu jako pionier.
**
Opadł
z sił.
Na
mokrej podłodze w mieszaninie śniegu i piachu leżał nieprzytomny Pisarz nie
mający pojęcia co się z nim teraz dzieje.
Pamiętał
ostatnie słowa, o tym że jest blisko.
Blisko
czego?
Zakończenia,
podróży do wolności? A może życia?
Tyle
pytań bez odpowiedzi, tyle problematycznych problemów. Nasza generacja odczuje silny ból metafizyczny. I to zdanie kłębiące
się od lat, będące także kluczem do wielu drzwi. Nie wiadomo skąd pojawiło się,
i pewien nie jest, jak szybko zniknęło.
Oraz
powróciło…
A
wraz z nim cała masa nowych Weno twórczych słów… Musiał pisać!
Musiał
tworzyć nowe wyrazy. Składać je w zdania, a zdania w rozdziały!
Nie
istotne o czym!
O
nowym, nie przebytym, nie poznanym i nie znalezionym.
Musiał
słowami zaznaczyć białe punkty na mapie.
Mapie
czego? Życia? Świata? A może świadomości?
Tyle
pytań, tak mało odpowiedzi.
Była
jedna.
Porzucenie.
Porzucenie domu, porzucenie pieniędzy.
Odjazd.
Wyjazd. Zanik siebie samego…
**
-
Proszę pana! – dobiegał go męski pogłos.
Ciemność,
a może jasność otaczała go, widniała wszędzie biel.
Na
około widział białe światło i sylwetki ludzi tak samo ubranych, nie wiedział co
się dzieje, ani co się stało i dlaczego znalazł się przypięty do łóżka pasami,
a dookoła niego przemieszczają się postacie w kredowych kiltach i wołają go po
imieniu.
Skąd
jego imię znają nieznani mu osobnicy?
Otworzył
szeroko oczy.
Był
w małym pomieszczeniu, a na około biegali mężczyźni, i chyba jedna kobieta, nie
pewność pozostawiał brak wykształconego gruczołu powodującego wzrost piersi.
Wypowiedział
kilka słów na jakie starczyło mu sił:
-
Co ja tu robię? – pytanie stało się retorycznym, gdyż nikt go nie usłyszał, a
szkoda.
Znowu
usnął.
**
Obudził
się na dobre dwudziestego szóstego listopada bieżącego roku, w którym
przepowiedziano definitywne zakończenie się ludzkiego panowania nad galaktyką,
nie przesadzajmy, nad globem.
Minął
kawał czasu nim odzyskał przytomność. Leżał na oddziale w sektorowym szpitalu
nie tak daleko jego zamieszkania.
Oszołomienie
sprawiło, że wciąż czuł się niczym w śnie.
Leżał
sam w sali, jego łóżko, on przypięty do kroplówki, oraz osobnik w garniturze.
Krótko
obcięty z blizną pod okiem, prawym.
Opierał
się złożonymi dłońmi o kolana. Wpatrywał się w podłogę nie zwracając uwagi na
przebudzenie pacjenta.
A
jednak…
-
Panie Pisarzu. – zaczął – Niedługo minie miesiąc, a my nie dostaliśmy, ani
jednego nowego słowa do… - patrzył w górę zastanawiając się sztucznie nad
doborem wyrazu - … naszej kolekcji.
Uśmiechnął
się.
-
Jaki mamy dzień?
-
Poniedziałek. – odpowiedział szybko jakby znając pytanie.
-
Data…
-
Dwudziesty szósty listopad.
-
Listopada…
-
Słucham?
-
Listopada, mówi się listopada. – poprawił zaskoczonego agenta – Odmiana przez
przypadki…
-
Nie istotne, nadal nie dotrzymał pan swojej części umowy, kiedy myśmy wpłacili
zaliczkę – To tak, za to co napisałem, zatem – dyplomował – jesteśmy kwita.
-
Ale to tak nie działa, panie Pisarzu – nachylił się nad nim – przyjmujesz
fragment, oczekujemy przyjęcia całości. W zamian za to co dostaniemy my – dodał
– oczywiście.
-
Możecie wziąć sobie resztę historii, którą zacząłem, nie potrzebuję jej, nie
jest skończona, ale i nie zostanie. Na pewno nie teraz. – uświadomił –
Wyjeżdżam i szybko nie wracam.
-
Tak? A to niby gdzie?
-
Daleko – odpowiedział oględnie – a gdzie, to nie twój interes, do psiego
kutasa.
-
Fallusa to ty zostaw w spokoju – powiedział – masz cztery dni na dostarczenie
powieści.
-
Nie skończę jej! – wybuchnął przykuty do szpitalnego łoża.
-
Ależ skończysz. – postukał otwartą dłonią o ramę szpitalnej kozetki.
Usnął.
**
Ocucony
został delikatnym dotykiem młodej, jasnowłosej pielęgniarki. Ocierała mu twarz
ścierką nasączoną wodę.
Otworzył
ospałe oczy, ku zdziwieniu znajdował się w szpitalu, tym samym, w którym leżał podczas ostatniej pobudki.
Spostrzegł krzątającą się na około niego pomoc szpitalną, chciał zapytać ją
najwyraźniej o coś, lecz przez nienapojone gardło z trudem wydobył się dźwięk.
-
Siostro, – wychrypiał - … wody.
Ona
nienerwowo, lecz pośpiesznie opuściła pokój zostawiając misę oraz zanurzoną w
niej niedużą ścierkę. Pisarz doszedł do wniosku, że musiało minąć sporo czasu
od kiedy tu przyjechał, że tak trudno jest mu mówić, i wciąż zastanawiało go
ostatnie spotkanie z mężczyzną w czerni.
Kobieta
przyszła z powrotem wraz z dużą szklanką do połowy napełnioną wodą bez gazu.
-
Proszę – podała nie wypuszczając z dłoni naczynia – powoli – poinstruowała
oprzytomniałego i spokojnie przechylała
kubek wraz z tempem jego opróżniania.
Pacjentowi
po obu stronach pociekły równo dwie krople przecinając slalomem nieogoloną
twarz.
Głęboko
odetchnął gdy napój się skończył. Pragnął jeszcze jednak pomocy mu odmówiono, a
o ruszaniu się średnio myślał przykuty do łóżka bezsilnością mięśni nie
używanych od pewnego czasu.
-
Który dzisiaj mamy? – złapał za umykającą przed nim ręką.
Kobieta
miała zimną, delikatną, wybieloną skórę. Drobne dłonie z pomalowanymi,
taktownie długimi, paznokciami połyskującym, czerwonym lakierem.
Spojrzała
przestraszona, i wysokim, kobiecym głosem odpowiedziała:
-
Wtorek, dwudziestego siódmego listopada.
-
Dziękuję. Chciałbym się wypisać.
-
To nie możliwe – nie zwracając na dalsze uwagi pacjenta opuściła pojedynczą
salę pozostawiając go sam na sam z własną osobą uwięzioną w bezwładnym ciele.
**
Nie
był pewien co się dzieje, czemu tutaj jest, i co ma się stać.
Pewnym
stawało się iż najprawdopodobniej za kilka dni, a dokładniej za trzy, przyjdą
po niego i zażądają skończonej powieści, która leżała teraz w jego mieszkaniu,
o ile nie została skonfiskowana przez kuriera, jako że nie potwierdził on odbioru
podpisem.
Rozmyślał
nad wieloma opcjami dotyczącymi przyszłości, nieodległej przyszłości.
Bał
się.
Wydawało
mu się, iż jedynym rozsądnym wyjściem była ucieczka.
Ukrycie
się z dala od wszystkich.
Wiedział
gdzie chciał się udać.
I
wiedział także co ma dalej nastąpić.
Jednakże,
na przeszkodzie stało mu jedno.
Łóżko.
**
-
Dasz radę – sam przekonywał siebie starając się przesunąć obolałe nogi poza
obszar leżyska. Opuścił je na podłogę.
Ubrany
w szpitalne odzienie wyglądał komicznie, jasnoniebieska tunika zasłaniająca
ledwo pośladki.
Stanął
ostrożnie na podłodze obiema nogami podpierając się o szafkę postawioną przy
szpitalnej pryczy.
-
Doskonale – pochwalił własne postępy – a teraz spokojnie i bez gwałtownych
ruchów przed siebie…
Na
głos deklarował swoje postanowienia.
Nie
opierając się o nic stacjonował na giętkich nogach, przesunął nie odrywając
stopy od podłoża o krok do przodu, druga noga to samo.
-
Nie jest tak źle.
Starał
się teraz podnieść nieco poprzeczkę i przemieścić się uginając kolana. Poniósł
prawą kończynę na przód, zgiął i postawił.
Runął
na ziemię z całym sprzętem medycznym, który do niego podpięty został. Kroplówka
na kółkach zaturkotała o białe kafelki podłogi szpitalnej. Miernik pracy serca
z hukiem wylądował na podłodze, wydając równy dźwięk bo przypięte do niego
przyssawki mierzące funkcjonalność centrum krwioobiegu. Od razu zbiegła się
służba medyczna by obejrzeć nagie pośladki rozkraczonego mężczyzny próbującego
wstać z miejsca.
-
Ale i tak nie najgorzej jak na pierwszy raz – wytłumaczył się z twarzą na
zimnej podłodze.
-
Co pan robi! – lekarz dyżurny rzucił się na niego podnosząc ostrożnie pod
pachami – musi się pan oszczędzać.
Kiedy
już został położony z powrotem, a wszyscy, poza doktorem, opuścili
pomieszczenie rozmowa zaczęła się na nowo.
-
Czemu leżę tutaj prawie, że dwa tygodnie i ledwo co się ruszam?
-
Wciąż staramy się to ustalić… - z trudem wypowiedział te słowa medyk - … trafił
pan do nas nieprzytomny w karetce i od tego czasu nie dało nawiązać się,
żadnego kontaktu z panem.
-
Nie możliwe! – nie wierzył mu – A co z wczorajszą wizytą?
-
Jaką wizytą? Nikogo nie było.
-
Ależ oczywiście, wiem z kim rozmawiałem, wczoraj dwudziestego szóstego! Skąd
wiedziałbym o tym?
-
Poczekaj chwilę. – powiedział pokazując palcem i wychodząc.
Znów
został sam.
Lecz
nie na długo. Po kilku minutach wymierzonych na wiszącym zegarze po
przeciwległej stronie pokoju, wrócił doktor. Lekarz wpatrywał się na kartę
wizytatorów przewracając strony w poszukiwaniu nazwiska pacjenta by określić
czy rzeczywiście znalazł się ktoś odwiedzjący go dnia uprzedniego, kiedy to
ponoć wykazywał aktywny stosunek do życia.
-
Popatrzmy… – wertował kolejne karty z odręcznie wypełnionymi rejestrami – nie
ma tutaj niczego, musiałeś sobie to uroić podczas śpiączki.
-
Nie! On był prawdziwy, tak jak pan i ja tutaj…
-
A może wcale nie jestem prawdziwy, tak jak i cała ta sytuacja? - przed nim stał teraz człowiek o ciemnych
włosach przystrzyżonych niedaleko do skóry w stroju lekarskim. Trzymał te same
papiery, jednak wyglądał dokładnie jak postać nawiedzająca go dnia
poprzedniego.
Może
śpi?
Może
wciąż wegetuje na szpitalnym łóżku?
-
Nie! – otrząsnął się, a naprzeciw niego znajdował się na nowo krótko obcięty
blondyn – wiem co widziałem, i wiem co
teraz widzę! Nie róbcie sobie ze mnie wariata - … którym zaczynam przez was być, pomyślał nie kończąc zdenerwowany.
-Skoro
tak pan twierdzi… Proszę się uspokoić, potrzebuje pan odpoczynku nim
zregenerują się mięśnie. Nie wiadomo czemu w tak krótkim czasie tkanka
mięśniowa pozanikała i nie masz możliwości ruchu – tłumaczył jak najlepiej
potrafił dla nieznającego się na medycynie człowieka.
-
Nie mamy czasu na takie zabiegi, do wieczora muszę wyjechać i zrobię to z waszą
lub bez waszej pomocy. – pogroził obojętnie – Masz fajka? Muszę zapalić, wieki
nie czułem nikotyny w sobie.
-
Nie.
Krótko
zakończył pozostawiając po sobie listę na półce i opuszając pomieszczenie.
Osamotnił
także pisarza w ciężkim dla niego momencie bez dokładnego wyjaśnienie problemu,
a on zszokowany jeszcze nie myślał o zadawaniu konkretnych pytań.
**
Rozmyślania
przerwała mu nagła decyzja.
Ucieka.
Nie
zważając na okoliczności i dyskomfort zaniku mięśni. Przetrwał wiele trudności,
z taką by sobie nie poradził?
Przewertował
raz jeszcze tabele w poszukiwaniu swojego gości lecz rzeczywiście niczego nie
znalazł. Zrzucił kołdrę i wstał, tak samo powoli nie odrywając jeszcze nóg,
kroczył w stronę umywalki.
Przeciwstawiając
się bólom naciąganych mięśni, czuł się jakby biegł bez przerwy od miesiąca, a
teraz miał potworne zakwasy. Przejście kilku metrów zajmowało mu dobre pięć
minut, co znacznie zdemotywowało go do działań zbiega, jednak siła woli
zwyciężyła. Obmoczył ciało chłodną wodą, przetarł przepocone pachwiny, napił
się nawadniając spragniony przełyk oraz złudnie nasycając wycieńczony organizm.
Od
razu zrobiło mu się przyjemniej. Kroki stawiane stały się łatwiejsze i
przychodziły mu z łatwością. (Ciekawe co może zdziałać najzwyklejsza kranówa.)
Obejrzał się dookoła pokoju w poszukiwaniu jakiegoś normalnego przebrania, bo
sukienka zakrywająca genitalia była marną przykrywką zwłaszcza po tym jak
wszyscy zobaczyli jego pierwszą próbę.
-
Kutwa – zaklął z braku ubrań codziennych – mogliby chociaż jakieś spodnie mi
założyć – spojrzał na zwisającego bezwiednie penisa.
Nie
zważając na niedogodności udał się do przeszklonych drzwi. W przeciwnym pokoju
leżał stary mężczyzna, spał, na ramieniu pryczy wisiały spodnie i wygnieciona
koszula.
-
Jak się nie ma co się lubi – rozejrzał się po korytarzu, czy aby nikt nie
patrzy i przemknął – to się lubi co się ma.
Pochwycił
ubranie odpoczywającego starca i schował się w prostopadło stojącej toalecie.
Szpitalny
szalet nie prezentował się zbyt ciekawie, niewielki, nieodrestaurowany,
śmierdzący kałem oraz moczem. W kontach rozwijały się zarazki, a łączenia
kafelków odpadały zabierając ze sobą płytki rozbijające się na podłodze. Lustro
obdrapane z wyrytymi napisami, podpisami oraz datami. Obraz nędzy i rozpaczy.
Starając
się nie oddychać zdjął szpitalne szaty wymieniając je na prześmiardnięte
starczym zapachem gnicia ubrania. Przejrzał się w zwierciadle, poprawił, włożył
koszulę w spodnie, odwinął nogawki by spełniały wymagania nowego użytkownika.
-
Chyba dobrze? – zapytał sobowtóra przeglądając się jeszcze chwilę – Szału nie
ma, ale może nikt mnie nie przyuważy… tylko ten zarost. – pogładził się po
policzkach.
Uchylając
toaletowe wejście popatrzył jeszcze raz na dziadka i na przejście.
Ruszył.
W
prawo (na lewo były okna). Mijał szybko kolejne pomieszczania z leżącymi w nich
ludźmi, a dookoła, co poniektórych, znajdowali się krewni. Uśmiechnął się
widząc taką troskę.
-
Uhh! – zasyczała pielęgniarka upuszczając dokumenty – proszę uważać!
Odezwała
się siostra schylając po dokumentację, przypominała tę kobietę, którą zobaczył
gdy po raz pierwszy, kiedy się tego dnia obudził.
Czerwone
paznokcie. Zauważył.
Kurwa. Pomyślał. Jeżeli mnie rozpozna to będę miał przesrane. Zauważył. Szybko minął mi ten „ból mięśni”.
-
Przepraszam najmocniej – powiedział modulując struny głosowe by nie poznała go
po głosie.
Nie
pomagając kobiecie ruszył szybkim krokiem jak najdalej od niej, aby tylko nie
zorientowała się z kim miała doczynienia.
-
Mężczyźni… - usłyszał piękny głos strofujący zachowanie pisarza, który nie był
w stanie pomóc pielęgniarce, ze znanych względów – …nawet nie pomoże.
On
już znajdował się daleko od niej. Skręcał w kolejny korytarz, gdzie stało kilku
pacjentów, którzy na jego widok schowali papierosy pod siebie wiedząc, że
palenie w tym miejscu jest zabronione.
Prozaik
uśmiechnął się tylko do nich i nacisnął przycisk wzywający dźwig.
A co jak z windy wysiądzie
lekarz, który mnie zna? Cholera!
- Macie papierosa, panowie?
Jeden
ze starców wyciągnął paczkę z kieszeni i podał uciekinierowi.
-
Dzięki, mogę dwa? – zapytał łapczywie
-
Bierz.
-
Dzięki wielki.
Schował
oba tytoniowe skręty do kieszeni i skorzystał ze schodów nie czekając na
nadjeżdżającą windę.
Jednak
nie odzyskał sił w zupełności, potrafił bez większych problemów iść, jednak
zbieganie ze schodów nie należało do najłatwiejszych zajęć. Dłuższą chwilę
zajęła mu zatem podróż z trzeciego piętra szpitala.
**
Stanął
między windami, a schodami. Po raz drugi, tyle że tym razem trzy poziomy niżej.
Wpatrywał się w informację o punkcie z wyjściem z budynku. Zajęło mu odrobinę
nim zorientował się, w którą stronę ma się udać, ale znalazł. Na lewo, potem na
prawo, prosto, znów na prawo i znów lewo. Istny labirynt, ale nie pozostało mu
nic innego jak podążenie wyznaczonym szlakiem, trasę dało się śledzić pamięcią,
bądź uważając na ścieżkę dla ludzi niewidomych wyznaczoną na posadzce
wystającymi metalowymi liniami.
Ruszył
przed siebie powoli, żeby bez potrzeby nie przemęczyć organizmu, gdyby nagle
okazał się potrzebny intensywny wysiłek.
Szedł
zgodnie z zapamiętanymi wskazówkami, minął korytarz pełen palących, a jego
zapotrzebowanie na nikotynę wzrosło wielokrotnie, jednak wiedział, że palenie w
takim momencie nie byłoby dobrym pomysłem. Oddalił się od nich jak najszybciej
i skręcił w kolejne przejście, gdzie na siedzeniach oczekiwali ludzie na
przyjęcie do odpowiedniego doktora. Siedziały kobiety w ciąży, wraz z nimi
kochankowie, bądź mężowie. Dzieci też czekały, na dentystów, na rodzinnych
lekarzy.
Każdy
wyczekiwał swojej kolei.
Za
następnym zakrętem było oszklone po obu stronach przejście między blokami,
widział teraz rozmiar kompleksu, zrozumiał czemu tyle trzeba przejść by się
stamtąd wydostać. Szpital mieścił się w ogromnych rozmiarów budynku.
Rozciągającym się zarówno wzwyż oraz na boki. Trudno wyobrazić sobie ilu
pacjentów musiała przyjmować ta placówka, oraz jak dużą ilość personelu
zatrudniać.
Ta
myśl rozluźniła go zmniejszeniem szansy na napotkanie zespołu, jaki zajmował
się jego osobą.
Dotarł
do ostatniego korytarza. Długi tunel otoczony ścianami oraz jednakowymi
drzwiami z tabliczkami o rodzaju leczenia w środku oraz nazwiskiem lekarza
urzędującego w danym pokoju. Na samym końcu mienił się świat, białe światło
kontrastowało z mrocznym wystrojem budynku.
Kiedy
leżał w pokoju dałby głowę, że jest to sektorowy szpital, w którym bywał na
kontrolach kiedy mieszkał z rodzicami jako chłopiec, jednak po krótkim spacerze
przez nowoodkrytą klinikę doszedł do wniosku, że pojęcia nie ma gdzie się
znajduje. Miał tylko nadzieję, że blisko
centrum.
Droga
dłużyła mu się, zaczynał na nowo odczuwał bole mięśni oraz stawów. Nie chciał
jednak zatrzymać się na odpoczynek ze strachu przed wykryciem. Mijał kolejne
drzwi, a jego podróż wciąż trwała jakby przemieszczał się umysłem, ale ciało
stało wciąż w tym samym miejscu, z którego zaczęło. Nie potrafił tego wyjaśnić,
ni wytłumaczyć, a tym bardziej zrozumieć.
Wydawało
mu się, że rzeczywiście fantazjuje. Dawał wiarę, iż lekarz, który go odwiedził,
mówił prawdę o śnieniu, a on nie posłuchał się rozsądku i wciąż błądzi po
zakamarkach umysłu. Stanął. Nie szedł. Zatrzymał się w przestrzeni, nie
zważając na niebezpieczeństwo zdemaskowania. Tkwić w punkcie, mijali go
postronni, zajęci własnym życiem i własnymi problemami zdrowotnymi,
najczęściej, w tym miejscu. Nie planował kontynuacji swej podróży bez
zrozumienia prawdy.
Czym
zatem była owa prawda?
Odpowiedzią?
Na co? Na pytanie? Na rzeczywistość, bądź fikcję? Czym jest prawda, a czym
fałsz?
Usiadł
na podłużnej ławie zamykając oczy próbował przypomnieć sobie po kolei co się
działo od kiedy… od kiedy zaczynał przejawiać anormalne zachowanie. Wizje,
błędy myślowe, braki, bądź nadmiary, w pamięci. Tworzenie realnych fikcji, a
może nadal spał i obudzić się miał we własnym łóżku w wielki bólem głowy, a
może to coś więcej?
Czym
jest prawda? Pytanie zrodzone w jego głowie i w jego głowie oczekujące na
odpowiedź. Nie ważne jaką, potrzebował wiedzieć.
-
Wszystko w porządku? – z transu myślowego wyrwała go młoda kobieta przechodząca
akurat obok niego – Wyglądasz na zmęczonego?
-
Słucham? – nie dosłyszawszy pytania poprosił o powtórkę – Znaczy tak, wszystko
w porządku, tylko… sam nie wiem.
-
Czego nie wiesz? – usiadła obok niego zdejmując zimową kurtkę i kładąc ją na
ławie
-
Niczego. W tym jest problem… – czy to była prawda? Przyszła do niego w śnie,
bądź rzeczywistości?
-
No to poważnie mamy problem – uśmiechnęła się w jego kierunku.
-
Chodzi o to – zaczął nieśmiało – że nie mam pojęcia, czy żyję w śnie czy w
prawdzie. Coś tam w środku – stuknął się w czoło – mi szwankuje i sam nie wiem,
czy to co widzę jest prawdą, czy tylko wytworem mojej szaleńczo kreatywnej
mózgownicy.
-
No… to doskonałe pytanie, ale odpowiedź na nie znajdziesz sam – odpowiedziała
niejednoznacznie – z moją pomocą wiele nie uzyskasz. Potrzebna jest Ci…
przerwa…
-
Wiem, próbuję się wyrwać, ale ciągle coś staje mi na przeszkodzie – zaczął się
tłumaczyć – najpierw wyjechałem za miasto, umarła… właścicielka wynajmowanego
mieszkania, chciałem powrotu, po czym zapragnąłem zwrotu do przeszłości i
odcięcia się od codzienności.
Uśmiechnęła
się na splot rymu.
-
Ale zapomniałem notatek, i kiedy oczekiwałem na ich nadejście przy kurierze,
zemdlałem i obudziłem się tutaj. Po dwóch tygodniach – pociągnął się za
niedbały zarost i stare ubrania.
-
Wyjedź.
-
Jak?
-
Najzwyczajniej, chwyć kilka groszy i coś na czym dorobisz i rusz tam gdzie cię
nogi poniosą, tam gdzie poczujesz wolność…
Przerwała
wstając, chwyciła swoje rzeczy
-
Tam odnajdziesz prawdę. – Uśmiechnęła się odchodząc – Powodzenia, przyjacielu.
-
Dziękuję – powiedział po chwili, raczej do siebie.
Jego
ciało zregenerował się wystarczająco by iść dalej. Przeznaczenie? Że zatrzymał
się tu na chwilę i poznał nieznajomą, która wskazała mu kierunek.
Powstał
i przeciągając rozluźnił spięte mięśnie. Powolnie skierował się do drzwi.
Między
wyjściem, a wejściem zorientował się, że zima nadeszła, a ubiór jaki na sobie
nosi nie odpowiada warunkom atmosferycznym. Bowiem nie padał śnieg, ani deszcz,
jednak puch leżał na kostkach chodnikowych, a temperatura spadła dużo poniżej
zera. Na boso raczej trudno mu będzie poruszać się unikając odmarznięcia
kończyn.
Przejrzał
kieszenie starca, gdzie znalazł kilkanaście moniaków, paczkę papierosów wraz z
zapalniczką oraz tę parę, o którą poprosił palących wcześniej. Na nie wiele mu
się to mogło zdać, trochę drobniaków i fajki.
**
W
ciągu następnych minut przemierzał na nowo parter budynku w poszukiwaniu
okazji. Liczył na znalezienie jakiegoś przydatnego wyposarzenia, zostawionych
ubrań, wyrzuconych butów czy chociażby foliowego obuwia, jakie nabywa się przy
wejściu do szpitala by nie rozprzestrzeniać wirusów.
Minuty
trwały, a jemu w oczy nie rzucało się nic co by się mogło przydać podczas
ucieczki na mróz. (Jeżeli za wariactwo służby dyscyplinarne nie zrobią z nim
porządku, to najpewniej zamarznie tam na śmierć.)
Jednak
nie pozostało mu nic innego jak zaryzykować własnym życiem.
Stał
teraz oparty pod ścianą przyglądając się otwartej paczce czerwonych,
tytoniowych listków. Nie było rady, zmuszony został do poświęcenia życia,
jednak zostanie w środku wcale nie zwiększało szans przetrwania.
Zmęczony,
wychłodzony, z sinymi od zimna stopami kroczył walcząc o każdy krok, dochodził
już prawie do wyjścia kiedy to na podłodze przyuważył błyszczącą blaszkę.
Zboczył zatem z samobójczego kursu w stronę świecidełka, kilka ruchów dalej
kiedy starczał nad eliptycznym metalem, na którym dostrzegł wygrawerowany z
czarnym wypełnieniem numer „13”. Oznaka nieszczęścia, albo stawienie czoła nie
powodzeniom. Podniósł z zimnej posadzki
niewielką, wybitą cyfrę zaciskając w pięści by mieć pewność jej bezpieczeństwa.
Szybko
kroczył w kierunku, z którego przed sekundą wracał. Naprzeciw ściany, o jaką
się opierał we wnęce znajdowała się szatnia, szerokie i wysokie okno, a po jego
drugiej stronie nie wielkie podłużne pomieszczenie z poutykanymi, metalowymi
rusztowaniami o hakach czekających na wykorzystanie w celu odwieszenia odzieży
wierzchniej, w zamian stróżowie poczekalni przedmiotów martwych rozdawali
srebrne blaszki bardzo podobne do tej znalezionej na podłodze parędziesiąt
sekund temu i znajdującej się w tym momencie w ręku pisarza.
-
Trzynaście – roztrzęsiony położył na kamienny blat błyskotkę z liczbą.
Trwał
w niewiedzy, zmęczony czekaniem oraz chwilą. Marzył o ciepłej herbacie w
zaciszu mieszkania, ogrzewającym go łóżku oraz smaku kobiecych ust, choć na
chwilę. By spędzić jeszcze jedną noc, z którąś ze swoim przeszłych miłości,
nawet tych jednonocnych, potrzebował ciepła, nie na zewnątrz, zmroziło go życie
od środka, zamieniło serce w lodową bryłę i znieczuliło na świat. Stał się tym
przed czym uciekał, tym co negował i tym co kiedyś sprawiało mu żal.
Obsługa
szpitalna wzięła od niego przedmiot i dziwnie patrząc, spojrzała na cyfry potem
jeszcze raz na niego i znów w grawerowanie.
Bez słowa skierowała się między wieszaki i wybierając jeden z pierwszych
wymieniła numerek na grubą zimową kurtkę.
Czarna,
gruba puchówka z kapturem oraz sztucznym futrem na około. Wyglądała na męską,
dlatego cieszył się z trafności oraz żałował że odpowiedzialna za upuszczenie
osoba zostanie bez odzienia w tę pogodę, jednak tutaj chodziło o przetrwanie.
-
To wszystko?
-
To wasze rzeczy, sami sprawdźcie – sucho powiedziała węsząc podejrzenie.
-
No tak – uśmiechnął się mimo woli i odszedł.
Rozpiął
ciepłe odzienie po czym z przyjemnością założył na siebie. Pasowało jak ulał,
jakby w rzeczywistości należało do niego, posiadało przy tym wiele kieszeni i
spenetrowanie ich wszystkich zajęło mu czas do wyjścia. Znalazł portfel z dwoma
banknotami po sto, co za idiota zostawia
portfel w kurtce? Pomyślał. John Shepard, znalazł dokument tożsamości w
jednej z przegródek, wyciągnął jedynie wszystkie pieniądze całą zawartość
włącznie z opakowaniem zostawił w punkcie ochrony nie podając żadnych
informacji i starając się zachować niezauważalność.
Pozostawił
także Johnowi kluczyki od samochodu i całą resztę dobytku, która w tej chwili
nie będzie mu przydatna. Zabrał pieniądze, bilet transportu publicznego oraz
odzienie.
Najgorszym
punktem pozostawał brak obuwia, stał więc na boso między drzwiami zmieniając co
jakiś czas nogę z powodu zimna, próbował zdecydować się na krok za strefę
względnie bezpieczną.
Po
drugiej stronie ulicy na wysokim bilbordzie zauważył reklamę jednego z tanich
sklepów obuwianych mówiącą, że w przejściu podziemnym znajduje się punkt.
Cóż
za przychylność losy, można by było powiedzieć, bez trwogi zapalił papierosa i
wyszedł na zimną ulicę. Już pierwsze kroki zabiły na nim ćwieka, każdy krok był
jak wbijanie tysięcy drobnych igiełek w przemarznięte stopy. Jednak szczęście w
nieszczęściu cieszył się z bólu, to mogło oznaczać, że amputacja obu kończyn
nie będzie konieczna.
Kolejne
stąpanie wcale nie okazywało się łatwiejsze z powodu przyzwyczajenia do
temperatury, za to coraz trudniej unosił nogi i zginał podbicia kostniejące z
każdą kolejną chwilę, cierpiał i jak najszybciej chciał znaleźć się w
podziemiach, ale brak odporności na ból, odrętwiałe kończyny, roztrzęsione
mięśnie, wycieńczony organizm oraz brak obuwia sprawiały, że te dwieście metrów
do przejścia poniżej ulicą zajmowało mu wieku, a przynajmniej według jego
samego.