wtorek, 13 sierpnia 2013

Pisarzyno, jesteś stracony czy też nie?

Mój drogi Artysto,

Zostawiłem Twoje losy na tysiącach stronic papieru porozkładanych po całym moim małym świecie i odrzuciłem, zająłem się milionami innych stron, w trochę innej formie niż te Twoje. Nie dla mnie jest wracanie do tego co już było, muszę Cię chyba za to przeprosić. Nie wrócę już, może wrócę, może za rok, może za dekadę, może dwie. Ale Ty poczekasz, boś twardy chłop. Już nie wiem, co się Tobie stało, ale wiem że poczekasz.

Z gorącymi pozdrowieniami.
Autor

czwartek, 31 stycznia 2013

Korekta I


Korekta trwa!
Odesłałem mojej przyjaciółce, pierwszy rozdział, po dłuuuuugim czasie, jeżeli też chcecie zostać korektorami to droga wolna! Jestem jak najbardziej za!
Jest właściwie ktoś kto jeszcze śledzi poczynania Pisarzyny?

środa, 23 stycznia 2013

Naoliwieni

Tak się stało iż od dawna niż się nie dzieję. Skończyłem wersję Alfa, ale na tym nie koniec. Powinno się dalej coś dziać, lecz się nie dzieje. Trochę mnie to znaczyło i musiałem sobie odpocząć . Na domiar tego byłem w Polsce gdzie zajmowanie się rzeczami ważnymi jest mało możliwe. Za dużo się dzieje. Tak wiec od dwóch tygodni tutaj nie zacząłem pracować dalej. Moja przyjaciółka koretorka trochę mi poprawiła, ale nawet nie raczyłem ani podziękować, ani zająć się tym porządnie.
Trochę mam na głowie teraz ze szkoła innymi projektami, a do powieści postaram się niebawem wrócić.

wtorek, 25 grudnia 2012

XVI – Zwieńczenie / Wyjście / Ucieczka


XVI – Zwieńczenie / Wyjście / Ucieczka



Wybiło południe na sąsiadującej, wysokiej wierzy zegarowej znajdującej się kilka ulic dalej na południe. Pisarz pociągał kolejnego papierosa, musiał w końcu zrekompensować sobie brak nikotyny przez ostatnie tygodnie, stał naprzeciw wielkiego budynku wznoszącego się na pięć pięter z masywnymi kredowymi kolumnami, na szczycie widniał portyk z napisami w języku umarłym, jakiego przeczytać nie potrafił. Proste, nieokrągłe wzniesienia skrywały przed zimowym słońcem równie wielkie drzwi do środka, w owych ogromnych, ciemno drewnianych wrotach znajdowały się kolejne znacznie mniejsze, na wysokość półtora człowieka i o takiej też szerokości. Wyglądały jak wycięte z całości i wstawione w zawiasy oraz okute żelazem.
Przez te zakute w metal wejście wkroczył do wysokiej, przestrzennej sali z wybielonymi ścianami, o wiszących na balkonach sztandarach po lewo i prawo. Wszędzie chodzili ludzie elegancko ubrani. Zajęci byli swoimi sprawami, kobiety za biurkami przeglądały dokumenty, stawiały pieczątki, podpisywały, przepisywały dane z jednego do drugiego arkusza, pisały na komputerach, mężczyźni dodawali im pracy, witali się z gośćmi, reprezentowali markę na zewnątrz.
Na środku parterowego holu znajdowała się obszerna lada z tym samym niecodziennym znakiem co na flagach wiszących na ścianach. Całe otoczenie otumaniał przepych oraz patos. Wszystko było wyszukane, drogie i dopasowane, a jakiś nieogolony obwieś śmiał zakłócać pożądany kanon.
Jednakże nie zwrócił na niego uwagi ani jeden pracownik. Wszyscy pogrążeni w swoich działaniach mijali ubranego niechlujnie pisarza.
Podszedł do recepcji, przy której siedziała młoda blondynka z drobnymi, długimi dłońmi o zadbanych, pomalowanych bezbarwnie paznokciach. Na serdecznym palcu prawej ręki widniał złoty pierścionek z niewielkim rubinem u zwieńczenia. W długich włosach blond kobieta pochłonięta obowiązkami nie zauważyła nadejścia prozaika.
Sam uświadomił ją o swej obecności.
Zastukał palcami o blat wytrącając ją z wertowania i podpisywania dokumentów.
- Przepraszam najmocniej – popatrzyła z przerażeniem na niego – Dzień dobry. W czym mogłabym pomóc.
Kurtuazja zaniechana być nie może.
- Przyszedłem w sprawie skrytki.
- Skrytki… – przyjrzała się mu dokładniej po czym kontynuowała - … proszę chwilę zaczekać, za chwilę podejdzie człowiek odpowiedzialny za ten dział naszej rozległej działalności.
- Poczekam zatem – wskazał palcem skórzaną, ciemnobrązową kanapę – tam.
Białe ściany wyłożone zostały identycznymi flagami oraz wielkoformatowymi portretami poniżej, pod którymi stały kanapy takie jak ta, na jakiej właśnie zasiadł ukierunkowując oczy na twarz jednego z dawnych prezesów. Miał kiedyś przyjemność spotkania go przypadkiem kiedy wchodził do budynku, a przewodniczący opuszczał go klnąc przez telefon na swojego, niekompetentnego podwykonawcę tracącego w tamtym momencie posadę.
- Dzień dobry, pan w sprawie depozytu? – wyciągnął w kierunku niego dłoń niski brunet z wąsami, w granatowym garniturze oraz krawatem na białej koszuli  zapiętej po samą szyję.
- Witam – odpowiedział wraz z gestem – tak to ja.
- Zapraszam zatem szanownego pana za mną – wskazał ręką na windę na samym końcu korytarza.
**
- Zanim wsiądziemy do windy chciałbym, aby przeszedł pan etap weryfikacji. Pozwoli nam to dopasować osobę do depozytu, dzięki czemu będziemy wiedzieć gdzie jedziemy – uśmiechnął się wskazując nowoczesny czytnik linii papilarnych znajdujący się na cokole z lewej strony od dźwigu.
Pisarz wyciągnął śmiało dłoń, spojrzał na wewnętrzną jej część i położył we wskazany przez przewodnika sposób.
Jasne, białe światło uderzyło go po oczach zamieniając się w wąski strumień skanujący jego linie życia. Jasność przecięła trzykrotnie długość jego śródręcza po czym zmieniła swoją barwę na jasno zieloną i otworzyły się wrota windy.
- Doskonale! – entuzjastycznie powiedział członek załogi wchodząc pierwszy do środka.
- Zatem gdzie teraz?
- Na.. – spojrzał się na spis poziomów znajdujący się wewnątrz nad drzwiami - … siódme piętro.
- Jest tutaj siedem pięter? – zdziwił się widząc o dwa mniej z przed budynku.
- A kto powiedział, że jedziemy na górę? – spojrzał się odpowiadając nie jasno.
Metalowe wrota zatrzasnęły się i ruszyli.
**
- Jak się do pana zwracać? – zadał pytanie nie odwracając na niego wzroku
- Writer.
- Słucham?
- Writer, to odpowiedź na pytanie.
- Jest pan pisarzem?
Po chwili namysłu:
- Można tak powiedzieć – zbył zapytanie.
- Czy tu można palić? – przyszła kolej na jedno z ważniejszych pytań w życiu Pisarza.
- Mi nie wolno, ale panu owszem.
- Palisz?
- Palę – zeszli z oficjalnego szyku wypowiedzi.
Wyciągnął jednego dla siebie i drugiego dla człowieka po jego lewej.
Tamten chwycił i wsadził między zęby szukając ognia po kieszeniach. Pisarz uprzedził go i jako pierwszemu podpalił, po czym sam zaciągnął się kolejną porcją palonego tytoniu.
- Zatem, Writerze, piętro siódme.. – kontynuował dialog skupiając się na czerpaniu  radości  z papierosa - … co tam trzymacie, tajne akta, może informacje dotyczące następnej książki, która wywoła rewolucję, albo może coś jeszcze bardziej abstrakcyjnego?
- Nic takiego – zbił z tematu, ponownie.
- Nic co znajduje się na tamtym poziomie nie jest „niczym takim” –zademonstrował doinformowanie – pracuję tu wystarczająco długo by wiedzieć to i tamto.
Winda zatrzymała się, po czym drzwi otworzyły się, przed nimi rozświecała się właśnie przestrzenna hala z wieloma regałami, w których znajdowały się jednakowych rozmiarów kasetki z numerami na każdej.
Wysiedli. Między nimi, a depozytem znajdowała się jeszcze jedna przeszkoda mająca na celu zabezpieczać przed niepożądanymi gośćmi.
- Oto kolejny etap weryfikacji pańskiej tożsamości – wrócił do oficjalnego szyku wyrzucając na podłogę niedopałek i przydeptując go butem.
Otoczenie ze szkła pancernego sprawiało dziwne wrażenie, dla pisarza, sprawiając, że czuł się mało komfortowo, jednak przy drzwiach z tego samego materiału znajdowała się niewielka półkolista kamera, przy której znajdował się ekran ciekłokrystaliczny, aktualnie z logiem instytucji. Przewodnik zachęcił go uśmiechem do podejścia i przyjrzenia się obiektowi.
Pisarzyna zrobił co należało. Stanął naprzeciw, nakierował otwarte oko na kamerę z wbudowanym projektorem i wpatrywał się dopóki niewielkie, czerwone światełko nie przestało się błyszczeć. Po tej akcji na monitorze pojawiło się jego zdjęcie oraz numer depozytu wraz ze wskazanym jego położeniem na schemacie, a zamek w pancernych drzwiach otworzył się umożliwiając im dalszą penetrację poziomu.
**
- Tutaj zostajesz sam, Pisarzu – powiedział pokazując mu pokój ogrodzony ze trzech stron ścianami oraz wysuwanymi drzwiami przy których teraz stali – oto pomieszczenie gdzie możesz w ciszy i spokoju zrobić co tylko zapragniesz ze swoim rzeczami. W razie jakichkolwiek problemów w środku znajduje się konsola, przez którą wezwać możesz mnie.
- Dzięki. Tam też mogę palić?
- Tak – uśmiechnął się zatrzymując na chwilę krok.
**
Po małym pokoju obłożonym drewnem oraz, wyglądającym na połączony z resztą konstrukcji, blat, w którego wnętrzu znajdował się niewielki monitor z różnymi możliwościami.
Nieduże pomieszczenie było doskonale oświetlone nie pozwalając na powstanie cieni nawet wywołanych jego obecnością w środku.
Postawił niedużą, ale grubą oraz ciężką skrzynką na stole, a w tym oto miejscu czekała go ostatnia próba potwierdzająca jego pełnomocnictwo na dostanie się do wnętrza.
Chwycił ją obiema rękoma na przeciwnych ściankach, kciuki kierując na delikatne wgłębienia w górnej płytce i zaczekał.
Na konsoli znajdującej się na uboczu po prawo pojawiła się klawiatura oraz prośba o wprowadzenie hasła dostępu do depozytu. Ekran stylizowany był na jasnoniebieskie, wręcz błękitne kolory. Czarne, prostokątne obramowanie, a w nim migająca pionowa linii czekała na przesunięcie się oraz zapełnienie wolnej przestrzeni jednakowymi znakami ukrywającymi prawdziwe znaczenie.
Odsunął dłonie od skrzynki, a pod palcami metal lśnił tą samą barwą, w kształcie linii papilarnych, co tło monitora. Przeniósł się naprzeciw elektronicznej konsoli oraz przeciągnął palcami po powierzchni.
- Ostatni bastion, co? – zapytał sam siebie – No to zaczynajmy.
Położył palce na elektronicznej klawiaturze oraz inicjował wprowadzanie klucza.
- Nasza generacja – mówił szeptem – odczuje – wstukiwał kolejne litery do zapełniającego się identycznymi symbolami kwadratu - silny ból metafizyczny – skończył.
Potwierdził, a skrzynka zawarczała, uchylając delikatnie wieko.
- Nareszcie – otworzył łapczywie i od tego momentu śpieszył się by wszystko wykonać jak najszybciej, a zarazem dokładnie – tak, tak, tak. To też.
W środku znajdował się nowy aparat telefoniczny, paszport umożliwiający swobodne podróżowanie po regionach, obszerny plik pieniędzy używanych w większości sektorów, kilka osobistych drobiazgów takich jak zdjęcie, list, stary zegarek oraz kilka innych.
Zapakował wszystko do kurtki, na dnie pudła pozostała owinięta w szary papier książka w twardej bordowej okładce o złotym tytule i ramą w owym kolorze na odległości jednej jednostki od marginesów, przyozdobionej na rogach niewielkimi gwiazdkami o pięciu wierzchołkach.
Zawartość pozostała nieznana. Nie odwinął jej, przyłożył zaledwie dłoń do zabezpieczenia po czym zamknął skrzynkę i zapalając papierosa skierował się do mechanicznie zamykanych wrót. Stanął naprzeciw i dotknął wyróżniającej się metalowej płytki umieszczonej bezpośrednio na nich. Po cichu usunęły się w prawo dając mu możliwość opuszczenia klimatycznie kameralnego pomieszczenia.
W pobliżu nie widział człowieka w garniturze. Postanowił sam zająć się sobą i obładowany wartościowymi i niezbędnymi do przeżycia przedmiotami skierował się samotnie do szkłem opancerzonym pokrytych drzwi. Droga dłużyła mu si na nowo, niczym ta ze szpitala na powierzchnie.
Ciemny korytarz nie pomagał mu w uspokojeniu własnego umysłu, który próbował płatać mu różne figle. Drogę rozświecały jedynie rzadko pozapalane lampy u podstawy wysokiego sufitu. Mroki ścieżki wydłużały czas przejścia, sam nie wiedział czy odczuwa strach czy to podświadomość próbuje mu go podpowiedzieć. Kontrolował stawiane jednakowo kroki w identycznym rytmie, aby móc być pewnym, że nie zwalnia podświadomie.
Traci rozum.
Znowu.
Mieniło mu się przed oczyma, widział, nie widział.
Nie wiedział na co patrzy.
Surrealizm.
Królik? Powiedziało echo w jego myślach
- Co!? – krzyknął rozglądając się po sali
Zając? Zapytało ponownie.
- Kto tam jest!? – przyśpieszał tempa patrząc się na boki
Nie zając? To może królik jednak? Wołał go pogłos umiejscowiony w nim samym. Jak miał z nim walczyć? Jak go powstrzymać? W jaki sposób uciszyć?
Odpowiedział głosowi milczeniem, ale to go nie zraziło:
Jesteś tam, Pisarzu? Zwróciło się do niego, jego własne myśli go zdradzały i wystawiałyby na publiczne poniżenie, gdyby ktoś inny miał możliwość usłyszenia ich. Wiem, że tam jesteś nie ukrywaj się po kątach, choć tu do mnie. Teraz słyszał jakby głos kobiety, młodej kobiety wołającej go, namawiającej do ukazania się.
Nie miał takiego zamiaru, wiedział bowiem, że to się nie skończy dobrze. Zaufanie własnym myślą w tych okolicznościach nie przyniosłoby mu ukojenia, a jeszcze więcej bólu – na przestrzeni czasu.
Czas go gonił, nie miał trwania na odpoczynek, musiał iść na przód, potrzebował wydostać się, by nic i nikt nie pozostał w nim samym.
Oczyszczenie.
Oczyszczenie ze zła i dobra, potrzebował oczyścić się ze wszystkiego co złe i dobre za razem. Pustka w głowie pozwoliłaby mu na nowo zacząć życie tak jakby sobie zapragnął.
Nie uwolnisz się ode mnie, mój ty pisarzyno, ja jestem tobą, jak i ty byłeś mną. Kobieta wciąż mówiła pogłosem, nie potrafił zidentyfikować właścicielki, ani nawet powodu w jaki sposób siedzi i mówi do niego żeńskie echo.
Nie myśl, podąż za mną.
Przyniosę ci ukojenie, dostaniesz to czego potrzebujesz, a w zamian dasz mi siebie. Na własność, na wieczność. Na nowo będziemy ze sobą, ty we mnie, tak jak ja w tobie. Będzie ci dobrze. Tylko idź za mną.
Idź za mną… Idź za mną… Idź…  Nawoływania nie gasły, wszędzie słyszał echo kobiecego głosu wmawiającego mu kuriozalną prawdę. Starał się ją zagłuszyć, lecz było to wręcz niemożliwe, nie miał takiej mocy, starał się, zatykał uszy, krzyczał, nucił i nic. Nawet trochę nie pogorszyło to odbioru. W akcie desperacji zaczął biec wypuszczając palącego się nadal papierosa na podłogę, nie zważał teraz na nikotynę. Wariował. Ważniejszym stało się uspokojenie własnej głowy…
- Zamknij się!! – krzyczał desperacko, patrzył przed siebie starając się pochwycić klamkę drzwi znajdujących się już na wyciągnięcie ręki.
Otworzył, z szybkością światła znalazł się w bezpiecznej strefie, stał w pełnym świetle otoczony ze wszystkich stron światłem.
Głos ustał.
Nastała cisza w przekazie, jasność rozpędziła mroki oraz jej sługi.
Zmęczony oraz na śmierć przelękniony opadł plecami o wejście do windy i zsunął się po nim na podłogę.
Zapalił kolejnego papierosa, na odstresowanie.
Patrzył na czerwony punkt w oddali, to wciąż palący się niedopałek między mrokami.
Zgasł.
Palenie pomogło mu uspokoić umysł, znużyło go zarazem, stał się śpiący, a może był to efekt paniki i wycieńczenia psychicznego? Spalał papierosa za papierosem.
Nie patrzył teraz na zegarek, liczyła się dla niego jedynie cisza i spokój. Nie interesowało go nic poza tym.
**
Papierosy w paczce nikły i z prawie pełnego opakowania, kiedy znalazł ją w skradzionej kurtce, pozostały dwa, lecz nie przejmując się o płuca, wyciągał kolejnego.
Zdążył przyłożyć ogień do bibułki kiedy drzwi windy otworzyły się, a on bezwładnie opadł na podłogę kabiny.
W środku stał szczupły mężczyzna w granatowym garniturze.
- A więc tu pan jest, już się zastanawiałem czy coś się stało, bo jak pan wie nie mamy tutaj żadnych kamer, na tym poziomie oczywiście – wciąż uśmiechał się patrząc na nieogolonego użytkownika podpalającego papierosa na leżąco.
- Możemy już jechać na górę – orzekł pisarz.
- Możemy.
Winda zamknęła się i otworzyła siedem poziomów wyżej w tym samym wielkim holu, w którym oczekiwał nadejścia przedstawiciela  jakiś czas temu.
Podziemia opisanie II, obywatele.
Podziemne miasto dla odstępców nie posiadało praw oraz obowiązków. Korzystało z tego co niepotrzebne na górze i przetwarzało to na coś bardziej użytecznego pod powierzchnią. Nie mieli panów, ani sług. Ci którzy chcieli łączyli się w plemiona, gangi, szajki co kto wolał, jednak większa ilość podziemnej populacji preferowała samotny tryb życia, w ewentualności, w niewielkich obozowiskach (w przypadku posiadania rodziny, bądź bytu w związku). Ludność nie należała także do najbardziej rozmownych oraz gościnnych, starali się zachować neutralność i nie mieszać się w sprawy obcych.
Jeżeli pragnąłbyś pojawić się w tunelach nikomu by fakt taki nie przeszkadzał, jednak nie napotkałbyś na ciepłe powitanie. Byli specyficznymi ludźmi, dlatego tam zamieszkali. Niechciani, nieakceptowani przez powierzchnie, albo sami nie godzić się na jestestwo na powierzchni między śpieszącymi się kukłami podążającymi za przywódcami, realizującymi karierę kosztem życia.
Nie dążyli do władzy, a ci co rządy próbowali ustawić pod powierzchnią długo się w ciemnościach nie na byli. Chcieli wolności, nie interesowali ich władcy oraz systemy. Każdy miał to na co sobie zapracował, nie oczekiwali pomocy, i sami rzadko jej udzielali, każdy żył na własny rachunek.
**
- Masz ognia? – zaczepił go młody mężczyzna w ortalionowym odzieniu pokazując gestem iż potrzebuje zapalniczki
- Masz ognia – wyciągnął narzędzie tworzące płomień z ulatniającego się gazu i podał je chłopakowi, mało na pełnoletniego wyglądającego – masz fajka? – zapytał iż jego opakowanie zawierało ostatniego skręta z tytoniem.
Jednak jego ojcem nie był, sam palił od młodości nie pozostanie więc hipokrytą. Hipokryzją się on brzydził, nienawidził ludzi radzących mu jedno, a robiących dokładnie to przed czym go ostrzegają. Izolował się od hipokrytów, izolował się od wszystkich, lecz to całkowicie inna historia.
Przemierzał teraz główną ulicę Stolicy, wielka przestrzeń przeznaczona dla zatłoczonego przez samochody miasta. Pięć zakorkowanych pasów w jedną, pięć w drugą, przez wysokie ciężarówki, autobusy z trudem dało się dostrzec budynki po drugiej stronie, nie znajdowały się przy niej bowiem wieżowce, raczej kamienice mieszkalne, oraz zagospodarowane na sklepy branżowe oraz towarowe centra.
Mijał wielu podobnych ludzi w zimowych, ciemno kolorowych, przybrudzonych kurtkach. Inni bardziej elegancko odziani w wełniane płaszcze do kolan z komputerami w ręku i skórzanymi rękawicami. Kobiety poubierane w długie kurtki zakrywające ich kobiece wdzięki, bądź ukrywając prawdę o posturze, tylko nieliczne nie patrzyły na warunki i zawsze wyglądać chciały olśniewająco, problematyczne stawało się jednak stąpanie po niedokładnie odśnieżonej powierzchni chodnika w butach na wysokim obcasie średnicy paznokcia małego palca u ręki. Wtedy mniej wyćwiczone potrafiły bardziej rozbawić niż przyciągnąć walorami. Kiedy z pod białego futra rozpiętego i spod skąpych ubrań widniały piersi trzęsące się podczas niestabilnego chodu. Bądź modni chłopcy ubrani w cienkie bluzy i czapki, założone na pół głowy, udający twardzieli, iż przy takiej temperaturze jest im gorąco, mimo że trzęśli się przy tym z przechłodzenia pociągając nosami.
Pisarzowi zawsze sprawiała radość ludzka głupota, nie tępił, ani nie pochlebiał jej, z wielu powodów, głównym była czyste szczęście przyglądania się trudom osób trzecich spowodowanych najzwyklejszą głupotą bądź brakiem umiejętności logicznego myślenia.
(*) Podziemia opisanie III, przetrwanie
Zejście do podziemnego miasta tylu nieznającym prawdy, o tamtym miejscu i obowiązujących  tam zasadach, (bo brak zasad też jest zasadą), trafiało tam z własnej woli i tylko najsilniejsi przeżywali. Ci potrafiący się dostosować do innych, do wszechogarniającej obojętności, dlatego brat stawał przeciwko bratu, dla okrucha czerstwego chleba, albo dla pary znalezionych onucy.
Wielu ginęło, innych pochłaniał mrok, jeszcze inni stali się więźniami tych co zeszli na dół w poszukiwaniu władzy i nie zostali jeszcze stłumieni.
Młodzi systemowo wchodzili do podziemia od północny miasta gdzie, oczyszczone bądź nie, ścieki kanalizacyjne trafiały do rzeki. Tam też przeważnie znajdowały się siedliska handlarzy żywym towarem, pozwalali zapuścić się ochotnikom w ciemności gdzie wychwytywali ich i w zależności od pożyteczności przeznaczali do różnych celów. Większość trafiało do nielegalnych obozów pracy, gdzie produkowano narkotyki oraz broń. Tam pod przymusem wykonywali powierzone zadania, w przeciwnym razie kończyli w miejscu, z którego przybyli, tyle że nogami do góry.
Tym, którzy okazali się bystrzejsi, bądź zaczerpnęli zawczasu rady, przygotowywali się na ewentualność ataku, bądź napływali pod powierzchnie od innych stron, mniej atrakcyjnych, mniej znanych i popularnych. Tak by nie stać się łatwym łupem dla kapturowych piratów.
Tylko co poniektórzy pozostawali przy życiu po pierwszym miesiącu. Organizm musiał przyzwyczaić się do niezwykle niesterylnego, wilgotnego otoczenia gdzie nawet najzwyklejsza rana mogła przerodzić się w poważne zakażenie doprowadzając do chorób, amputacji, bądź w ekstremalnych wypadkach, nawet do zgonu.
Zgony to kolejny problem podziemia, tu nikt nie dowie się kim byłeś. Jeżeli umarłaś to jedynymi czyścicielami stawały się szczury oraz inne odrażające gryzonie. Potrafiły w ciągu doby oskubać rosłego mężczyznę do kości rozrywając na strzępy dobytek i pozostawiając czysty szkielet.
Straszna rzeczywistość, lecz z reguły sami się na nią decydowali.
Pod zatłoczonymi chodnikami, sterylnymi mieszkaniami i czystymi ubraniami, znajdował się kolejny świat. Świat spowity w mroku, śmierdzący potem, nieczystościami i wilgocią, gdzie nie zdążało się napotkać porządku w jego prawdziwej postaci. Nowi po przez zapach byli rozpoznawani, brudny to mieszkaniec, czysty turysta.
Śmierdzącymi nikt się nie interesował, jednak ci niesplamieni jeszcze otoczeniem, stawali się szkiełkami w oku u wybranych. Kobiety legły do takich, to był plus (jeżeli miało się duży dystans do warunków podczas stosunku), jednak przeważał to wielki minus… zostawali namierzanie przez nielubiących, bądź chcących wykorzystać, nowych.
**
Zbliżała się noc, a Writerowi nie upodobało się nocne spacerowanie po ulicach wielkiej metropolii z całym swoim dobytkiem w kieszeniach. Musiał jeszcze przed zmrokiem znaleźć względnie tani i bezpieczny motel, albo hotel, w celu spędzenia w nim nocy oraz porannego wymarszu, dokończenia niezakończonego w mieście swojego dzieciństwa i ruszyć przed siebie gdzie nikt go nigdy nie znajdzie, dopóty nie zachce zostać odnalezionym.
- I na chuj to wszystko, skoro i tak muszę znowu gdzieś się przespać? – popatrzył w kierunku zegar atomowego na wieży jakiegoś biurowca z godziną, na przemian wyświetlaną, wraz z datą – Jutro już mnie tu powinno nie być… wszystko na ostatnią chwilę, jełopie – denerwował się sam na siebie sięgając po kolejnego przyjaciela, już ostatniego.
Zapalił popatrzywszy jeszcze raz na datę. „30.11”
- Jasna cholera – pokazała się godzina, a on zobaczył punkt dwudziestą, zrobiło się już ciemno, a on wciąż nie posiadał bezpiecznego spania, w którym nie napadnie go banda rzezimieszków zatrudnionych przez właściciela, w celu zwiększenia dochodu, kosztem jednego z klientów.
**
Korzystając z karty komunikacji miejskiej spenetrował połowę miasta w poszukiwaniu wolnego miejsca noclegowego dla kogoś takiego jak on. Dopiero w okolicach godziny dwudziestej dostał wolny pokój w motelu „Julianna” w spokojnej dzielnicy na północ miasta, kilka kilometrów do obwodnicy, miał przynajmniej stamtąd niedaleko do jutrzejszego celu.
Dostał jednoosobowy pokój na piętrze, z własną toaletą oraz ciepłą wodą.
W recepcji urzędował pięćdziesięcioletni, otyły mężczyzna z łysiną. Siedział na wysłużonych krześle obrotowym na kółkach, przy lekko brudnej ladzie i przewracał kolejne strony starej, wypożyczonej w rejonowej bibliotece, książki. W pomieszczeniu obok, nazwanym przez właściciela pokojem do relaksacji, siedziało kilku młodych ludzi zajętych sobą, leżała na kanapie także skośnooka kobieta o głowę niższa od Pisarz, a o parę lat starsza.
Nie był jednak nikt zainteresowany nowymi znajomościami, tak samo jak Pisarzyna, zresztą.
Kiedy wszedł do pokoju pierwszym krokiem obowiązkowym to zamknięcie się na klucz. Następnie zdjęcie całego okucia wierzchniego zostając w samej koszuli i spodniach uwierających jego skurczone, od zimna, genitalia z powodu braku bielizny. Zasłonić okna i rozebrać się do naga, skierować prosto do łazienki zabierając ze sobą torbę z przedmiotami zakupionymi w sklepie w trakcie podróży wieczornej, w poszukiwaniu wolnego pokoju do spędzenia nocy.
Postawił siatkę na toalecie, otworzył drzwiczki prowadzące pod prysznica i wszedł do środka. Postał chwilę wpatrując się w pokrętło regulujące temperaturę i odkręcił.
Poleciała lodowata woda, która po dłuższej chwili oczekiwania zamieniła się w strumień przyjemnego, ciepłego płynu obmywającego jego zmęczone ciało. Nie ruszał się spod natrysku przez dobrą godzinę marnując hektolitry wody.  Przez ten czas zdążył wielokrotnie obmyć ciało płynem zakupionym wcześniej.
W środku nocy skończył kojący oraz odprężający prysznic.
- Już widzę wczesne wstawanie – patrząc w mrok nocy przez zasłonięty lufcik.
Skierował się przez zaparowane lustro, przetarł ręką odsłaniając jego zaniedbane oblicze. Wyciągnął z torby kolejne przedmioty – żyletkę jednorazowego użycia oraz piankę do golenia. Ustawił obok siebie na umywalce i spojrzał w odbicie.
- A może nie będę tego golił jeszcze? – pytał sam siebie przecierając zarost – wtopię się w otoczenie, a tutaj kto na mnie patrzy? No i wyglądam inaczej niż normalnie. – przyglądał się sobie – Pierdolę, idę spać.
I rzeczywiście jak powiedział, tak zrobił.
Nagi, czysty po długim relaksie pod gorącą wodą spoczął w pojedynczym, wygodnym łóżku w motelu „Julianna”. Między mrokami, cieniami oraz blaskiem latarni dobiegającym od ulicy.
Usnął.
 **
Przed oczami stanęło mu wielkie miasto oddalone od niego wiekami w przeszłość oraz mieszczące się daleko na wschodzie globu. Niskie, kredowe, rozpadające się budynki. Wielkie targowiska przy każdej z większych ulic. Kupcy przekrzykujący się z potencjalnymi nabywcami o ostateczną cenę. Owoce, warzywa, zwierzęta, odzież, skóry, futra, drogie tkaniny, barwniki, przyprawy. Tysiące małych straganików, a przy każdym otyły mężczyzna w turbanie, z brodą oraz w kolorowych szatach. Jedni w bardziej tradycyjnych ubraniach, inni wyglądali jak przybysze z innych krain, co poniektórzy mieszali jedno z drugim tworząc kompletnie nowe kompozycje.
Po ulicach przewijały się dziesiątki tysięcy ludzi. Kobiety, mężczyźni, dzieci. Bogaci, biedni. Uczciwi, oszuści. Przyzwoici oraz ci lekkich obyczajów.
Wiele profesji pod jedną opatrznością. Kupcy, robotnicy, płatnerze, zbrojmistrzowie, jubilerzy, dziwki, złodzieje oraz zabójcy.
Na ulicach roiło się od strażników miejskich pod bronią, jedni bardziej, inni słabiej uzbrojeni (i wyszkoleni), patrolowali niebezpieczne ulice wielkiego miasta starając się zapobiec burdom i awanturom.
Nie wysokie kamienne budynki przebijane były przez nieco wyższe wierze widokowe, na których stacjonowali kolejni strażnic.
Aleje nie stanowiły jednak mimo starań bezpiecznego otoczenia, wystarczyło nie obejrzeć się za siebie w odpowiednim momencie, a mogło strać się cały dobytek, jak nie największą wartość – życie.
W samej metropolii, jak to w wielkich ośrodkach bytu ludzi, znajdowały się bardziej mniej zamożne dzielnice. Tak i tutaj stały domy, które zdobione kolorami pokazywały zamożność rodu zamieszkującego wnętrze, ale za to kilkadziesiąt alejek dalej wznosiły się rozpadające już chaty, gdzie mieszkało po dziesięć, piętnaście osób niemających co wrzucić do garnka i co ugotować dzieciom na strawę poranną. Chodzili po ulicach błagając o niewielką pomoc ze strony, tych którym powiodło się w życiu i mieli możliwość wyzbycia się z kilku nędznych miedziaków, które ratowałyby dzień najbiedniejszym. Jednak ci ubodzy zawsze potrafili świecić przykładem dla zamożnych pokazując jak cieszyć się z najmniejszych rzeczy, kiedy tamci mając mnóstwo czasu oraz pieniędzy nie byli w stanie uszczęśliwić swych dusz.
Miasto miało także swoje koszary, twierdze i wewnętrze fortyfikacje wojskowe niedostępne dla plebsu, w których murach działy się przeróżne dozwolone (i niedozwolone) czynności. Szkolenia żołnierzy mających zasilić kolejne wyprawy zbrojne przeciw innowiercom, wytwarzanie kolejnych pancerzy w tempie ekspresowym, ale także w lochach więzieni byli winni, bądź niewinni, poddawani strasznym zabiegom. Same warunki w jakich egzystowali pozostawiało wiele do życzenia, ale na domiar tego, codzienna chłosta, przypalanie, brak regularnego posiłku, drwiny, poniżenie. Tortury, zniesławienie, bądź najłatwiejsza do osiągnięcia – śmierć.
Ale tam gdzie zło, zawsze było, jest i będzie dobro.
Znajdowały się w grodzie miejsca gdzie ludzie po zapadnięciu zmroku oddawali się sportowi znanemu od zarania dziejów, mężczyzna i kobieta połączeni węzłem przyrzeczenia okazywali swe uczucia nie tylko w formie słów, gestów, miłości mentalnej. Wtedy nadchodził czas na drapieżność, na pożądanie, chęć okazania swych emocji drogą płciową, poprzez połączenie ciał. Oddawali się sobie przeciwstawiając razem trudnościom, godząc się po dziennych kłótniach wywołanych problemami w życiu codziennym. 
Miasto żyło. Jak ludzie przepełnione było bólem, cierpieniem i nienawiścią, radością, zaufaniem i miłością.
**
Obudził się z przyjemnego snu. Wiedział jaka jest jego droga do prawdziwej wolności i zamierzał nią podążyć, mimo przeciwnościom losu.

XV – Podziemie / Podziemia


XV – Podziemie / Podziemia



Tłocząca się masa schodziła i wchodziła do tunelu, młody mężczyzna w modnej fryzurze i planowanym zarostem, w czarnej eleganckiej kurtce, z torbą na komputer na ramieniu wyrzucał właśnie w połowie nie dopalonego papierosa na wilgotne, kamienne schody.
Drobna, szczuplutka panna w wieku dziewiętnastu, może dwudziestu lat dopiero zapalała cienki rulonik z nabitą do wewnątrz machorką. W intensywnej czerwieni od góry do dołu znacznie wyróżniała się z tłumu, w wysokich, krwistych kozakach na śmigłym obcasie ostrożnie stąpała między kałużami w środku słabo oświetlonego tunelu.
Niezaspokojeni mężczyźni podpierający kafelkowe ściany uważnie obserwowali zgrabne ruchy jej drobnych pośladków opinanych przez czerwoną suknię. Zagadywali do siebie nawzajem by podzielić się swoimi erotycznymi myślami o przechodzącej kobiecie, pociągali tanie papierosy i popijali szczynami pospolicie zwanymi tanim piwem.
Pod ścianą nieopodal na małym krzesełku siedział z gitarą mężczyzna w długich, płowych i falowanych włosach z kolczykiem we brwi. Miał ogromne usta z szerokimi wargami, przez które wydobywał się piękny, basowy głos śpiewający poetyckie piosenki artysty z przed wielu lat, sławionego do dzisiaj, jednak zapomnianego przez masę popularności, przez mas media oraz tych których sztuka interesuje tyle co zeszłoroczny śnieg. Szarpał wysłużone struny wypracowanego instrumentu z prędkością niesamowicie szybką, nie wielu artystów potrafi w takim tempie pociągać za cięciwy by wydobyć tak czysty i dynamiczny dźwięk, połączony z niesamowitym męskim głosem.
Kobieta w czerwonym zatrzymała się przed nim, zajrzała do torebki i wyciągnęła banknot o nie niewielkim nominale i kucając tak by nie odsłaniać swych ud oraz bardziej skrytych partii ciała wrzuciła mu do pokrowca, w którym zbierał pieniądze. Uśmiechnęła się i poczekała chwilę.
- Dziękuję – wyrwało się stłumionym głosem między kolejnymi słowami piosenki,
Ruszyła dalej przed siebie zostawiając grajka w swoim świecie, gdzie zapraszał przechodniów wsłuchujących się w jego artyzm.
W podziemiu pojawił się ubrany w luźne spodnie mężczyzna z papierosem w ustach i czarnej kurtce, przeskakiwał z nogi na nogę mijając szybko blokujących przejście ludzi tłoczących się w kierunku wejścia do poziemnej kolei. Szybko przechodząc nie zważał na otoczenie dopóki nie usłyszał wokalu ulicznego grajka. Popatrzył mu w oczy, znał go skądś, nie mógł jednak przypomnieć sobie kompletnie skąd, wrzucił mu papierosa z paczki i ruszył dalej bo ścierpłe, bose stopy dawały znać o sobie coraz bardziej. Zaczął biec uważając przy tym by nie poślizgnąć się na zlodowaciałych kamieniach i nie zabić się na półmetku swojej trudnej drogi odwroty.
**
Pisarz wbiegł na teren sklepu zwracając na siebie uwagę połowy znajdujących się w środku zjadaczy chleba. Popatrzyli się na dziwacznego osobnika bez butów po czym wrócili do swoich zakupów nie interesując się nim dalej, ochrona stała się uważna i  z ukrycia śledziła poczynania nowoprzybyłego klienta.
Nie zważał jednak na nastawienie obsługi i przemieścił się w głąb salonu w poszukiwaniu męskiego działu, a w nim butów zimowych. Mijał niskie regały z ułożonych jednakowo pudełkami z obuwiem wewnątrz. Eleganckie, codzienne, wyjściowe, modne, stylowe, damskie, dziecięce, a na szarym końcu, męskie buty. Niewielkie stanowisko z zimowymi butami. Kilkanaście modeli na krzyż w tym kwarta sportowych, bądź nienadających się do wyjścia na dwór. Jednak interesujący go model z ocieplanym wnętrzem znajdował się w zakresie jego funduszy. Sam w sobie model nie wydał mu się specjalnie interesujący jednak w tym momencie istotna była jedynie funkcjonalność, a przez pogodę na powierzchni ogrzewanie stanowiło czołowy argument w wyborze akurat tej pary.
Kiedy rozsiadł się na niewielkiej kanapie w celu obejrzenia poharatanych stóp podeszła do niego ekspedientka:
- Dzień dobry – przywitała się, fałszywie, kurtuazyjnie do zdecydowanego klienta – W czym mogę pomóc?
- Macie może jakieś skarpetki do przymierzania butów? – zapytał bezpośrednio nie odwracając uwagi od zlodowaciałych palców.
Starał się pobudzić w nich krążenie masując energicznie obiema rękoma.
Po chwili zastanowienia kobieta odpowiedziała mu:
- Mamy na dziale damskim.
- A mogłaby mi panie przynieść, bo nie chciałbym przymierzać obuwia na boso – odwrócił oczy na sprzedawczynie  i uśmiechnął się.
-Mogłabym – odpowiedziała mu niska, w średnim wieku, pomarszczona blondynka o krótkich, stylizowanych włosach z nadmiarem różowej szminki na ustach i zniknęła między regałami.
Nie patrzył gdzie, pochłonięty był rozgrzewaniem własnego ciała, kamienne kafelki szpitala oraz śnieg na ulicach nie wpływał na zdrowie kończyn, a co gdy mówimy o bosych nogach przy temperaturze minusowej.
Ułożył prawą, dolną kończynę na kolanie, czarnym od brudu podbiciem do góry i pocierał rytmicznie oboma kciukami do zewnątrz, poczynając od poduszki przechodząc do poszczególnych palców, a kończąc na śródstopiu. Po tym zabiegu zrobił dokładnie to samo z drugą, kiedy poczuł się nieco lepiej starał się nie utrzymywać długiego kontaktu między podłogą, a nagą skórą.
Po chwili powróciła ekspedientka, z oddali nieśmiało przyglądał się jemu ten sam ochroniarz, który znajdował się przy wejściu kiedy to wbiegał do salonu obuwianego.
- Proszę bardzo – podała mu z obrzydzeniem w oczach – Jak, pan, prosił.
- Dziękuję.
Kobieta odsunęła się kawałek od niego zachowując dystans jednak patrząc na jego ruchy.
Złapał zwinięte w kulkę skarpetki po czym rozwijając wziął w ręce jedną sztukę, rozciągnął, przetarł stopę z piachu i wciągnął, identycznie postąpił z drugą.
Stanął teraz wygodnie na obu nogach i przeszedł w poszukiwaniu odpowiedniego rozmiaru, zlokalizował pion pod wystawą z oczekiwanym obuwiem i kucając z trudem zaczął przemieszczać się palcem wskazującym po rozmiarach butów. Postukał dwa razy w odpowiednie pudełko po czym z samego dnia wyciągnął obniżając poziom o wartość wysokości jednego pojemnika całą konstrukcję.
Usiadł z powrotem na miejscu i przyjrzał się raz jeszcze butom.
- Jak się nie ma co się nosi, to się nosi co się ma… albo będzie mieć w tym przypadku.
Włożył oba na siebie. Powstał i rozejrzał się za lustrem, bawełna od środka ogrzewała ciało, przy samej ścianie stało wysokie pochylone zwierciadło w kierunku, którego udał się w celu rozpatrzenia kwestii estetycznych jego nowego wizażu. Przejrzał się z jednej strony, z drugiej przerzucił wzrokiem marnując kolejne cenne minuty jakie powinien wykorzystać na oddalenie się jak najdalej od Stolicy.
- Jak pół dupy bez krzaka – skomentował swój wygląd – spierdalam, zanim ktoś mnie przyuważy, i jeszcze te pekaesy trzeba zgolić – zażartował mówiąc o niechlujnym zaroście.
Spakował buty do pojemnika, materiał izolujący włożył w kieszeń i po zimnej, brudnej posadzce powędrował prosto do kasy, a za nim dyskretny ochroniarz. Przy stanowiskach płatniczych znajdowały się duże kosze z akcesoriami, między innymi właśnie grube skarpety, pierwsze co zrobił to chwycił jedną parę, potem spojrzał na cenę. Liczył na to, że na wszystko mu wystarczy i nie będzie musiał się tłumaczyć, ani odkładać poszczególnych artykułów.
Przed nim znajdowała się wypachniona, młoda brunetka w białym futrze do kolan, trzymająca pod ręką firmową torebkę, w drugiej wielką saszetkę przypominającą portmonetkę, blisko niej trzymała się malutka dziewczynka, wtulona w ciepło pozwierzęcego okrycia.
Kolejka przemieszczała się makabrycznie wolno, robiło mu się na nowo zimno w nogi, a gorąco w środku.
- Mamo, mamo – dziewczynka ożywiła się – czemu ten pan nie ma butów?
Kobieta spojrzała się na jego gołe stopy i z obrzydzeniem schowała dziecko pod śnieżne okrycie nie udzielając słownej odpowiedzi.
- Mamo… - maleństwo nie ustępowało
- Cichaj.
- Mamo… - niezadowolona ciągnęła.
- Powiedziałam! – matka zdecydowanie zabroniła kontynuacji dialogu na temat nagości mężczyzny.
**
Po oczekiwaniu na swój zakup zdążyły mu na nowo przemarznąć kończyny, jednak cieszył się, że cały ten koszmar niebawem się skończy musiał tylko zapłacić za oba towary.
Według wyliczeń powinno pozostać mu jeszcze trochę gotówki na później.
- Dzień dobry. – odezwała się kasjerka, zabierając od niego karton.
- Dzień dobry. – odpowiedział.
Kobieta przeskanowała kod kreskowy, zajrzała do środka, poprawiła ułożenie i poprosiła o gotówkę.
- Sto pięćdziesiąt dziewięć, poproszę – wyczytała z ekranu komputera.
Podał jej oba banknoty i patrząc w głębokie, zielone oczka starał się nie sprawić złego wrażenia swoim opłakanym wyglądem. Jednak kobieta nie okazywała najmniejszego zainteresowania, bezemocjonalnie wykonywała swoją pracę.
- Dziękujemy i zapraszamy ponownie – zapakowała w dużą torbę z równie wielkim znakiem firmowym sklepu i posunęła ją w stronę klienta, patrząc i zaczynając rozmowę z następnym kupującym.
Chwycił zakupy i skierował się do najbliższej sofy w celu nałożenia w końcu na siebie butów po które wystał się tyle w kolejce.
*** ew. zakończenie ***
Uczucie jakiego doznał idąc spokojnie podziemnymi tunelami miasta w ciepłych zimowych butach z grubymi grzejącymi go skarpetami oraz z dobrej jakości palącym się tytoniem przy sobie było trudne do opisania, bowiem mieszała się radość, duma oraz odrobina ekscytacja całym tym zajściem.
Przemierzał mroki podziemi w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca. Miejsca, w którym zacznie się jego podróż do wolności.
***
Podziemi opisanie I, podrozdział, bądź wtrącenie, ew. coś innego, dziwnego
Miejskie podziemia to sieć tuneli znajdujących się na różnej wysokości poniżej poziomu miasta, połączonych ze sobą dziesiątkami stacji kolei złączonych w sieć transportu, w pewnym sensie stwierdzenie o podziemnym miejcie słusznym okazywało się z wyjątkiem mieszkań. Tutaj mieszkali bezdomni, więc to do nich należał owe miejsce jednak za dnia korzystali z niego ludzie żyjący w sposób przyjęty za normalny. Lokatorzy skryli się w mrokach tuneli oczekując zamknięcia obszaru na noc, wtedy wychodzili i zaczynali własny żywot pozbawiony wygód i czystości, jednak cieszyli się, że mają co zjeść, przy czym się ogrzać. Szczęście dawało im mijanie czasu poświęcanego siebie samym, bliskim oraz na zwykłą rozmowę z drogimi im osobnikami.
Dla postronnych wyglądało to surrealistycznie jednak oni nie zostali zmuszeni do przeniesienia się w ciemność i życia jak wyrzutem, a przynajmniej w większości, na pewno znalazł się między nimi ktoś komu się nie poszczęściło, kto uciekał przed kimś i tam właśnie znaleźć mógł najlepszą kryjówkę. Kto szukałby między tysiącami zarośniętych, niedokładnie umytych, z różnymi chorobami włóczęgów byłego biznesmena, bądź nauczyciela Uniwersytetu Generalnego? Jeżeli pragnąłbyś zniknąć ze świata, tam znalazłbyś dokonałby kamuflaży, nie zawsze jednak bezpiecznego…
**
Płacił właśnie za ogromnego, zawijanego w cienkie ciasto, z ostrym sosem i baraniną kebab za jedną piątą pozostałej mu gotówki, po zakupie wciąż sprawiających mu radość butów. Posiadywał sobie przy niewielkim okrągłym stoliczku z ciepłym, smacznym posiłkiem w dłoni. Uwielbiał takie szybkie jedzenie, spoglądał na nienapoczęte jeszcze ciasto, a w ustach robiło mu się wilgotno, w brzuchu zaciskało się przez dobiegający go po przez nozdrza zapach.
Spojrzał na tłum uciekający mu z przed oczy zza szyby lokalu. Cieszył się teraz chwilą, już tutaj z trudnością komukolwiek udałoby się go zlokalizować pośród dziesiątków pawilonów z tanią odzieżą, z elektroniką, ulicznych restauracji, przydrożnych barów oraz straganów z prasą poranną oraz drobiazgami takimi jak kolorowe czasopisma, bilety komunikacyjne oraz inne przydatne w biegu artykuły.
Znajdował się już na drugim końcu miasta w tunelach pod najstarszą z dzielnic. Owe korytarze także nie należały do jedynych z najnowszych i najbardziej zadbanych, dochodziło tu do większej ilości kradzieży, napadów oraz przypadkowych incydentów niż w innych obszarach masowego zaludnienia.
Spoglądał na młodszych, starszych, ładniejszych i brzydszych osobników przeciwnej jemu płci zajadając się w spokoju i z ochotą zagranicznemu wynalazku zawiniętym szczelnie w cienkie ciasto. Delektował się powolnie jakby nie miał nic w ustach od dawna, i niewiele różniło się to od rzeczywistości bowiem od kiedy został przywieziony do kliniki pokarm podawano mu poprzez kroplówkę, wszystkie wartości odżywcze potrzebne do przeżycia jego z wegetowanemu organizmowi. Wychudł, to zauważył już w pierwszej chwili, jednak wcześniej był bardziej przejęty aktualną sytuacją, niż ubytkiem na wadze.
Znajdował się już blisko celu, jednak oczekiwał odpowiedniego momentu, by  zniknąć, nie mógł po prostu wsiąść do pociągu i opuścić miasta, mimo iż wydawało się to, z pozoru, łatwym do osiągnięcia. Dla osoby nieznającej polityki miejskiego życia tak mogło się ubzdurać, jednak rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Gangi uliczne, wielkie korporacje, służby militarne kontrolowały i rejestrowały ruchy każdego członka regionu, potajemnie oczywiście, dlatego aby, po cichu, opuścić obszar Stolicy musiał postarać się nieco bardziej, bowiem nie podobało mu się by ktokolwiek podążył jego tropem. Wolał zniknąć bez śladu. Niech dziwne zachowanie w sklepie obuwniczym pozostanie jedyną szramą w jego pogoni za wolnością.
**
Po długim, sycącym posiłku postanowił wziąć się za składowe planu.
Potrzebne było mu udanie się do miejsc, gdzie wielu już zapomniało o jego istnieniu, a ci którzy wciąż pamiętali starali się zapomnieć. Niezbędnie musiał udać się zarówno do obszarów zakazanych, gdzie żyją odstępcy, oraz do punktów dla szaraków zwyczajnych.
- Koniec opierdalania się – powiedział do siebie wkładając dwunastego z paczki papierosa do ust – Czas się robotą zająć – skorzystał z ogniotwórczego instrumentu – i zwiewać nim zaczną obławy za mną puszczać.
Ruszył wzdłuż korytarza przepełnionego identycznymi postaciami.
- I ogoliłbym te brodę bo wyglądam jak pół dupy zza krzaka – skomentował zauważając w kałuży swoje odbicie – tyle, że krzaka nawet nie mamy.

XIV – Ucieczka / Zwrot / Adresat





Starsza kobieta z makulaturą i książką stała w nadziei na nawrócenie się pisarza. Patrzyła się z przejęciem na identyczne drzwi (jak te do doku, jaki właśnie opuściła), które znajdowały się za nią z wulgarnym, desperacko umieszczonym stwierdzeniem: „pierdolę cię”.
Jednak, gdy usłyszała kolejne ostre słowo dobiegające zza ściany ruszyła w prawo, skąd przyszła.
Dreptała przed siebie wolnym krokiem do kolejnego podłużnego pomieszczania, w którym tym razem miały znaleźć się dwie windy. Jedna towarowo osobowa, druga zwyczajnie pasażerska.
Mijała kolejne wejścia do mieszkań kolejnych nieznajomych prawdy uczestników tłumu.
Szeptała słowa modlitwy w rytm bicia serca oraz stawianych, albo raczej suwanych nóg o podłogę.
Wpadała w trans, przemierzała niedługi korytarz w tak powolnym tempie, że wydać się mogło to surrealistyczne, ale ona tam naprawdę była. Prawdą było iż stąpała krok za krokiem, wymawiając rytmicznie Słowo za Słowem, wielbiąc przy tym jej Pana, Pana nad panami. Nie wypowiadała jednakże jego imienia, pozostawał on bezimiennym.
Może posiadał nazw tyle, ile wierzących w Niego ludzi na świecie? Może tyle co żyjących – praktykujących i niepraktykujących?
Z prostopadłego korytarza wyszedł młody mężczyzna w cienkiej kurtce, czapce z daszkiem i torbą na ramieniu. W dłoni trzymał plastikową teczkę z przypiętymi kartkami papieru, na których widniały nazwiska i adresy, oraz odręczne podpisy. Na jednej ze stron dało się zobaczyć nawet nazwisko Pisarza, a także jego miejsce zamieszkania, jednak bez sygnatury.
Wysoki osobnik w długich blond włosach spiętych w kucyk przeszedł mijając zajmującą połowę przejścia kobietę z pożałowaniem, a nawet odrobiną strachu. Wypatrzył numer lokalu po czym przygotował odpowiednią kopertę i zadzwonił. Popatrzył jeszcze raz na staruszkę, która wciąż ze swoją zabójczą prędkością zmierzała do windy.
**
Dzwonek do drzwi rozbrzmiał znowu.
Writer poderwał się na równe nogi i z impetem otworzył drzwi.
- Czego!? – zapytał bulwersując się i płosząc listonosza.
- Ja, ja… - nie wiedział co odpowiedzieć na taki atak ze strony mieszkańca – jestem… listonoszem.
Uspokoił się.
- Przepraszam… - spuścił głowę spuszczając z tony by porozmawiać w sposób normalny.
- Ciężki poranek?
- Tak… - przełknął ślinę wpuszczając kuriera do wewnątrz, ten jednak odmówił – …tak jakby…
Doręczyciel spojrzał się raz jeszcze w kierunku wind i zdziwił się nagłym zniknięciem powolnej kobiety, przetarł oczy i powrócił myślami do odbiorcy.
- Mam przesyłkę. – oznajmił – od pana… A.D. von Bieluch, dobrze? – nie będąc pewnym.
- Tak, tak, masz fajka?
- Mam – wyciągnął z tylnej kieszeni spodni paczkę tanich, w niebieskiej paczce, papierosów i podał otwartą do pisarza.
- Dzięki. – wyjął jednego – Potworny dzień.
- Nie pierwszy i nie ostatni – uśmiechnął się delikatnie – Wracając do zamówienia – powrócił na właściwe tory – oto dokument do podpisania jako potwierdzenie odbioru.
Podał mu dużą, kwadratową przesyłkę w brązowej kopercie.
Pisarz dla pewności otworzył pakunek bez zwłoki i wyjął gruby zeszyt tego samego formatu co opakowanie. Przewertował sprawdzając zawartość.
Teraz już bez problemowo mógł kontynuować powieść, bądź udać się na długo planowane wakacje.
Patrz do góry! – usłyszał w głowie.
Znów zaczynał się denerwować
Wolność, której nie zapomnisz! – myśl nie przerywała.
 Na nowo popadał w paranoję.
Pomyśl, czy jesteśmy wolni! ­– słowa płynęły w jego głowie
Zaczynał odczuwać ogólne osłabienie i niechęć.
Tak blisko nigdy nie był nikt… - po wypowiedzeniu ostatniego wyrazu, atak psychotyczny ustąpił.
- Wszystko w porządku? – dobiegał go inny głos, tym razem ludzki, tłumiony i nie wyraźny –Proszę pana – odczuł dotyk na ramieniu.
Spojrzał na kuriera, który mówił do niego, a on nie słyszał. Świat mu wirował, a może to on upadał nie czując tego?
**
- Proszę pana! – krzyczał – Proszę pana! – powtarzał.
Rzucając długopis złapał go za ramię i potrząsając nawoływał mdlejącego adresata do podtrzymania świadomości.
Odbiorca, jednej z wielu przesyłek, zemdlał.
Dopadła go panika, którą z szybka opanował i doszedł do wniosku, że zrobić musi co mu nakazywał obowiązek obywatelski i umiejętności pierwszej pomocy nabyte dawno temu jako pionier.
**
Opadł z sił.
Na mokrej podłodze w mieszaninie śniegu i piachu leżał nieprzytomny Pisarz nie mający pojęcia co się z nim teraz dzieje.
Pamiętał ostatnie słowa, o tym że jest blisko.
Blisko czego?
Zakończenia, podróży do wolności? A może życia?
Tyle pytań bez odpowiedzi, tyle problematycznych problemów. Nasza generacja odczuje silny ból metafizyczny. I to zdanie kłębiące się od lat, będące także kluczem do wielu drzwi. Nie wiadomo skąd pojawiło się, i pewien nie jest, jak szybko zniknęło.
Oraz powróciło…
A wraz z nim cała masa nowych Weno twórczych słów… Musiał pisać!
Musiał tworzyć nowe wyrazy. Składać je w zdania, a zdania w rozdziały!
Nie istotne o czym!
O nowym, nie przebytym, nie poznanym i nie znalezionym.
Musiał słowami zaznaczyć białe punkty na mapie.
Mapie czego? Życia? Świata? A może świadomości?
Tyle pytań, tak mało odpowiedzi.
Była jedna.
Porzucenie. Porzucenie domu, porzucenie pieniędzy.
Odjazd. Wyjazd. Zanik siebie samego…
**
- Proszę pana! – dobiegał go męski pogłos.
Ciemność, a może jasność otaczała go, widniała wszędzie biel.
Na około widział białe światło i sylwetki ludzi tak samo ubranych, nie wiedział co się dzieje, ani co się stało i dlaczego znalazł się przypięty do łóżka pasami, a dookoła niego przemieszczają się postacie w kredowych kiltach i wołają go po imieniu.
Skąd jego imię znają nieznani mu osobnicy?
Otworzył szeroko oczy.
Był w małym pomieszczeniu, a na około biegali mężczyźni, i chyba jedna kobieta, nie pewność pozostawiał brak wykształconego gruczołu powodującego wzrost piersi.
Wypowiedział kilka słów na jakie starczyło mu sił:
- Co ja tu robię? – pytanie stało się retorycznym, gdyż nikt go nie usłyszał, a szkoda.
Znowu usnął.
**
Obudził się na dobre dwudziestego szóstego listopada bieżącego roku, w którym przepowiedziano definitywne zakończenie się ludzkiego panowania nad galaktyką, nie przesadzajmy, nad globem.
Minął kawał czasu nim odzyskał przytomność. Leżał na oddziale w sektorowym szpitalu nie tak daleko jego zamieszkania.
Oszołomienie sprawiło, że wciąż czuł się niczym w śnie.
Leżał sam w sali, jego łóżko, on przypięty do kroplówki, oraz osobnik w garniturze.
Krótko obcięty z blizną pod okiem, prawym.
Opierał się złożonymi dłońmi o kolana. Wpatrywał się w podłogę nie zwracając uwagi na przebudzenie pacjenta.
A jednak…
- Panie Pisarzu. – zaczął – Niedługo minie miesiąc, a my nie dostaliśmy, ani jednego nowego słowa do… - patrzył w górę zastanawiając się sztucznie nad doborem wyrazu - … naszej kolekcji.
Uśmiechnął się.
- Jaki mamy dzień?
- Poniedziałek. – odpowiedział szybko jakby znając pytanie.
- Data…
- Dwudziesty szósty listopad.
- Listopada…
- Słucham?
- Listopada, mówi się listopada. – poprawił zaskoczonego agenta – Odmiana przez przypadki…
- Nie istotne, nadal nie dotrzymał pan swojej części umowy, kiedy myśmy wpłacili zaliczkę – To tak, za to co napisałem, zatem – dyplomował – jesteśmy kwita.
- Ale to tak nie działa, panie Pisarzu – nachylił się nad nim – przyjmujesz fragment, oczekujemy przyjęcia całości. W zamian za to co dostaniemy my – dodał – oczywiście.
- Możecie wziąć sobie resztę historii, którą zacząłem, nie potrzebuję jej, nie jest skończona, ale i nie zostanie. Na pewno nie teraz. – uświadomił – Wyjeżdżam i szybko nie wracam.
- Tak? A to niby gdzie?
- Daleko – odpowiedział oględnie – a gdzie, to nie twój interes, do psiego kutasa.
- Fallusa to ty zostaw w spokoju – powiedział – masz cztery dni na dostarczenie powieści.
- Nie skończę jej! – wybuchnął przykuty do szpitalnego łoża.
- Ależ skończysz. – postukał otwartą dłonią o ramę szpitalnej kozetki.
Usnął.
**
Ocucony został delikatnym dotykiem młodej, jasnowłosej pielęgniarki. Ocierała mu twarz ścierką nasączoną wodę.
Otworzył ospałe oczy, ku zdziwieniu znajdował się w szpitalu, tym samym,  w którym leżał podczas ostatniej pobudki. Spostrzegł krzątającą się na około niego pomoc szpitalną, chciał zapytać ją najwyraźniej o coś, lecz przez nienapojone gardło z trudem wydobył się dźwięk.
- Siostro, – wychrypiał - … wody.
Ona nienerwowo, lecz pośpiesznie opuściła pokój zostawiając misę oraz zanurzoną w niej niedużą ścierkę. Pisarz doszedł do wniosku, że musiało minąć sporo czasu od kiedy tu przyjechał, że tak trudno jest mu mówić, i wciąż zastanawiało go ostatnie spotkanie z mężczyzną w czerni.
Kobieta przyszła z powrotem wraz z dużą szklanką do połowy napełnioną wodą bez gazu.
- Proszę – podała nie wypuszczając z dłoni naczynia – powoli – poinstruowała oprzytomniałego  i spokojnie przechylała kubek wraz z tempem jego opróżniania.
Pacjentowi po obu stronach pociekły równo dwie krople przecinając slalomem nieogoloną twarz.
Głęboko odetchnął gdy napój się skończył. Pragnął jeszcze jednak pomocy mu odmówiono, a o ruszaniu się średnio myślał przykuty do łóżka bezsilnością mięśni nie używanych od pewnego czasu.
- Który dzisiaj mamy? – złapał za umykającą przed nim ręką.
Kobieta miała zimną, delikatną, wybieloną skórę. Drobne dłonie z pomalowanymi, taktownie długimi, paznokciami połyskującym, czerwonym lakierem.
Spojrzała przestraszona, i wysokim, kobiecym głosem odpowiedziała:
- Wtorek, dwudziestego siódmego listopada.
- Dziękuję. Chciałbym się wypisać.
- To nie możliwe – nie zwracając na dalsze uwagi pacjenta opuściła pojedynczą salę pozostawiając go sam na sam z własną osobą uwięzioną w bezwładnym ciele.
**
Nie był pewien co się dzieje, czemu tutaj jest, i co ma się stać.
Pewnym stawało się iż najprawdopodobniej za kilka dni, a dokładniej za trzy, przyjdą po niego i zażądają skończonej powieści, która leżała teraz w jego mieszkaniu, o ile nie została skonfiskowana przez kuriera, jako że nie potwierdził on odbioru podpisem.
Rozmyślał nad wieloma opcjami dotyczącymi przyszłości, nieodległej przyszłości.
Bał się.
Wydawało mu się, iż jedynym rozsądnym wyjściem była ucieczka.
Ukrycie się z dala od wszystkich.
Wiedział gdzie chciał się udać.
I wiedział także co ma dalej nastąpić.
Jednakże, na przeszkodzie stało mu jedno.
Łóżko.
**
- Dasz radę – sam przekonywał siebie starając się przesunąć obolałe nogi poza obszar leżyska. Opuścił je na podłogę.
Ubrany w szpitalne odzienie wyglądał komicznie, jasnoniebieska tunika zasłaniająca ledwo pośladki.
Stanął ostrożnie na podłodze obiema nogami podpierając się o szafkę postawioną przy szpitalnej pryczy.
- Doskonale – pochwalił własne postępy – a teraz spokojnie i bez gwałtownych ruchów przed siebie…
Na głos deklarował swoje postanowienia.
Nie opierając się o nic stacjonował na giętkich nogach, przesunął nie odrywając stopy od podłoża o krok do przodu, druga noga to samo.
- Nie jest tak źle.
Starał się teraz podnieść nieco poprzeczkę i przemieścić się uginając kolana. Poniósł prawą kończynę na przód, zgiął i postawił.
Runął na ziemię z całym sprzętem medycznym, który do niego podpięty został. Kroplówka na kółkach zaturkotała o białe kafelki podłogi szpitalnej. Miernik pracy serca z hukiem wylądował na podłodze, wydając równy dźwięk bo przypięte do niego przyssawki mierzące funkcjonalność centrum krwioobiegu. Od razu zbiegła się służba medyczna by obejrzeć nagie pośladki rozkraczonego mężczyzny próbującego wstać z miejsca.
- Ale i tak nie najgorzej jak na pierwszy raz – wytłumaczył się z twarzą na zimnej podłodze.
- Co pan robi! – lekarz dyżurny rzucił się na niego podnosząc ostrożnie pod pachami – musi się pan oszczędzać.
Kiedy już został położony z powrotem, a wszyscy, poza doktorem, opuścili pomieszczenie rozmowa zaczęła się na nowo.
- Czemu leżę tutaj prawie, że dwa tygodnie i ledwo co się ruszam?
- Wciąż staramy się to ustalić… - z trudem wypowiedział te słowa medyk - … trafił pan do nas nieprzytomny w karetce i od tego czasu nie dało nawiązać się, żadnego kontaktu z panem.
- Nie możliwe! – nie wierzył mu – A co z wczorajszą wizytą?
- Jaką wizytą? Nikogo nie było.
- Ależ oczywiście, wiem z kim rozmawiałem, wczoraj dwudziestego szóstego! Skąd wiedziałbym o tym?
- Poczekaj chwilę. – powiedział pokazując palcem i wychodząc.
Znów został sam.
Lecz nie na długo. Po kilku minutach wymierzonych na wiszącym zegarze po przeciwległej stronie pokoju, wrócił doktor. Lekarz wpatrywał się na kartę wizytatorów przewracając strony w poszukiwaniu nazwiska pacjenta by określić czy rzeczywiście znalazł się ktoś odwiedzjący go dnia uprzedniego, kiedy to ponoć wykazywał aktywny stosunek do życia.
- Popatrzmy… – wertował kolejne karty z odręcznie wypełnionymi rejestrami – nie ma tutaj niczego, musiałeś sobie to uroić podczas śpiączki.
- Nie! On był prawdziwy, tak jak pan i ja tutaj…
- A może wcale nie jestem prawdziwy, tak jak i cała ta sytuacja?  - przed nim stał teraz człowiek o ciemnych włosach przystrzyżonych niedaleko do skóry w stroju lekarskim. Trzymał te same papiery, jednak wyglądał dokładnie jak postać nawiedzająca go dnia poprzedniego.
Może śpi?
Może wciąż wegetuje na szpitalnym łóżku?
- Nie! – otrząsnął się, a naprzeciw niego znajdował się na nowo krótko obcięty blondyn – wiem co widziałem, i  wiem co teraz widzę! Nie róbcie sobie ze mnie wariata - … którym zaczynam przez was być, pomyślał nie kończąc zdenerwowany.
-Skoro tak pan twierdzi… Proszę się uspokoić, potrzebuje pan odpoczynku nim zregenerują się mięśnie. Nie wiadomo czemu w tak krótkim czasie tkanka mięśniowa pozanikała i nie masz możliwości ruchu – tłumaczył jak najlepiej potrafił dla nieznającego się na medycynie człowieka.
- Nie mamy czasu na takie zabiegi, do wieczora muszę wyjechać i zrobię to z waszą lub bez waszej pomocy. – pogroził obojętnie – Masz fajka? Muszę zapalić, wieki nie czułem nikotyny w sobie.
- Nie.
Krótko zakończył pozostawiając po sobie listę na półce i opuszając pomieszczenie.
Osamotnił także pisarza w ciężkim dla niego momencie bez dokładnego wyjaśnienie problemu, a on zszokowany jeszcze nie myślał o zadawaniu konkretnych pytań.
**
Rozmyślania przerwała mu nagła decyzja.
Ucieka.
Nie zważając na okoliczności i dyskomfort zaniku mięśni. Przetrwał wiele trudności, z taką by sobie nie poradził?
Przewertował raz jeszcze tabele w poszukiwaniu swojego gości lecz rzeczywiście niczego nie znalazł. Zrzucił kołdrę i wstał, tak samo powoli nie odrywając jeszcze nóg, kroczył w stronę umywalki.
Przeciwstawiając się bólom naciąganych mięśni, czuł się jakby biegł bez przerwy od miesiąca, a teraz miał potworne zakwasy. Przejście kilku metrów zajmowało mu dobre pięć minut, co znacznie zdemotywowało go do działań zbiega, jednak siła woli zwyciężyła. Obmoczył ciało chłodną wodą, przetarł przepocone pachwiny, napił się nawadniając spragniony przełyk oraz złudnie nasycając wycieńczony organizm.
Od razu zrobiło mu się przyjemniej. Kroki stawiane stały się łatwiejsze i przychodziły mu z łatwością. (Ciekawe co może zdziałać najzwyklejsza kranówa.) Obejrzał się dookoła pokoju w poszukiwaniu jakiegoś normalnego przebrania, bo sukienka zakrywająca genitalia była marną przykrywką zwłaszcza po tym jak wszyscy zobaczyli jego pierwszą próbę.
- Kutwa – zaklął z braku ubrań codziennych – mogliby chociaż jakieś spodnie mi założyć – spojrzał na zwisającego bezwiednie penisa.
Nie zważając na niedogodności udał się do przeszklonych drzwi. W przeciwnym pokoju leżał stary mężczyzna, spał, na ramieniu pryczy wisiały spodnie i wygnieciona koszula.
- Jak się nie ma co się lubi – rozejrzał się po korytarzu, czy aby nikt nie patrzy i przemknął – to się lubi co się ma.
Pochwycił ubranie odpoczywającego starca i schował się w prostopadło stojącej toalecie.
Szpitalny szalet nie prezentował się zbyt ciekawie, niewielki, nieodrestaurowany, śmierdzący kałem oraz moczem. W kontach rozwijały się zarazki, a łączenia kafelków odpadały zabierając ze sobą płytki rozbijające się na podłodze. Lustro obdrapane z wyrytymi napisami, podpisami oraz datami. Obraz nędzy i rozpaczy.
Starając się nie oddychać zdjął szpitalne szaty wymieniając je na prześmiardnięte starczym zapachem gnicia ubrania. Przejrzał się w zwierciadle, poprawił, włożył koszulę w spodnie, odwinął nogawki by spełniały wymagania nowego użytkownika.
- Chyba dobrze? – zapytał sobowtóra przeglądając się jeszcze chwilę – Szału nie ma, ale może nikt mnie nie przyuważy… tylko ten zarost. – pogładził się po policzkach.
Uchylając toaletowe wejście popatrzył jeszcze raz na dziadka i na przejście.
Ruszył.
W prawo (na lewo były okna). Mijał szybko kolejne pomieszczania z leżącymi w nich ludźmi, a dookoła, co poniektórych, znajdowali się krewni. Uśmiechnął się widząc taką troskę.
- Uhh! – zasyczała pielęgniarka upuszczając dokumenty – proszę uważać!
Odezwała się siostra schylając po dokumentację, przypominała tę kobietę, którą zobaczył gdy po raz pierwszy, kiedy się tego dnia obudził.
Czerwone paznokcie. Zauważył.
Kurwa. Pomyślał. Jeżeli mnie rozpozna to będę miał przesrane. Zauważył. Szybko minął mi ten „ból mięśni”.
- Przepraszam najmocniej – powiedział modulując struny głosowe by nie poznała go po głosie.
Nie pomagając kobiecie ruszył szybkim krokiem jak najdalej od niej, aby tylko nie zorientowała się z kim miała doczynienia.
- Mężczyźni… - usłyszał piękny głos strofujący zachowanie pisarza, który nie był w stanie pomóc pielęgniarce, ze znanych względów – …nawet nie pomoże.
On już znajdował się daleko od niej. Skręcał w kolejny korytarz, gdzie stało kilku pacjentów, którzy na jego widok schowali papierosy pod siebie wiedząc, że palenie w tym miejscu jest zabronione.
Prozaik uśmiechnął się tylko do nich i nacisnął przycisk wzywający dźwig.
A co jak z windy wysiądzie lekarz, który mnie zna? Cholera!
 - Macie papierosa, panowie?
Jeden ze starców wyciągnął paczkę z kieszeni i podał uciekinierowi.
- Dzięki, mogę dwa? – zapytał łapczywie
- Bierz.
- Dzięki wielki.
Schował oba tytoniowe skręty do kieszeni i skorzystał ze schodów nie czekając na nadjeżdżającą windę.
Jednak nie odzyskał sił w zupełności, potrafił bez większych problemów iść, jednak zbieganie ze schodów nie należało do najłatwiejszych zajęć. Dłuższą chwilę zajęła mu zatem podróż z trzeciego piętra szpitala.
**
Stanął między windami, a schodami. Po raz drugi, tyle że tym razem trzy poziomy niżej. Wpatrywał się w informację o punkcie z wyjściem z budynku. Zajęło mu odrobinę nim zorientował się, w którą stronę ma się udać, ale znalazł. Na lewo, potem na prawo, prosto, znów na prawo i znów lewo. Istny labirynt, ale nie pozostało mu nic innego jak podążenie wyznaczonym szlakiem, trasę dało się śledzić pamięcią, bądź uważając na ścieżkę dla ludzi niewidomych wyznaczoną na posadzce wystającymi metalowymi liniami.
Ruszył przed siebie powoli, żeby bez potrzeby nie przemęczyć organizmu, gdyby nagle okazał się potrzebny intensywny wysiłek.
Szedł zgodnie z zapamiętanymi wskazówkami, minął korytarz pełen palących, a jego zapotrzebowanie na nikotynę wzrosło wielokrotnie, jednak wiedział, że palenie w takim momencie nie byłoby dobrym pomysłem. Oddalił się od nich jak najszybciej i skręcił w kolejne przejście, gdzie na siedzeniach oczekiwali ludzie na przyjęcie do odpowiedniego doktora. Siedziały kobiety w ciąży, wraz z nimi kochankowie, bądź mężowie. Dzieci też czekały, na dentystów, na rodzinnych lekarzy.
Każdy wyczekiwał swojej kolei.
Za następnym zakrętem było oszklone po obu stronach przejście między blokami, widział teraz rozmiar kompleksu, zrozumiał czemu tyle trzeba przejść by się stamtąd wydostać. Szpital mieścił się w ogromnych rozmiarów budynku. Rozciągającym się zarówno wzwyż oraz na boki. Trudno wyobrazić sobie ilu pacjentów musiała przyjmować ta placówka, oraz jak dużą ilość personelu zatrudniać.
Ta myśl rozluźniła go zmniejszeniem szansy na napotkanie zespołu, jaki zajmował się jego osobą.
Dotarł do ostatniego korytarza. Długi tunel otoczony ścianami oraz jednakowymi drzwiami z tabliczkami o rodzaju leczenia w środku oraz nazwiskiem lekarza urzędującego w danym pokoju. Na samym końcu mienił się świat, białe światło kontrastowało z mrocznym wystrojem budynku.
Kiedy leżał w pokoju dałby głowę, że jest to sektorowy szpital, w którym bywał na kontrolach kiedy mieszkał z rodzicami jako chłopiec, jednak po krótkim spacerze przez nowoodkrytą klinikę doszedł do wniosku, że pojęcia nie ma gdzie się znajduje.  Miał tylko nadzieję, że blisko centrum.
Droga dłużyła mu się, zaczynał na nowo odczuwał bole mięśni oraz stawów. Nie chciał jednak zatrzymać się na odpoczynek ze strachu przed wykryciem. Mijał kolejne drzwi, a jego podróż wciąż trwała jakby przemieszczał się umysłem, ale ciało stało wciąż w tym samym miejscu, z którego zaczęło. Nie potrafił tego wyjaśnić, ni wytłumaczyć, a tym bardziej zrozumieć.
Wydawało mu się, że rzeczywiście fantazjuje. Dawał wiarę, iż lekarz, który go odwiedził, mówił prawdę o śnieniu, a on nie posłuchał się rozsądku i wciąż błądzi po zakamarkach umysłu. Stanął. Nie szedł. Zatrzymał się w przestrzeni, nie zważając na niebezpieczeństwo zdemaskowania. Tkwić w punkcie, mijali go postronni, zajęci własnym życiem i własnymi problemami zdrowotnymi, najczęściej, w tym miejscu. Nie planował kontynuacji swej podróży bez zrozumienia prawdy.
Czym zatem była owa prawda?
Odpowiedzią? Na co? Na pytanie? Na rzeczywistość, bądź fikcję? Czym jest prawda, a czym fałsz?
Usiadł na podłużnej ławie zamykając oczy próbował przypomnieć sobie po kolei co się działo od kiedy… od kiedy zaczynał przejawiać anormalne zachowanie. Wizje, błędy myślowe, braki, bądź nadmiary, w pamięci. Tworzenie realnych fikcji, a może nadal spał i obudzić się miał we własnym łóżku w wielki bólem głowy, a może to coś więcej?
Czym jest prawda? Pytanie zrodzone w jego głowie i w jego głowie oczekujące na odpowiedź. Nie ważne jaką, potrzebował wiedzieć.
- Wszystko w porządku? – z transu myślowego wyrwała go młoda kobieta przechodząca akurat obok niego – Wyglądasz na zmęczonego?
- Słucham? – nie dosłyszawszy pytania poprosił o powtórkę – Znaczy tak, wszystko w porządku, tylko… sam nie wiem.
- Czego nie wiesz? – usiadła obok niego zdejmując zimową kurtkę i kładąc ją na ławie
- Niczego. W tym jest problem… – czy to była prawda? Przyszła do niego w śnie, bądź rzeczywistości?
- No to poważnie mamy problem – uśmiechnęła się w jego kierunku.
- Chodzi o to – zaczął nieśmiało – że nie mam pojęcia, czy żyję w śnie czy w prawdzie. Coś tam w środku – stuknął się w czoło – mi szwankuje i sam nie wiem, czy to co widzę jest prawdą, czy tylko wytworem mojej szaleńczo kreatywnej mózgownicy.
- No… to doskonałe pytanie, ale odpowiedź na nie znajdziesz sam – odpowiedziała niejednoznacznie – z moją pomocą wiele nie uzyskasz. Potrzebna jest Ci… przerwa…
- Wiem, próbuję się wyrwać, ale ciągle coś staje mi na przeszkodzie – zaczął się tłumaczyć – najpierw wyjechałem za miasto, umarła… właścicielka wynajmowanego mieszkania, chciałem powrotu, po czym zapragnąłem zwrotu do przeszłości i odcięcia się od codzienności.
Uśmiechnęła się na splot rymu.
- Ale zapomniałem notatek, i kiedy oczekiwałem na ich nadejście przy kurierze, zemdlałem i obudziłem się tutaj. Po dwóch tygodniach – pociągnął się za niedbały zarost i stare ubrania.
- Wyjedź.
- Jak?
- Najzwyczajniej, chwyć kilka groszy i coś na czym dorobisz i rusz tam gdzie cię nogi poniosą, tam gdzie poczujesz wolność…
Przerwała wstając, chwyciła swoje rzeczy
- Tam odnajdziesz prawdę. – Uśmiechnęła się odchodząc – Powodzenia, przyjacielu.
- Dziękuję – powiedział po chwili, raczej do siebie.
Jego ciało zregenerował się wystarczająco by iść dalej. Przeznaczenie? Że zatrzymał się tu na chwilę i poznał nieznajomą, która wskazała mu kierunek.
Powstał i przeciągając rozluźnił spięte mięśnie. Powolnie skierował się do drzwi.
Między wyjściem, a wejściem zorientował się, że zima nadeszła, a ubiór jaki na sobie nosi nie odpowiada warunkom atmosferycznym. Bowiem nie padał śnieg, ani deszcz, jednak puch leżał na kostkach chodnikowych, a temperatura spadła dużo poniżej zera. Na boso raczej trudno mu będzie poruszać się unikając odmarznięcia kończyn.
Przejrzał kieszenie starca, gdzie znalazł kilkanaście moniaków, paczkę papierosów wraz z zapalniczką oraz tę parę, o którą poprosił palących wcześniej. Na nie wiele mu się to mogło zdać, trochę drobniaków i fajki. 
**
W ciągu następnych minut przemierzał na nowo parter budynku w poszukiwaniu okazji. Liczył na znalezienie jakiegoś przydatnego wyposarzenia, zostawionych ubrań, wyrzuconych butów czy chociażby foliowego obuwia, jakie nabywa się przy wejściu do szpitala by nie rozprzestrzeniać wirusów.
Minuty trwały, a jemu w oczy nie rzucało się nic co by się mogło przydać podczas ucieczki na mróz. (Jeżeli za wariactwo służby dyscyplinarne nie zrobią z nim porządku, to najpewniej zamarznie tam na śmierć.)
Jednak nie pozostało mu nic innego jak zaryzykować własnym życiem.
Stał teraz oparty pod ścianą przyglądając się otwartej paczce czerwonych, tytoniowych listków. Nie było rady, zmuszony został do poświęcenia życia, jednak zostanie w środku wcale nie zwiększało szans przetrwania.
Zmęczony, wychłodzony, z sinymi od zimna stopami kroczył walcząc o każdy krok, dochodził już prawie do wyjścia kiedy to na podłodze przyuważył błyszczącą blaszkę. Zboczył zatem z samobójczego kursu w stronę świecidełka, kilka ruchów dalej kiedy starczał nad eliptycznym metalem, na którym dostrzegł wygrawerowany z czarnym wypełnieniem numer „13”. Oznaka nieszczęścia, albo stawienie czoła nie powodzeniom. Podniósł  z zimnej posadzki niewielką, wybitą cyfrę zaciskając w pięści by mieć pewność jej bezpieczeństwa.
Szybko kroczył w kierunku, z którego przed sekundą wracał. Naprzeciw ściany, o jaką się opierał we wnęce znajdowała się szatnia, szerokie i wysokie okno, a po jego drugiej stronie nie wielkie podłużne pomieszczenie z poutykanymi, metalowymi rusztowaniami o hakach czekających na wykorzystanie w celu odwieszenia odzieży wierzchniej, w zamian stróżowie poczekalni przedmiotów martwych rozdawali srebrne blaszki bardzo podobne do tej znalezionej na podłodze parędziesiąt sekund temu i znajdującej się w tym momencie w ręku pisarza.
- Trzynaście – roztrzęsiony położył na kamienny blat błyskotkę z liczbą.
Trwał w niewiedzy, zmęczony czekaniem oraz chwilą. Marzył o ciepłej herbacie w zaciszu mieszkania, ogrzewającym go łóżku oraz smaku kobiecych ust, choć na chwilę. By spędzić jeszcze jedną noc, z którąś ze swoim przeszłych miłości, nawet tych jednonocnych, potrzebował ciepła, nie na zewnątrz, zmroziło go życie od środka, zamieniło serce w lodową bryłę i znieczuliło na świat. Stał się tym przed czym uciekał, tym co negował i tym co kiedyś sprawiało mu żal.
Obsługa szpitalna wzięła od niego przedmiot i dziwnie patrząc, spojrzała na cyfry potem jeszcze raz na niego i znów w grawerowanie.  Bez słowa skierowała się między wieszaki i wybierając jeden z pierwszych wymieniła numerek na grubą zimową kurtkę.
Czarna, gruba puchówka z kapturem oraz sztucznym futrem na około. Wyglądała na męską, dlatego cieszył się z trafności oraz żałował że odpowiedzialna za upuszczenie osoba zostanie bez odzienia w tę pogodę, jednak tutaj chodziło o przetrwanie.
- To wszystko?
- To wasze rzeczy, sami sprawdźcie – sucho powiedziała węsząc podejrzenie.
- No tak – uśmiechnął się mimo woli i odszedł.
Rozpiął ciepłe odzienie po czym z przyjemnością założył na siebie. Pasowało jak ulał, jakby w rzeczywistości należało do niego, posiadało przy tym wiele kieszeni i spenetrowanie ich wszystkich zajęło mu czas do wyjścia. Znalazł portfel z dwoma banknotami po sto, co za idiota zostawia portfel w kurtce? Pomyślał. John Shepard, znalazł dokument tożsamości w jednej z przegródek, wyciągnął jedynie wszystkie pieniądze całą zawartość włącznie z opakowaniem zostawił w punkcie ochrony nie podając żadnych informacji i starając się zachować niezauważalność.
Pozostawił także Johnowi kluczyki od samochodu i całą resztę dobytku, która w tej chwili nie będzie mu przydatna. Zabrał pieniądze, bilet transportu publicznego oraz odzienie.
Najgorszym punktem pozostawał brak obuwia, stał więc na boso między drzwiami zmieniając co jakiś czas nogę z powodu zimna, próbował zdecydować się na krok za strefę względnie bezpieczną.
Po drugiej stronie ulicy na wysokim bilbordzie zauważył reklamę jednego z tanich sklepów obuwianych mówiącą, że w przejściu podziemnym znajduje się punkt.
Cóż za przychylność losy, można by było powiedzieć, bez trwogi zapalił papierosa i wyszedł na zimną ulicę. Już pierwsze kroki zabiły na nim ćwieka, każdy krok był jak wbijanie tysięcy drobnych igiełek w przemarznięte stopy. Jednak szczęście w nieszczęściu cieszył się z bólu, to mogło oznaczać, że amputacja obu kończyn nie będzie konieczna.
Kolejne stąpanie wcale nie okazywało się łatwiejsze z powodu przyzwyczajenia do temperatury, za to coraz trudniej unosił nogi i zginał podbicia kostniejące z każdą kolejną chwilę, cierpiał i jak najszybciej chciał znaleźć się w podziemiach, ale brak odporności na ból, odrętwiałe kończyny, roztrzęsione mięśnie, wycieńczony organizm oraz brak obuwia sprawiały, że te dwieście metrów do przejścia poniżej ulicą zajmowało mu wieku, a przynajmniej według jego samego.