Poniżej cała wartość powieści napisanej w ciągu 30 listopadowych dni.
Nazwałem to najprościej jak się dało - Pisarzyna 1.0 - jako iż jest to aktualny tytuł powieści, a zarazem pierwszy "szkic".
Tak więc możecie tutaj czytać, bądź poprać poniższy dokument z zawartością poniżej zaprezentowaną.
Pisarzyna 1.0
***************************************************************************************
Na
brudnej miejskiej ulicy znajduje się niewielu mieszkańców a jeszcze mniej
przyjezdnych.
Nieznajomy
ubrany najzwyczajniej mężczyzna wyciągnął z kieszeni skórzanej kurtki paczkę tanich
ruskich papierosów. Sprawdził zawartość jakby liczył, że stan się zmienił.
Wyjął jednego mało zgrabnym ruchem ręki i wsadził sobie do ust. Następnie wyjął
zapałki jednocześnie chowając opakowanie.
Otworzył.
Ostania. Wyjął, przyjrzał się dokładniej. Ostrożnie zapalił. Zgasła. O ziemię
rzucił drewienkiem, a w miasto zaklął
- Kurwa!
– syknął, aż starsza kobieta mijająca go spojrzała się z pogardą. Nie
zatrzymując się poszła swoją drogą przed siebie. Brzęcząc coś pod nosem. – No
cóż, co cię nie zabije to cię wzmocni, kurwa jego mać, mówią.
Ruszył
przed siebie w mroki miasta. Mijając jednolite budynki, niewyróżniających się
jego mieszkańców. Skręcił w lewo, skręcił w prawo, poszedł prosto przed siebie
przez ulicę, uważał by nie natrafić na już podpitych uliczników, którzy mogliby
mu nieco uprzykrzyć wieczór, który i tak już nie zaliczał się do jednych z tych
przyjemnych.
Dotarł
do jednej z klatek wysokiego starego bloku, pomalowanego w szerokie paski, tynk
odpadał ze ścian, w narożnikach śmierdziało szczynami i wymiocinami. Domofon
jak zwykle nie działał. Otworzył drzwi do wnętrza obskurnego budynku, zmęczonym krokiem wszedł do środka, gdy
zamknął dostęp świeżego powietrza do padł go odór panujący we wnętrzu. Pot, łzy
i cierpienie. Poszedł nieco szybciej, lecz też jak od niechcenia prosto do
windy. Korytarz był wąski i podłużny. Na samym końcu czekały dwie windy, jedna
mała – osobowa, druga nieco większa – towarowa, nikt nigdy nie wie, bo nie
pytał, po co ona skoro i tak nikt nie posiada klucza do drugiej części windy,
tak by ją powiększyć na potrzeby transportowania mebli, lub innych większych
szpargałów.
Otwierał
już drzwi do windy, kiedy to krzyki awantury dobiegły go z korytarza obok.
Jakaś lekko starsza kobieta z zachrypniętym głosem wydzierała się na najprawdopodobniej
swojego męża, kochanka bądź kto wiek kogo. Ciekawość pierwszym krokiem do
piekieł, ale kto się tym przejmuje. Puścił klamkę, odwrócił się powoli, kocim
krokiem udał się w pobliże korytarze, jednak tak by go nie było widać –
przyglądał i nasłuchiwał w ciszy jak para małżonków wykłóca się o pieniądze,
rachunki, pracę i wszystkie inne problemy dnia codziennego. Spojrzał na zegarek
i uśmiechnął się. Wrócił do windy i tym razem już wsiadł do niej ignorując kto
i o co się sprzecza.
Winda
nie wyróżniała się standardem od całej reszty bloku wymalowana farbami,
obsmarowana przekleństwami pod adresem nie znajomych mu ludzi, policji, numery
ludzi gotowych na „przelotny numerek”. Na podłodze ulotki oferujące
niezapomniane wrażenia. Niedopałki papierosów. Wszystko co podpisuje się pod
słowo „syf” można było znaleźć tutaj niekiedy.
Mieszkanie
było niewielkie. Również stare i zniszczone, lecz mimo to zadbane. Meble,
ściany pamiętają wiele bólu i cierpienia, ale także ciepła i radości.
Gdy
gospodarz zamknął drzwi na wszystkie zamki zapalił światło w przedpokoju.
Położył na regał klucze i papierosy. Kurtkę wraz z bluzą odwiesił na wieszak,
buty zdjął, ułożył równo. Poszedł w kierunku kuchni znajdującej się na wprost
od wejścia. Zapalił światło. Wyjął z lodówki kawałek kiełbasy ugryzł zagryzając
lekko sczerstwiałym chlebem. Wstawił wodę na herbatę.
Kuchnia
jak to kuchnia. Mały stoliczek z krzesłami pod ścianą, blat, lodówka, zlew i
kuchenka wzdłuż jednej ze ścian. Mimo, iż gospodarz mieszkał sam kuchnia była
wysprzątana i czysta. Jedynym nie doparzeniem było kilka brudnych kubków i
sztućców w zlewozmywaku. Mieszkaniec przypomniał sobie przegryzając kolejny
kawałek mięsa chlebem o tym, że papierosy zostawił obok kluczy. Wrócił więc po
nie, wyjął dwie sztuki, popatrzył na nie. Wrócił skąd wyszedł. Włączył gaz i
podpalił papierosa. Zaciągając się, a następnie wydychając dym z płuc odetchnął
z ulgą opadając na odsunięte lekko krzesło . Wypalił papierosa, wyrzucił do
prowizorycznej popielniczki zrobionej ze słoika po ogórkach kiszonych.
Po
krótszym czasie konsternacji wrócił do rzeczywistości i wyjął z szuflady
kolejną paczkę zapałek. Schował do kieszeni obok papierosa, uważając by
siadając przypadkowo go później nie złamać.
Gotująca
się woda zaczęła dawać znak o swej gotowości do użycia. Wyjął więc szklankę,
nasypał trzy łyżki cukru, wrzucił torebkę taniej herbaty i zalał. Przemieścił
się do pomieszczenia nieco większego niż kuchnia. Pomieszczenie znajdowało się
obok, okno naprzeciwko drzwi, po lewo (od strony wejścia) znajdowało się duże
biurko z komputerem na środku. Na ścianie widniały różne zdjęcia, w tym jego
samego, jego w towarzystwie i różne widokówki.
Na tej samej ścianie mieścił się też regał z dużą ilością książek. Na
prawo od niego, znajdowało się łóżko oraz nieco większa szafka, w której to
trzymał swoje prace, zapiski, podręczniki i wszelkiego rodzaju pomoce przy jego
pracy. Na ścianie za to wisiała dużych
rozmiarów mapa miasta, w którym mieszkał. Na niech zaznaczone były różne
punkty. Jedne przypinkami o kolorze czerwonym, inne żółtym, a jeszcze inne w
kolorze zielonym. Usiadł z herbatą przed czarnym ekranem komputera. Nacisnął
klawisz startu. Zapalił papierosa i zaczął pisać.
00:58
**
Obudziło mnie szlochanie dziecka, które
przez łzy błagało by puścić je wolno. Wyczołgałem się ze śpiwora. Pogładziłem
swoją łysą głowę, założyłem okulary i wstałem. Namiot był nie wielki i pusty.
Miałem ten przywilej jako starszy rangą mieszkać w oddzielnym namiocie, a to
naprawdę przywilej jak na warunki polowe. Dziesięciu chłopa pod jednym dachem.
Włożyłem okulary na nos, podrapałem się
po głowie i ruszyłem w stronę okna w ścianie namiotu, na zewnątrz jakiś bachor próbował ocalić swoją
matkę przed przeniesieniem. Codzienność. Niestety w takim świecie żyjemy i cóż
na to poradzić. Przywykłem, i dałem się mu ponieść. Średnio wierzę w ten
ideologiczny bojkot, ale kto ich tam wie. Mnie obchodzi życie moje i rodziny, a
że militaryzacja jest najlepszym do tego sposobem to dlatego właśnie tu jestem.
To, tak nawiasem jest jedno z bezpieczniejszym miejsc, tu nikt cię nie zajdzie
od tyłu bez powodu.
Czas wstać i zrobić do mnie należy. W
końcu za coś mi tu płacą.
Pułkownik
Sokołow wciągnął nienagannie przygotowany mundur, wyjął papierosa z metalowej
papierośnicy. Buchnął dymem w głąb namiotu, obrócił się zamaszyście i wyszedł
pewnym krokiem z namiotu. Szeregowy pilnujący wejścia do siedziby szefa obozu
zasalutował kierując głowę w jego stronę.
Sokołow
odpowiedział mu komendą „spocznij” po czym ruszył przed siebie. Miał dziś do załatwienia
parę ważnych spraw poza terenem strzeżonym. Byli bowiem w trakcie zajmowania
terytoriów ówczesnej Rzeczpospolitej, teraz prawa o nie próbuje roszczyć sobie
Nowe Ludowe Cesarstwo, w skrócie Nowa Rosja. Jednakże polaczki zawsze mają to w
sobie, że choćby nie mieli jak to i tak będą się przeciwstawiać i pułkownik
doskonale o tym wie, dlatego też większość niebezpiecznych, a zarazem
kluczowych elementów układanki musi układać sam.
W tym
momencie byli dopiero na granicy, a garstka utworzonej alarmowo Milicji
Narodowościowej, złożonej głównie z antykomunistycznej młodzieży, ruchów
narodowościowych i kilku oddziałów regularnej policji pod dowództwem kogoś z
Wojska Wielkiej Rzeczpospolitej stawiały opór wielkiej armii. To śmieszne
patrząc na różnicę w liczebności, uzbrojeniu oraz wyszkoleniu. No ale tak już
jest.
Pod
Połockiem, w prowincji post-Ruskiej utworzyła się milicja stanowczo blokująca
ekspansje Wojsk NLC na zachód Europy. Dlatego też sam pułkownik musiał stawić
im czoła.
Ruszył w
kierunku strzelnicy oraz placu szkoleniowego. Obóz bowiem był ogromny. Jako, że
armia liczyła średnio dwa i pół miliona żołnierzy, a na front zachodni ruszyło
nad siedemdziesiąt procent całej armii, podzielić to jeszcze na sektory, czyli
obóz liczyć musiał około trzydziestu tysięcy żołnierzy plus drugie tyle w
obwodzie. Ale zostawmy matematykę komu innemu. Obóz był duży.
Strzelnica
sektora w jakim się znajdował znajdowała się niedaleko. Każdy żołnierz
codziennie musiał spędzić odpowiednią ilość czasu na treningu. Tak więc i
Sokołow musiał.
Zajęło
mu wszystko niespełna godzinę. Zanim wrócił, opłukał się i zdążył pomyśleć,
wybiło południe. Zebrał notatki. Ułożył w głowie myśli. Przełknął ślinę. Wyjął
kolejnego papierosa i zapalił. Szedł bowiem teraz na spotkanie z przełożonym,
którego zadaniem było zatwierdzenie jego dzisiejszej misji. Od tego spotkania
mogły potoczyć się losy wielu ludzi, a przede wszystkim jego.
Plan był taki:
Zdobyć i utrzymać kwaterę główną oraz
centrum dowodzenia Milicji Narodowościowej.
Zlokalizowaliśmy kwaterę główną Milicji
Narodowościowej, która znajduje się najprawdopodobniej w Ratuszu Miejskim. oraz centrum dowodzenia znajduje się w
budynku posterunku policji miasta Połock.
Plan działania: Dwa odziały A i Ҕ [tłumaczenie: B]. Oddziałem A dowodzić
będę Ja, a oddziałem B podpułkownik Iwanow. W jednym czasie zdobędziemy ważne
budynki strategiczne, pojmiemy ich dowódców za zakładników oraz odbijemy naszych żołnierzy
przetrzymywanych w więzieniu na posterunku – czytaj dalej w centrum dowodzenia.
W razie niepowodzenia jednego z oddziałów budynek zostanie zniszczony wraz z
całym personelem.
Cel: Niepostrzeżenie zająć oba budynki w
jednym czasie odbijając jeńców oraz biorąc w za zakładników dowódców MN. Tak by
milicja nie mogła się zmobilizować.”
03:14
Czas spać – pomyślał pisarz dopalając papierosa w
szklance po herbacie. Przeciągnął się, ziewnął.
Ospale
wstał z krzesła, zamknął niedbale komputer. Chwycił brudne naczynia i odniósł
je do kuchni, szybko pozmywał, niedopałek wrzucił do śmieci. Wrócił do swojego
pokoju popatrzył po ścianach jakby czegoś szukał. Spojrzał na zdjęcia z
przeszłości. Wziął głęboki oddech, zakrztusił się nim. Pokiwał głową. Popatrzył
na zegarek wiszący na ścianie i odmierzający czas. Podszedł do okna. Otworzył i
po chwili zamknął, gdyż z zewnątrz wpadał do wnętrza deszcz. Zostawił tylko
delikatnie niedociągniętą klamkę by odrobina świeżego powietrza ożywiła
zadymione pomieszczenie.
Rozebrał
się, jeszcze raz przeciągnął. Zgasił światło. Zasnął.
**
Za
oknami już świtało, świat budził się na nowo. Choć o budzeniu to trochę za dużo
powiedziane, w końcu mieliśmy początek listopada, a ziemia od tygodnia była
pokryta warstwą śniegu, zima uderzyła
przedwcześnie i z zaczęciem miesiąca temperatura spadła poniżej zera, a
zabielenie było większe niż niekiedy w nowy rok tyle go nie ma. Pisarzyna spał jeszcze smacznie przewracając
się z boku na bok na swoim starym i wyleżanym łóżku.
Dzień
płynął normalnie. Na podwórkach szarych blokowisk nie dało się zaobserwować nic
godnego uwagi. Dzieci jak zwykle bawiły się w śniegu, lepiły bałwany, ich matki
siedziały na ławkach kołysząc niemowlaki w wózkach i popalając tanie papierosy,
mężowie, a zarazem ojcowie wygrzewali się na zimowym słoneczku popijając piwo i
rozmawiając o problemach dnia codziennego – jak to żona nie chcę się im dać
dupy, jak to się wczoraj zalali i dostali po twarzy od swych żon, jakie to
mieli sranie w nocy. Dzień jak co dzień.
Autor
tekstów zdążył już wstać i spalić pól papierosa ze swojej ostatniej paczki.
Siedział teraz na łóżku wpatrując się w nicość jakby czegoś w niej szukał.
Wciągał i wypuszczał smog z płuc uświadamiając sobie, że z każdym oddechem
kończy mu się czas. Po chwili zatrzymał dym w sobie, spojrzał ku oknu.
-
Pierdole – powiedział, wstając z łóżka. Rozejrzał się. Podszedł do biurka,
otworzył komputer. Włączył. Wyjął coś z pułki, popatrzył na ekran, w czasie gdy
ładował się system on postanowił napić się herbaty, zjeść śniadanie i wykonać
telefon.
W tym
samym czasie piętro niżej jakiś mężczyzna krzyczał na dziecko, które zaspało
tego dnia, i przez to nie poszło do szkoły. Piętro w górę i dwa mieszkania w
prawo żona okładała męża za niekompetencję, dwa piętra niżej i na lewo
mieszkała samotna kobieta mająca problemy zdrowotne – chyba z sercem, i właśnie
dostawał ataku. Gdzieś w centrum bloku było mieszkanie, gdzie nikt nigdy nie
wchodzi i nikt nigdy nie wychodzi, ale ktoś tam mieszka na pewno bo poczta
nigdy nie zalega i słychać odgłosy użytkowania, lecz nigdy nikogo nie było tam
widać, okna pozasłaniane. Drzwi pozamykane.
-
Potrzebuję się spotkać - powiedział bez
namiętnie do słuchawki.
- Masz
słowa? – odpowiedział tak samo sucho rozmówca po drugiej stronie słuchawki.
- Mam.
- Dużo
-
Wystarczająco
- Ile?
-
Wystarczająco.
- Dobrze
– powiedział z udawaną wątpliwością – Nie spóźnij się –połączenie zostało
zakończone.
-No to
wiem co dzisiaj robię. – uśmiechnął się zapalając kolejnego papierosa. Spojrzał
w swoje odbicie i pokręcił głową, potem zobaczył podwórze, na którym dwie matki
wykłócały się kryjąc swoje dzieci za sobą – eh, ci ludzie, tylko by się
kłócili.
Włożył
na siebie ten sam zestaw co wczoraj i wyszedł.
Zapomniał
o „słowach”.
Wrócił
się z pod windy szybkim krokiem. Wpadł do mieszkania, nie zamykając drzwi w
całym rynsztunku przeszedł do pokoju, kartę pamięci włożył w slot i wgrał cały
dotychczasowy materiał na przenośny dysk. Znów spojrzał na podwórze.
Szedł
już chodnikiem, na który przed chwilą patrzył z mieszkania. Był umówiony w
pewnym miejscu, o pewnej porze, z pewnym mężczyzną. Teraz wiedział jedynie
gdzie i kiedy. Kierował się w celu dotarcia do punktu kontaktowego na
przystanek autobusowy. Musiał wsiąść w autobus przejechać dwa przystanki,
przejść przez ulicę na prostopadły przystanek, w siąść w tramwaj pojechać
dziesięć przystanków do metra, a stamtąd do centrum. Na dworzec. Tam się
właśnie umówił. W podziemiach dworca centralnego. Starych jak samo miasto,
brudnych jak jego ciemne ulice, a popularnych jak nie jeden zabytek na świecie.
Drogę
pokonał błyskawicznie. Nawet sam się zastanawiał w jaki sposób to zrobił. W
końcu nie łatwo dostać się do centrum z przedmieścia takiej metropolii jak ta.
Czekał już na miejscu umówionym na spotkanie z kubkiem ciepłej herbaty, kartą
pamięci z zapisanymi na niej notatkami oraz z nieodłącznym atrybutem tej
postaci – papierosem.
Mijający
go przechodnie nie zauważali jednostki, która zatrzymała się na moment w pogoni
życia. Zajęci byli swoimi sprawami. Pan ze skórzaną teczką śpieszył się by nie
spóźnić się do pracy bo to mogło by skończyć się katastrofą dla całej giełdy
finansowej. Pani w eleganckiej, czarnej i nieco przykrótkie spódnicy kierowała
się ku wejściu na dworzec, gdzie pewnie czekał na nią szef, a może i kochanek.
Pani z dzieckiem śpieszyły się na pociąg, obrączki brak. Mężczyzna w płaszczu,
zatrzymał się obok pisarza i zapytał czy nie ma może przypadkiem ognia. Starszy
mężczyzna też się zatrzymał – i zapytał czy nie ma może jakichś drobnych na
wino. Kobieta w stanowczo wyzywającym stroju szła dumnie….
Zadzwonił
telefon. Postać w skórze o z papierosem odebrała.
- Wyjdź
na parking dworca centralnego, i czekaj. – rozmówca rozłączył się.
-
Zapowiada się ciekawy poranek. – wypuścił dym z płuc, a niedopałek wylądował na
podłodze. Przydeptał go ciężkim butem i ruszył w stronę dworca. Aby po chwili
wynurzyć się na świeżym powietrzu piętro wyżej.
Pod
wejście gmachu podjechał elegancki, czarny samochód. Tak czysty, i błyszczący
że aż surrealistyczny, uwzględniając warunki na drogach oraz pogodę.
Przyciemnione okno z tylnej części samochodu otworzyło się. W środku siedział
człowiek nie wyróżniający się wiele od tych, których widział niedawno wpatrując
się w przestrzeń oczekując spotkania. Postać ubrana była w dokładnie skrojony
garnitur, białą koszulę z czarnym
krawatem. Na skórzanej tapicerce leżała walizka. Z perspektywy pisarza nie dało
się dostrzec kierowcy, ani nawet przodu auta.
Pasażer
odezwał się jako pierwszy.
-
Wsiadaj.
**
Mężczyzna
w milczeniu spoglądał na ulice. Miał czarne krótko strzyżone włosy, ostre rysy
twarzy. Jasne niebieskie oczy i bliznę pod prawym okiem i zadbany zarost z pod
koszuli dało się dojrzeć tatuaż na szyi. Kierowca tak samo jak on ubrany był w
czerń. Na dłoniach czarne skórzane rękawiczki. On za to był blondynem z nieco
dłuższymi włosami. Miał ciemne piwne oczy miał nieskazitelnie czystą, dziecinną
twarz. Spojrzeniem nadrabiał wszystko. Gdy kierowca odwzajemnił spojrzenie
pisarzowi przyglądającemu się mu uważnie po przez odbicie w lusterku tamten
przeraził się i ukrył wzrok gdzieś między podłogą, a przednim siedzeniu.
Tak
siedział, aż pośrednik nie odezwał się pierwszy.
- Czego
od nas oczekujesz? – zwrócił się ku niemu.
- Czego
od was oczekuję!? – odparł ze zdenerwowaniem, lecz w porę się opanował.
Rozmówca pominął to milczeniem.
-
Potrzebuje za co żyć i najlepiej coś na zapas, tak, żeby nie stracić weny. –
tym razem mistrz pióra zamienił się w dyplomatę.
- Na
kiedy?
-
Najlepiej na już.
- Kiedy
nas spłacisz?
- Spłacę
was oddając w wasze ręce moją kolejną książkę, będziecie mogli podpisać ją,
którymś ze swoich nazwisk, jak tego ostatniego. Autorem książki został gość,
który nawet nie znał imienia kluczowych postaci, a os sam nigdy pewnie nie
czytał jej zawartości. – wyciągnął paczkę z kieszeni, otworzył – przedostatni…
- pomyślał. Wyjął, wsadził do ust – ale chuj mnie to obchodzi, ja chcę tylko
moją kasę – zapalił, chowając paczkę po zapałkach.
- Tu się
nie pali. – powiedział stanowczym głosem kierowca – czytać nie umiesz? –
wskazał palcem znaczek przekreślonego papierosa na szybie.
- To
kiedy dostanę moje pieniądze? – zapytał nie zważając na kierowcę.
-
Dostaniesz pieniądze w tym samym czasie co my dostaniemy twoje „słowa”.
-
Potrzebuję środków na skończenie powieści! Muszę za coś żyć! Nie stworzę
książki z niczego!
- Ile
masz przy sobie?
-
Kilkanaście kartek – odparł dynamicznie wypuszczając dym z ust.
- Dawaj.
– rozkazującym głosem powiedział wyciągając rękę w jego kierunku.
Tamten wyjął z wnętrza kurtki mały chip i
podał go dalej. Pośrednik wpatrywał się przez moment po czym zacisnął go w
ręku.
-To jak?
– pisarz powoli zaczynał się denerwować. W tym samym czasie przedstawiciel
wyjął z walizki przenośny komputer. Włączył. Włożył kartridża do slotu na
pamięć zewnętrzną. Przegrał dokument na dysk twardy. Otworzył. Wpatrywał się w
pierwszą stronę bez drgnięcia. Potem szybko przewracał kolejne strony.
Zatrzymał się na ostatniej. Zatrzymał się na ostatniej stornie. Zamknął
komputer i schował odłożył go na miejsce. Popatrzył się w stronę kierowcy,
wymienili się spojrzeniami. Wybadał pisarza
- Tak
więc panie.. – zatrzymał się
-
Writer. – odparł krótko odwracając uwagę od otoczenia za szybą.
- Tak
więc Panie Writer. Za to co już pan ma dokonamy wpłaty na dziesięć tysięcy na
pańskie konto jeszcze dziś przed północą. – Kierowca jak na życzenie, gdy
ostatnie słowo zdania wybrzmiało zatrzymał się, wysiadł i otworzył drzwi.
- Jakoś
muszę wrócić do domu…
Mężczyzna
w garniturze sięgnął do wnętrza marynarki, wyciągnął plik pieniędzy i podał
kilka banknotów w nominałach po sto pisarzowi.
-Tak
więc panie Pisarzu, czekamy na pański telefon. – Uśmiechnął się krzywo – miłego
dnia.
Writer
popatrzył się na kierowcę, kierowca na niego:
-
Palenie pana zabije. – jakby zależało mu na życiu jakiegoś szarego pisarzyny,
którego nikt nie zna i nie pozna, taka w końcu była umowa. On piszę, ale nie ma
prawa podpisać, żadnej ze swoich prac własnym imieniem i nazwiskiem.
- Każdy
zabija się jak chcę – zapalił ostatniego papierosa.
- Ale
nie w moim samochodzie. – Odparł na pożegnanie.
Prozaik
nawet się nie odwrócił, popatrzył na banknoty, na dworzec przed sobą.
**
Było
południe gdy był już daleko za miastem, jechał na północ kraju w rozpadającym
się przedziale pociągu. Palił, spał i myślał na zmianę. O Fabule, o Stylu, o
wszystkim co ważne. Miał w końcu nie wiele czasu a tak wiele do zrobienia.
12:12
Została
mu jeszcze godzina do docelowej stacji. Postanowił zdrzemnąć się z myślą, że to
da mu nowe spojrzenie na Historię.
**
Mobilizacja.
Dwa najlepiej wyszkolone oddziały w obozie szykowały się właśnie do możliwie
najważniejszej misji na tym etapie wojny. Mieli do zajęcia dwa główne
strategicznie budynki. Od tego zależały losy wielu cywili, a może nawet więcej.
Morale
oddziałów nigdy nie spadały poniżej standardów, jednakże to mogło dziś nie
wystarczyć do pomyślnego przebiegu bitwy.
- Towarzysze!
– pułkownik Sokołow, teraz ubrany w mundur polowy, w pełnym uzbrojeniu, ze
zmodyfikowanym karabinem AK-47, na udzie pistolet PJa, na plecach na wysokości
nerek długi bojowy nóż. Opakowany w kamizelkę bojową ze wszystkim co przydać mu
się mogło na polu bitwy jakim miało stać się niebawem owe miasto. Nabrał
powietrza w płuca, wyprostował się – przyjął pozycję jakiej uczyli go na
zajęcia z przemawiania. –Towarzysze! – powtórzył – Dziś stoi przed nami
prawdopodobniej najtrudniejsze zadanie do tych czas! – pauza – dzisiaj czeka
nas starcie, w którym liczy się każda kropla potu. Każdy z nas musi dać z
siebie wszystko byśmy wszyscy doczekać najbliższego słońca, niepowodzenie
jednego z nas może skończyć się klęską dla nas wszystkich. To wielka
odpowiedzialność – pauza. Spojrzenie na poszczególnych żołnierzy, by poczuli
się wyróżnieni z szeregu – ale i zaszczyt. Nasz honor i duma, że możemy iść w
bój z hasłem na ustach oraz ideą w sercach. – podniesienie tomu – dziś
zwyciężymy, pójdziemy tam i skopiemy polskie dupy, a Rosja znów będzie
niezniszczalna! – uniesienie broni połączone z okrzykiem bojowym
Odwzajemnienie
okrzyku poprzez z moralizowany tłum młodych męskich kukiełek zwanych pospolicie
żołnierzami.
-
Podpułkownik Iwanow do mnie! – odezwał się głos dowódcy wśród owacji i okrzyków
wywołanych emocjami po pięknym przemówieniu towarzysza pułkownika.
-Tak
jest! – przybiegł, zasalutował i spoczął
-
Słuchajcie, towarzyszu. Waszym zadaniem
będzie wraz z oddziałem Ҕ
(B) przejęcie Kwatery Głównej Milicji Narodowościowej, przetrzymanie ważnych urzędników
oraz całej ludności cywilnej, która będzie
znajdować się we wnętrzu budynku. Jednostki bojowe, militarne, uzbrojone poniżej stopnia oficerskiego na miejscu
zlikwidować. Zrozumieliście?
- Tak
jest Towarzyszu, podpułkowniku! – wykrzyknął
- Bóg z
wami.
-
Przepraszam, gdzie pan wysiada? – zapytał starszy mężczyzna o siwych brwiach w
przechodzonym kaszkiecie.
Zapytany mężczyzna rozejrzał się i
zdenerwował:
- Tutaj,
dziękuję bardzo! – wykrzyczał odradzając lekko głowę w biegu ku pomocnemu
dziadkowi.
- Nie ma
za co, tylko chciałem mieć gdzie usiąść.
**
Wybieg z
pociągu na peron numer 2, rozejrzał się i mimo to nie zaprzestał biegu, ruszył
w stronę hali z kasami, a konkretniej szukał jakiegoś sklepu, w którym mógł nabyć
zeszyt i coś do pisania.
Po
chwili pośpiechu wyszedł szczęśliwy z przydrożnego kiosku z zeszytem w ręku i
paczką mocnych papierosów. Wypatrywał jakiejś wolnej ławki by móc zacząć
spisywać dalszą część powieści, która notabene przyśniła mu się i przez nią
prawie co nie przegapił stacji.
Na
przystanku autobusowych, naprzeciwko dworca kolejowego w tej niewielkiej
mieścinie siedział mężczyzna. Ubrany w stare podwinięte jeansach, w czarnych,
trochę podniszczonych, czarnych butach, bluzie i skórzanej kurtce z długopisem
w ręku, zeszytem na kolanach i papierosem w ustach. Siedział i notował to co mu
się przyśniło. I nie tylko.
**
Drzewa
lśniły złotem, czerwienią oraz brązem, pełne były jesiennych liści gotowych na
sygnał do desantu, czekały na znak by mogły poszybować w dal, tam gdzie je
wiatr poniesie, chciały już zakosztować przyjemności lotu prekluzyjnego.
Chciały unieść się w niebo poczuć jak pikują w przestworzach targane w każdą
stronę świata, poznać to co nie przebyte, zobaczyć to co widzą wszystkie dojrzałe
liście, po czym opaść na mokrą od deszczów ziemię oddać się jej w całości,
zostać jej pokarmem by potem w miejscu gdzie one skonały wyrosło nowe życie, by
stały się częścią czegoś nowego.
Mrok
nocy przeszył okrzyk nocnego łowcy. Czarny, wielki szybowiec zawirował w
świetle księżyca, bo noc była piękna, niebo czyste ozdobione dziś było milionem
białych lampionów wznoszących się daleko, daleko w górze. Jedni mówili, że to
po prostu kosmos, gwiazdy odbijające blaskiem Heliosa, inni za to wierzyli, że
to duchy przodków patrzą na nas z góry. Jedna i druga teoria nie miała już
większego sensu w dzisiejszych czasach. Ludzie zapomnieli o historii, zajęci
byli teraźniejszością, a jeszcze bardziej przyszłością. Łowca wydał krzyk
bojowy i zanurkował w przestworzach, zniknął w cieniach ulic.
Ulice
miasta opustoszały, na pierwszy rzut oka dało się zauważyć niepokoje miejskie,
barykady na bulwarach stworzone z rzeczy codziennego użytku, okna po zamykane,
pozasłaniane, nikt nie odważył się zapalić światła. Wielu nawet nie miało tej
nocy prądu, reszta wolała oszczędzać go na trudne dni, które miały niebawem
nadejść.
Gdy
mroczne ulice pokryte rozbitymi butelkami, nie uprzątniętymi resztkami trupów,
splamione krwią oraz licznymi pożarami przeszył nagle tupot ciężkich stóp,
ludność cywilna pochowała się w milczeniu w piwnicach bloków w obawie od samych
siebie.
Co jakiś
czas dało się usłyszeć jedynie odgłosy walki, tłumione wystrzały z karabinów.
Wszystko odbywało się na tyle szybko, że nie dało się zareagować. Żołnierze noworadzieccy,
tak bowiem byli nazywani przez tutejszą młodzież walczącą, uwinęli się w mig,
pierwsze jawne czyny zbrojne dało się zauważyć we wewnątrz budynku, ale wtedy
było już za późno na reakcję i obronę, większość młodych znajdujących się
ratuszu zginęło podczas walki, albo po walce, gdy komuniści urządzili sobie
zawody w celowaniu.
*
Tak małe
miasteczko, a tak wielu ludzi kręciło się po ulicach. Wszędzie ruch. Gdzie nie
spojrzeć tam widać pędzących przed siebie śmiertelników.
Na ulicy
znajdował się przystanek, a na ławeczce przystankowej siedział mężczyzna.
Autobusy przyjeżdżały i odjeżdżały. Zabierając w dal tłumy mieszkańców.
Starych. Młodych. Chorych. Zdrowych. Biednych i bogatych. Przechodnie
przemierzali chodniki, kobiety stukały wysokimi obcasami o kostkę, emeryci
powolutku stawiali kroki wspomagając się na laskach. Młodzież wyprzedzała ich
nie bacząc na problemy. Śmiali się, cieszyli życiem, co poniektórzy, ci
bardziej zabawni uprzykrzali pieszym życie. Bardziej agresywni zaczynali bójki,
mniej tylko się obrzucali się wyzwiskami., a zamyślony prozaista przelewał na
papier swe myśli. Tworzył nową historię.
- Przepraszam, czy nie chciałby pan może
zagrać z emerytem? – powiedział zmęczonym głosem starzec ubrany w ciepłą zimową
kurtce, starym bawełniany szaliku starannie zasłaniający szyję oraz śmieszną
zimową czapce. Człowiek o sędziwej i
miłej twarzy. Szeroki uśmiech i podkrążone oczy. Kilku dniowy zarost, długie
wąsy, i krzaczaste brwi, a to wszystko w kolorze śniegu.
Starszy
mężczyzna wyrwał piszącego z amoku i zamyślenia, lecz ten nie był zły na
nieznajomego. Uśmiechnął się do niego szczerze. Zakończył ten etap powieści i
schował swój zeszyt do torby, która dostał przy zakupie.
- Ależ
oczywiście, ale ostrzegam, że grać nie potrafię.
- A to
nic nie szkodzi. Lekarz kazał mi grywać w takie gry, aby pamięć ćwiczyć,
człowiek na stare lata musi coś robić. – zamyślił się pocierając ręką o rękę z
zimna, miał bowiem jedynie cienkie rękawiczki z otworami na palce - Żeby po
prostu nie zapomnieć, nie zapomnieć, że żyje – starcu zaszkliły się oczy,
popatrzył się w otchłań. Młody człowiek nie poganiał, ani nie przerywał mu
myśli. Uszanował jego uczucia. Sam zresztą nigdzie się nie śpieszył. Jedyne co
go czeka w tym miejscu to kubek ciepłej herbaty, paczka papierosów oraz cały
zeszyt słów do zapisania.
Rozpoczęli
więc rozgrywkę. Pisarz mimo, iż potrafi opisywać tego rodzaju zajęcia,
codzienne życie to jednak mimo wszystko grać nigdy nie potrafił. Nie był nigdy
specjalnym strategiem. Prawda. Potrafił przewidywać ruchy innych, lecz w
świecie rzeczywistym. Na polu nie wychodziło mu to ani trochę. Choć może
powodem był tylko brak wprawy i żadnych przeciwników dookoła.
Pisarz
zaczynał. Starzec kończył. Pisarz
próbował. Starzec robił.
- Nie ma
się pan co obawiać, czasem się przegrywa, a czasem wygrywa. Trzeba umieć
walczyć, a kto umie walczyć – zrozumie te słowa. – Powiedział mu na
rozweselenie.
Białe
pionki przegrały.
Stawką
rozgrywki była równowartość kawy w najbliższej kawiarni.
- To
może jeszcze raz zagramy? Dam panu szansę na rewanż. – Zapytał z uśmiechem
dziadek.
-
Możemy, ale w zamian jeśli uda mi się wygrać, to tym pójdziemy na kawę razem. A
pan opowie mi osobie. – Powieściopisarz wpadł na pomysł, iż nie ma co robić sam
w tym miejscu, może oczami mieszkańca uda mu się poznać skrawek mieściny, a kto wie może spotka po drodze muzę.
Więc
rozpoczęli rozgrywkę o stawkę większą niż kawa, ponieważ był nią dzień.
Tym
razem zaczynał staruszek. Szachownica, którą przyniósł ze sobą pamiętała pewnie
jeszcze czasu wojny. Pozacierane pola, figury pościerane na bokach, niektóre
połamane na wierzchołkach, pisarz od dziecka miał sentyment do starych
przedmiotów. Do przedmiotów z historią, do takich którem posiadają duszę.
Dlatego zawsze ubierał się w to samo, nosił jedną parę spodni przez wiele lat,
cerował, zaszywał, naszywał. Znajdował stare przedmioty i chował do skrzynki
pod łóżkiem. Matka zawsze mówiła mu, że robi z pokoju antykwariat, że na co mu
tyle tych rzeczy. Powinien posprzątać, posegregować, powyrzucać. Więc wybierał
tylko te najbardziej sentymentalne, a resztę wykładał pod klatę by przydały się
innym. Nigdy nie dostrzegł kto korzysta z jego dobytku.
Przegrał.
- No
cóż, proszę pana. To dam panu na dwie kawy, niech pan stratny nie będzie –
powiedział lekko zrezygnowany. Zanurzył się jeszcze raz w przeszłości po czym
wrócił na przystanek i położył na drobnej szachownicy wartość dwóch napojów z
nadwyżką.
-Ależ
nie. Może chciałby się pan jednak przyłączyć i pójść ze mną do tej kawiarni.
Podają tam naprawdę nienajgorszą kawę. A obsługa… - zachichotał uwydatniając
swoje braki w uzębieniu staruszek oddając mu pieniądze.
Po
krótkim namyśle potwierdził chęć spotkania, kiwnięciem głowy.
*
Wejście
do lokalu znajdowało się od podwórza jednej z pobliskich kamienic. Do kawiarni dało
się dotrzeć jedynie przez starą bramę wiodącą z ulicy głównej właśnie na teren
mieszkalny. Klimatyczne miejsce. Gdy stanęło się na środku prawie
geometrycznego koła stworzonego przez mury bloku i popatrzyło na wejście to: po
lewej stronie w zagłębieniu mieściła się kapliczka Kobiety w aureoli odzianej w
niebieską suknię z dzieciątkiem trzymanym na rękach. Dookoła niej leżały
chaotycznie rozmieszczone medaliki z jej podobiznami, modlitewniki, obrazki,
listy. Dało się dostrzec, iż religia jest ważnym elementem tego miejsca –
rzadko to spotykane w czasach, w których żyjemy, a to nie dobrze.
Writer
przyglądał się uważnie wszystkiemu co go otaczało, chciał jak najdokładniej
zachować w pamięci obraz tego miejsca by któregoś razu móc wykorzystać go w
którejś ze swoich powieści.
Kapliczka
przy bramie, stare żeliwne wrota z liliowymi kształtami, czerwona jak krew
cegła, odpadająca farba z drzwi do poszczególnych klatek, rower przyczepiony na
łańcuch do ogrodzenia, leciwy dozorca z papierosem w ręku oczyszczający podjazd
ze śniegu. Małe dziewczynki bawiące się lalkami na górce ułożonej ze puchu oraz
gwar kawiarenki, która tętniła życiem mimo wczesnej pory, bowiem dochodziła
dopiero trzecia po południu, a był to środek tygodnia.
Kierownik
lokalu kurtuazyjnie przywitał nowych gości, zaproponował miejsca z pytaniem
„czy dla palących czy nie palących”. Writer już chciał się wyrwać i w
odpowiedzi dać strefę dla palących, lecz starszy mężczyzna był pierwszy. Pisarz
musiał poczekać jeszcze trochę nim zapali kolejnego papierosa.
Usiedli
przy niewielkim kawiarnianym stoliku na wygodnych niskich fotelach. W milczeniu
czekali, aż obsługa ich zauważy. Pisarzyna liczył iż starzec pierwszy się
odezwie i napocznie temat.
Długo
nie musieli czekać, kelnerka ubrana elegancko w czarne przylegające do niej
spodnie, czarną koszulę z rozpiętym dekoltem uwydatniała swą kobiecość, z
wdziękiem nie rażąco.
- Witam.
Co dziś pan pije Panie Alojzy, i widzę, że ma pan gościa? – zapytała niebrzydka
kelnerka o ciemnych włosach do szyi, niebieskawo-zielonych oczach, w których
sprytne oko dostrzeże soczewki kontaktowe, z za ucha wystawał też niewielki
tatuaż ptaka.
- Dzień
dobry, panienko. Dla mnie kawę espresso i kremówkę. – poranny zestaw,
uśmiechnął się spoglądając na kolegę – a mój gość, niech sam powie. –
Uśmiechnął się po raz drugi.
- Tak
więc co dla pana?
-
Herbatę, poproszę. – odparł unosząc wzrok ku jej oczom.
- Coś
jeszcze? Mamy pyszne ciasto…
-
Dziękuję, herbata wystarczy. Nie jadam za dużo. – przerwał jej taktownie, w jej
oczach było coś, nie umiał sobie tego wytłumaczyć, ale skądś znał to
spojrzenie.
Kobieta
uśmiechnęła się do obydwu gości i zniknęła we wnętrzu lokalu. Przez chwilę
jeszcze pisarz próbował podążyć za nią wzrokiem, lecz kiedy zagadnął go
szachista zgubił obiekt z pola widzenia.
- Nie
jesteś specjalnie rozmowny, prawda? –wychylił się w jego stronę staruszek.
- Nie,
ostatnio nie jestem. –odpowiedział, będąc jeszcze myślami gdzieś w przeszłości.
Próbował znaleźć w nich jej oczy. - może po prostu brak mi rozmówcy.
- Może,
no to teraz masz. – dziadek, któremu uśmiech rzadko znika z twarzy uśmiechnął
się jeszcze szerzej i wygodnie zasiadł w fotelu.
- Czy
mógłby mi pan coś o sobie opowiedzieć? Jestem pisarzem i lubię poznawać nowe
historię, zwłaszcza te prawdziwe.
-
Oczywiście, ale może zacznijmy od tego, że się panu przedstawię. – Odpowiedział
– Nazywam się Alojzy Dionizy von Bieluch.
- Do
mnie może się pan zwracać Writer, albo po prostu pisarz – przełknął ślinę,
poczuł niedobór nikotyny co sprawiało, iż stawał się coraz bardziej niespokojny
– tak na mnie mówią od niepamiętnych czasów.
- Skąd
taka prostota i brak prawdziwych imion?
- Od
dawien dawna nie używam swych danych osobowych poza urzędami choć i tam rzadko
bywam. Od zawsze pisałem, czy to opowiadania, czy to krótkie notatnik,
reportaże, wywiady do gazet, telewizji. Od dziecka moi przyjaciele nazywali
mnie Pisarzem, mało kto znał moje imię. Przyjęło się i tyle. Nim zacząłem się
uczyć na poważnie potrafiłem dziennie zapisać wiele stron ręcznym pismem, potem
się starzałem, podróżowałem, poznawałem i wciąż pisałem. Choć nigdy ani nie
zajmowałem miejsc w żadnych konkursach, zawodach, olimpiadach to przeciętnym
ludziom odpowiadał mój styl i przesłanie. Dlatego opuszczając ojczyznę nazwałem
się po prostu Writerem, z języka światowego i tak zostało, teraz tylko znajomi
z podwórka mówią do mnie Pisarzu, cały pół światek zna mnie pod pseudonimem –
Writer. – przerwał swój monolog, gdy podano zamówione.
- Zatem,
panie Pisarz, jednak jest pan rozmowny, tylko brak panu rozmówcy. – Alojzy
zaśmiał się głośno – a to panie Pisarzu jest moja bratanica, Weronika – pracuję
w mojej kawiarence od kilku miesięcy. Przyjechała tu by zarobić odkąd… -
zatrzymał się widząc karcący wzrok dziewczyny
- Miło
mi poznać, Pisarz, ale raczej mówią do mnie Writer – wstał i wyciągnął dłoń na
przywitanie.
- Wiem,
słyszałam. – dziewczyna nawet nie spojrzała na niego, zaszklone oczy
powstrzymywała łzy, mimo to rozłożyła zamówienie i szybkim krokiem uciekła w
mrok pomieszczenia.
Opadł na
fotel po czym wydął powietrze z płuc i rzekł do Anzelma Dionizego von Bielucha:
- Idę na
papierosa, za chwilę wracam. – nie spojrzawszy na starca wyszedł z paczką w
ręku. Sędziwy mężczyzna sfrasował się trochę i zachował milczenie.
Na
zewnątrz było zimno i wiał mocny wiatr, a pisarzyna nie wziął nic na siebie był
tylko w bluzie. Stał właśnie na podwórzu otoczonym ze wszystkich stron murami
bloku, jedynym otworem była brama i to właśnie przez nią wpadał do wewnątrz
wiatr, który już tu zostawał. Stare mury miasta więziły go w sobie,
zatrzymywały jakby chciały się nim dłużej nacieszyć. Mężczyzna wymacał swoje
kieszenie i zaklął cicho. Zapomniał ognia.
Rozejrzał
się czy nikogo nie ma w pobliżu, kto mógłby dopomóc mu w takiej chwili. Wrócił
się do drzwi kawiarni lecz nie zdążył pociągnąć, o otworzyła mu ta sama
dziewczyna trzymała w ręku cienkiego długiego papierosa i zapalniczkę w zieleń
żółć i czerwień. Pomógł jej z drzwiami, które były uciążliwe zważając na wiatr.
Popatrzyła na niego z żalem.
- Choć
ze mną. – powiedziała i nie zwracając uwagi czy za nią ruszył szła przed siebie
na skraj moskitiery.
- Co
stało się przed chwilą przy stoliku? Nazwał cię bratanicą, i wspomniał coś o… -
tu się zatrzymał. Nie uzyskał odpowiedzi. – Zrozumiem jeśli nie będziesz
chciała mi powiedzieć, bo czemu miałabyś mówić cokolwiek nieznajomemu.
- Nie
wiesz kim jestem? – odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy – nawet moje
imię ci nic nie mówi już?
- Czyli
to jednak ty, ale się zmieniłaś – w tej chwili przestał żałować dziewczyny. Nie
zapalił i pewnie już nie zapali, wiedział o tym, tego papierosa.
- Ty
również. – odpowiedziała mu Weronika wpatrując się posąg Kobiety.
- Dasz
ognia? – zapytał zbijając temat – i od kiedy palisz?
- A ty?
– odpowiedziała pytaniem na pytanie – mam. – podała mu zapalniczkę. Podpalił i
oddał dziękując
- Od
kiedy… - zastanowił się co chce powiedzieć – …pół roku po tym jak ostatni raz
się do mnie odezwałaś.
- Ah
tak. – odparła. Nie wiedziała co powiedzieć – Dobra. Muszę wracać do pracy.
Pisarz
nic nie odpowiedział. Wrócił do swojej postawy z przed przyjazdu tutaj.
Skończył palić papierosa i wrócił do stolika. Herbata, którą nalała mu kelnerka
już zdążyła przestygnąć, posłodził ją i zamieszał. Bez słowa napił się łyka.
- Dobra
– stwierdził wpatrując się w kamienną postać starca. – dobra ta herbata.
Pomińmy temat kelnerki i porozmawiajmy jakby nic nie zaszło.
- To nie
takie proste. – powiedział wciąż wpatrując się w ten sam punkt na ścianie. W
pejzaż górski namalowany najprawdopodobniej zimą, drugą opcją jest daltonizm
albo abstrakcja malarza. Writer nie przeszkadzał mu czekając na rozwój
wydarzeń. Liczył jednak, że Dionizy jednak napocznie temat „odkąd …”. Nie
pomylił się – tak więc. Weronika kilka lat temu poznała mężczyznę .Trochę
starszego od niech. Był wysoki, przystojny. Aż nad to spokojny. Spędzali ze
sobą każdą chwilę, aż pewnego razu gdy postanowili, że u niej zanocuję,
mieszkała jeszcze wtedy z rodzicami…
- Tacy
są dzisiaj ludzie. Tego nie zmienimy, to niczyja wina poza tym zajebańcem.
- To
prawda, daj mi skończyć. Nie chodzi tylko o to co jej zrobił, ale w ogóle co
zrobił. Chodzi o to młodzieńcze, iż Weronika była jeszcze dziewicą, i chciała
nią wciąż pozostać…
- Wiem
coś o tym – odburknął wpatrując się teraz w ten sam obraz, w który patrzył
przed chwilą Alojzy.
-
Słucham?
- Nic,
nic.
- Na
czym to ja skończyłem… - zamyślił się –
a. Pozostać, ale ten, jak go doskonale ująłeś zajebaniec nie uszanował jej
decyzji no i chciał ją – przełknął ślinę - zgwałcić, ale że jest silną
dziewczyną, nie dała się tak łatwo. Złapała za… za…. – szukał w otchłani swego
umysłu i nie mógł znaleźć – no to takie na czym obrazy się stawia. – Mistrz
słowa uśmiechnął się tylko – i zaczęła go tym okładać, zajebała skurwysyna. No
i teraz ma traumę.
-
Ciekawe, nie powiem. A jak zaczęła tu pracować? – dyskretniej nieco zapytał
- No
potrzebowała… zmiany otoczenia. Nie potrafiła wytrzymać w domu, bała się
swojego pokoju. No to zaproponowałem jej pracę u siebie wraz z zakwaterowaniem.
Dobrze na tym wyjdzie, jeśli dobrze to rozegra. Ma mieszkanie prawie za darmo,
zarabia nie najgorzej, okolica przyjazna, mili ludzie, czego chcieć
więcej? Najodpowiedniejsze miejsce na
poskładanie się do kupy.
- Oby
wyszła z tego. To teraz trochę o okolicy. Co można tu zobaczyć i gdzie się
zatrzymać?
- Zależy
czego poszukujesz? – znów pytanie w zamian za pytanie. – a co do lokalu,
dysponuję pokojem na peryferiach, jeśli jest pan zainteresowany.
-
Poszukuję miejsc niezwykłych, ale i kompletnie codziennych jak ulice, skwery.
Potrzebuję otoczenia ludzi, którzy gnają przed siebie, takich którzy to
zignorowali przyszłość i żyją chwilą. Wszystkiego co nas otacza. Chcę poznać to
miasto. Uczynić z niego jedną wielką machinę do tworzenia słów. Nie, nie będę
opisywał miasta, ani podpisywał ludzi nazwiskami. Potrzebuję tylko fragmentów ich
dusz.
- Jakież
to głębokie… - dodała sarkastycznie kelnerka, która pojawiła się znikąd –
…podać coś jeszcze, panom?
-
Szklankę wody, poproszę.
- Tak
więc mogę mieć dla pana zarówno nocleg jak i rozwiązanie w sprawie
„natchnienia”. Co do noclegu mogę wynająć panu pokój w tutejszym hostelu, ew.
mam wolne mieszkanie na jednym z osiedli niedaleko stąd, a co do natchnienia to
oferuję panu pomoc przy różnych sprawach, będzie mógł pan zakosztować
najlepszej codzienności jaką mogę panu zaoferować.
- Mi
odpowiada taki układ, biorę mieszkanie, ile wynajem? – skierował stanowczo – a
co do pracy to jeszcze się zastanowię nad tym. Jakby mógł mi pan zostawić numer
telefonu.
Po
dogadaniu się co do numerów, mieszkań, kwot i wszystkiego co konieczne,
przyszedł czas na ostatni łyk i pożegnanie. To spotkanie nieco ożywiło umysł i
ciało Pisarza. Od bardzo długiego czasu nie miał okazji z nikim porozmawiać,
wypowiedzieć się, pokazać swoją osobę. Zamknął się w swoich czterech ścianach,
a tu w mig. Jedna herbatka i już przyszło tyle wspaniałych cech charakteru z
przed lat. Odkąd zaczął pisać dla pieniędzy jego życie codzienne stało się
monotonne i nijakie. Pochłonęło go pisanie, już nie była to pasja. Pasja
przerodziła się w katorgę. Kochał to co robił – to fakt, lecz bycie zmuszonym
do pisania bez przerwy tylko, żeby zarobić na chleb i fajki? Każdy robi to co uważa za słuszne, jego nikt
nie oceniał. On nie oceniał niczyjej pracy. Jedyne czego żałował z dnia
dzisiejszego to spotkania Weroniki. Pierwszej szczerej miłości, pierwszej
wybranki serca, która potem zadała mu cios w plecy, koniec jednego przyniósł
początek drugiego. Według niego na dobre, według innych inaczej.
Wstał,
założył kurtkę. Rozejrzał się raz jeszcze ładnemu modernistycznemu wnętrzu
kawiarni. Prostota i elegancja w jednym. Niskie elipsowate, brązowe stoliki ,
kontrastujące kremowe fotele, ściany w
nieco azjatyckim klimacie. Elementy roślinności wymalowane na ścianach, brązowa
farba kontrastuje z kremowymi liśćmi, kremowe ściany kontrastują z brązowymi
liśćmi i ptakami. W niektórych miejscach ściana pokryta jest łodygami młodych
bambusów. Elegancko i prosto.
Teraz
czekał już tylko na telefon od gospodarza budynku , do którego miał się
wprowadzić na okres bliżej nie określony.
Postanowił
nie tracić czasu i pozwiedzać na własną rękę. Wrócił na przystanek, gdzie
poznał Alojzego. Popatrzył na harmonogram autobusów, przejechał palcem po
rozkładzie jazdy, po czym po chwili stuknął na wysokości pojazdu numer 69,
spoczął raz jeszcze na ławeczce i czekał. Czekał.
Coraz to
kolejne samochody przecinały mu drogę zasłaniając bilbord po przeciwnej stronie
szerokiej ulicy. Słońce powolutku mknęło po niebie ku zachodowi, ludzie
przychodzili i odchodzili. Autobusy podjeżdżały i odjeżdżały, a autobusu ani
widu ani słychu.
Z transu
wyrwał go dzwonek telefonu.
Doskonale, nasza generacja odczuje silny
ból metafizyczny. Jakie to proste i głębokie zarazem. Czuję…. Czuję… spadam.
Znalazłem się w bieli, jestem biały i tło
jest białe. Moje buty są białe, i stół też jest biały.
Czy ja zwariowałem, a może tylko
przesadziłem z kakałem na noc? Ale ja nie piję kakała, zwłaszcza na noc, w
szczególności w środku tygodnia. Chciałbym, aby była już sobota. Napiłbym si ę
kakała.
Czemu mówię o kakale? Odbija mi? Może
zwariowałem? A może to świat zwariował? Tak. To na pewno świat. Świat mi
zawirował. Muszę iść. Iść do domu. Muszę iść do domu i pisać. Muszę iść do domu
i pisać słowa. Muszę iść do nowego domu i pisać słowa historii. Muszę iść do
do…
- Stary,
telefon ci cały czas dzwoni. – odezwał się młody chłopak ze słuchawkami na
szyi. Ubrany w kremowo sraczkowate spodnie, czarny wełniany płaszcz, czapkę w
paski z wystawioną grzywką, którą nerwowo zarzucał wpatrując się w ekran
telefonu.
Mistrz
słowa w zwolnionym tempie ruszył ręką w kierunku kieszeni, z której dochodził
sygnał. Ręce miał jak z waty, przed oczami widział gwiazdki, zamroczyło go.
Złapał za aparat i wyjął, zobaczył nieznany numer. Ucieszył się tym iż to
prawdopodobnie nowe lokum. Marzył teraz żeby pójść spać. Zapomnieć o…
ZŁO – słowo zabrzmiało mu nagle w głowie.
…
świecie. Znów zapomniał o dzwoniącym telefonie.
Chciał
do domu. Chciał poczuć to czego dawno nie czuł.
Zatęsknił.
Za kim?
Za czym?
O co mu
chodziło?
Czy
miało to związek z przypadkowo, a może nie przypadkowo spotkaną dawną miłością…
Stara miłość nie rdzewieje
… sam
nie miał pojęcia, chciał tylko spokoju.
Tylko i wyłącznie spokoju… spokoju w pokoju, pokoju w spokoju…
- Ej! –
pyknął małolat– odbierz ten telefon, albo wyłącz ten dźwięk, skąd się urwałeś?
- Stul pysk,
gówniarzu – Powiedział sięgając po telefon i patrząc na ten sam bilbord co
jakiś czas temu – Halo?
- Panie
Writer. Jestem gotowa oddać w pańskie ręce mieszkanie od zaraz.
-
Weronika? – zdziwił się, iż gospodarzem domu była właśnie ona. To mogłoby mieć
negatywny wydźwięk w późniejszym terminie.
- Zgadza
się Panie Writer. Kiedy mógłby pan do nas dotrzeć? – pełna profesjonalizmu
zapytała.
- Nawet
nie wiem gdzie mam przyjechać – Pierwsze. Był zdziwione telefonem od Weroniki,
tak samo jak niespodziewaną stratą kontroli nad umysłem. Drugie. Rozdrażnił go
siedzący już cicho bez słowa, jeszcze bardziej zdenerwowany chłopak. Trzecie.
Robiło się coraz później i ciemniej. Czwarte. Wciąż nie ruszył się z pod dworca dalej niż na sto metrów.
- Mogę
zamówić panu taksówkę bezpośrednio pod klatkę, na pański koszt – sam pisarz był
pod wrażeniem jej opanowania i profesjonalizmu, naprawdę się zmieniła. –
potrzebuję wiedzieć jedynie gdzie znajduję się pan w tym momencie.
- Jestem
na przystanku autobusowym przed głównym wejściem do gmachu dworca kolejowego. –
odpowiedział przyglądając się bezczelnie młodszemu od siebie o jakąś połowę
człowiekowi
-
Doskonale. Taksówka jest już w drodze. Do zobaczenia niebawem, - to nie był
koniec wypowiedzi, ostatnie dwa słowa wypowiedziała nieco inaczej. Ściszyła
głos, zmodulowała go na bardzo romantyczny i pociągający, po czym niemalże
wyszeptała – Kotku.
Po czym
sygnał się urwał…
Zostawiła
pisarza z nowymi myślami czekającego na przystanku na samochód. Już nie
pojedzie sobie nieszczęsnym autobusem numer 69.
Taksówka
podjechała momentalnie. Nie zdążył nawet zabrać się za kolejnego papierosa, gdy
stanęła na przystanku. Rozejrzał się, czy to aby na pewno po niego. Nikt nie
zainteresował się nowo przybyłym pojazdem więc ruszył w jego kierunku. Ostrożnie
otworzył drzwi do środka. Wsiadł.
Pojazd
był nie nagannie wysprzątany. Siedzenia zadbane, a we wnętrzu pachniało lasem.
Samochód prowadziła kobieta bliska czterdziestu lat. Miała ufarbowane włosy na
blond z odrośniętym kolorem naturalnym. Popatrzyła na niego po przez lusterko i
zapytała:
- Na
jakie nazwisko? – miała miły kobiecy głos, niesplamiony przez papierosy. Ładne
niewielkie oczy oraz zgrabną twarz.
-
Writer. – odrzekł krótko nie wdając się w rozmowę.
- Gdzie
jedziemy?
- Nie
mam pojęcia – dopowiedział zgodnie z prawdą – osoba, która zamówiła przewóz
powinna podać adres docelowy.
-
Rzeczywiście, przepraszam. – Uśmiechnęła się. Taksówka ruszyła.
Pisarz
nie odpowiedział jej już nic. Wpatrywał się w świat za szybą, na przechodniów,
na mijających kierowców, na ulice. Starał się jak najdokładniej zapamiętać
drogę z pod dworca do mieszkania. Musiał przecież wiedzieć gdzie go
zlokalizują. Przyszło mu do głowy właśnie, iż mógł przecież kupić mapę miasta,
w celu łatwiejszego rozpoznania. Nie zmartwił się tym jednakże, miał w końcu
jeszcze trochę na to czasu. Jedyne co go trochę zaciekawiło to to jak będzie
pisał przez najbliższy miesiąc, jedyną sensowną odpowiedzią było pisanie w
zeszycie, który nabył przed paroma godzinami. Powrót do lat młodzieńczych kiedy
zawsze pisał właśnie tak. Z powodu braków lepszego ekwipunku, z powodu ciągłego
przemieszczania się. Dziś to nie problem, kiedyś jednak było to uciążliwe.
Pojazd
stanął. Pisarz siedział po stronie kierowcy na tylnym siedzeniu. Z jego strony
znajdował się niewielki plac zabaw dla dzieci, na prawo budynek. Niewielki, w
miarę zadbany. Ludzie było życzliwi w stosunku do siebie, niektórzy nawet się
śmiali.
Alternatywa.
Uregulował
rachunek z taksówkarką, podziękował, wysiadł.
Pojazd
odjechał.
Został
sam, nie wiedział, ani gdzie się teraz udać, ani co zrobić. Mógł zadzwonić do
Weroniki, albo zapytać kogoś z mieszkańców o pomieszczenie należące do Alojzego
Dionizego von Bielucha. Rozwiązanie przyszło nagle, bez większych komplikacji.
- Witaj
– Powiedziała do niego postać zza jego pleców – Ponownie.
Spokojnie
się odwrócił, nawet z lekka uśmiechnął – z ironią.
-
Powiesz mi co tu się dzieje czy sam mam się domyślić? – powiedział nieco
zirytowany ciągłymi spotkaniami z pierwszą miłością. Nie chciał wracać do
tamtych dni tak samo jak nie chciał widzieć jej w teraźniejszości. Mimo, iż
kiedyś łączyło ich tak wiele to dziś nie zostało z tego nic. On sam o tym dawno
zapomniał.
- Nic.
Wynająłeś mieszkanie od mojego wuja, a ja mieszkam piętro wyżej, także trzymam
klucze dla ułatwienia spraw.
- I nie
ma w tym żadnych podtekstów? – zapytał z niedowierzaniem
- Nie.
-
Doskonale – powiedział z ulgą – zatem prowadź.
W
milczeniu udali się w kierunku wielkich żelaznych drzwi prowadzących na klatkę
schodową. Pomieszczenie było niewielkie, schody długie i wąskie , na około
nich, co piętro znajdowały się drzwi do lokali. Po trzy na poziom. Ściany były
względnie wolne od malunków, farba tylko w niektórych miejscach odpadała
tworząc plamy o kolorze poprzedniego barwnika. On sam miał zamieszkać na
przedostatniej, trzeciej kondygnacji.
Gdy stanęli naprzeciwko starych
drewnianych drzwi z numerkiem 7 na wysokości głowy, nieco niżej nieduży
wizjerek. U góry, na framudze drzwi wyryte w drewnie zostało „Bogatym nie jest ten kto posiada, lecz ten,
kto daje”. Autor miał zapytać się co to ma oznaczać, lecz poczuł, że
jeszcze nie czas na poznanie prawdy.
Wrota
zostały uchylone. Nowemu lokatorowi ukazało się ładne, czyste i odnowione
mieszkanie. Schludny, jasny przedpokój, na lewo szafeczka na buty, po prawo
wieszaki na odzienie wierzchnie. Na wprost znajdowało się pomieszczenie
sypialne z wielkim podwójnym łóżkiem, nocnymi półkami po obu jego stronach,
telewizorem naprzeciwległej ścianie, wysokim meblem z poziomymi regałami na
ubrania, książki lub inne przedmioty – co kto woli. Na prawo od wejścia
kuchnia. Z przeciętnym wyposarzeniem. Naprzeciwko, zaraz za długim korytarzem
łazienka z wanną, pralką, umywalką, kloaką o lustrem.
Warunki,
były zadowalające dla naszego bohatera. Wszystko co potrzeba jest – prąd,
ciepła woda, telewizja, Internet, spokój
i cisza. No, co do ostatnich dwóch to być pewien nie być, ale jak na razie to
jest bezkonfliktowo… nawet ze strony jego pierwszej dziewczyny. Zastanawiał się
tylko z jakiego powodu czynsz jest tak niski, jak na taką okolicę oraz warunki.
- A co
jest w tamtym pokoju? – zapytał, zauważywszy drzwi zamknięte na zasuwkę z
niewielką kłódką.
- Nic.
–odparła krótko
- I tak
się dowiem, w końcu będę tu mieszkał przez najbliższy miesiąc, a chciałbym
wiedzieć co znajduję się w „moim” mieszkaniu. – popatrzył jeszcze raz na zamek,
wskazał go
- mówię
że nic
- W
takim razie mogę wejść do środka?
- Tak.
- To
czemu jest to zamknięte, do kurwy nędzy, na klucz? – zdenerwował się z lekka
mężczyzna.
- Bo
takie mieliśmy z wujem widzi misie.
Argumentacja
Weroniki nie przekonywała specjalnie, ale co miał zrobić.
Dziewczyna
podeszła do zamkniętych drzwi, wyłoniła z kompletu kluczy najmniejszy i
otworzyła. Wrota uchyliły się. Oni ujrzeli, za to najzupełniej w świecie pusty
pokój, z białymi ścianami, o białej nie wyremontowanej podłodze, okna
zasłonięte były jeszcze gazetami by nie pobrudziły się podczas malowania oraz
innych prac naprawczych. Writerowi zrobiło się jakoś lżej na sercu. Po tych
wszystkich Słowach, które w życiu napisał i tym co przeżył, sam zaczynał
wierzyć w niestworzone opowieści. Wszedł do środka, sam. Właścicielka
postanowiła pozostać w holu. Rozejrzał się, dotknął ściany popatrzył się w
biel. Poczuł się trochę jak w swoim transie z przed paru godzin, ale uznał to
za niefortunny zbieg okoliczności.
- Długo
jeszcze masz zamiar tam stać – rozdrażniona ewidentnie powiedziała zapominając
o – Panie Writer?
- Już
wychodzę – odparł szybko. Postawił kilka niezgrabnych ruchów. Był już w
korytarzu, kobieta zamknęła drzwi na nowo. Udali się razem do kuchni gdzie
znajdował się przyzwoity stolik do rozmowy oraz posiłku.
Spędzili
kilka chwil na podpisaniu umowy o wynajem, ustalili form oraz termin wpłaty no
i pożegnali się, niczym normalni nieznający się wcześniej śmiertelnicy.
Weronika już w drzwiach przypomniała sobie o ostatnim drobiazgu:
-
Byłabym zapomniała. – wróciła do kuchni, w której został pisarzyna by zaparzyć
wodę na herbatę ze startowego pakietu jaki
dostał od nich na dobry początek – prosiłabym o jak najrzadsze korzystanie z niewyremontowanego pokoju oraz
zamykanie go na klucz za każdym razem jak Pan go opuści. – przerwała – Proszę.
Ostatnie
słowo zabrzmiało strasznie prawdziwie, czyżby zależało od tego ruchu więcej niż
ślady brudnych butów na podłodze czy odciski palców na ścianach?
Writer
średnio przejął się słowami koleżanki, iż zajęty był paleniem i parzeniem
herbaty odburknął jej tylko jako potwierdzenie, że zrozumiał. Kobieta wyszła
bez słowa, odkładając klucze na regał i zamykając drzwi na klamkę.
Pisarzyna
udał się z gorącym wywarem do pokoju, postawił przy łóżku, położył się i leżał.
Leżał i myślał. Myślał co by tu jutro zrobić. Wrząca herbata parowała. Dym z
papierowa umykał. Słońce chyliło się ku upadkowi. Zegar naścienny tykał. Ludzie
na ulicy żyli. Mieszańcy bloku się bawili. Pisarz usnął.
Herbata
wciąż pełna stała w tym samym miejscu co wcześniej. Papieros wciąż dymił się na
skraju ust palacza. Palacz usnął we wszystkim w czym się położył.
**
Miejscowość
była nie najmniejsza. Samo osiedle, na które się wprowadził liczyło pewno około
dwóch tysięcy mieszkańców. Jego blok był jednym z wielu niskich budyneczków w
pobliżu. Gdy postać śpiąca z papierosem pospała się gdy na dworze jeszcze było
jasno, słońce promieniało zza budynków.
Dzieci
wciąż bawiły się na podwórku, kopały piłkę, starsze dziewczyny siedziały z telefonami w dłoniach i śmiały się z
niczego. Młodzież wracała ze szkół, zajęć dodatkowych, od znajomych – zmierzali
do znajomych. Starsi jeszcze pracowali,
inni dopiero ją kończyli, a jeszcze inni dopiero zaczynali. Dozorca odgarniał
niedawno co rozrzucony śnieg przez najmłodszych.
Miasto
żyło.
Zarówno
za dnia, jak i w nocy.
**
Fragment dedykowany Adriannie
Drobna
kobieta przemknęła przez korytarz. Jej delikatne, zgrabne ciało skrywało się w
mrokach pomieszczeń między, którymi stąpała. Dokładnie wiedziała gdzie ma się
udać. Minęła jeden pokój, drugi, zatrzymała się na trzecim. Zgasiła światło i
stała się tym samym całkowicie niewidzialną. Dało się dostrzec jedynie jej
nagie stopy, które oświetlane przez wnętrze pomieszczenia naprzeciw, którego stałą. Światło uciekało
przez szczeliny, a ona konfrontował się wrotami wyrzeźbionymi i zrobionymi z
ciemnego drewna. Zsunęła spodnie z nóg. Pociągnęła ostrożnie za klamkę, by nie
zdemaskować swych podchodów.
Teraz
była już oświetlona jasnością z wnętrza. Kierowała się do swego kochanka.
Weszła
stąpając na palcach. Było parno i mgliście. Rozpięła stanik, odłożyła go na
szafkę z ubraniami mężczyzny. W czarnych figach o koronkowej obwódce znajdowała
się półtorej kroku od swojego partnera.
Wciąż
jej nie słyszał, zajęty sobą. Myślał o wszystkim i o niczym. Przelatywała mu
czasami przez głowę stojąca tuż za nim i czekająca na odpowiedni moment kobieta.
Znajdował się pod strumieniem gorącej wody twarzą do ściany, mydlił swe ciało.
Pochłonięty szumem. Wcale nie spodziewając się ataku, który miał nastąpić za
chwilę.
Kobieta
ostrożnie uchyliła drzwiczki do kabiny i wsunęła obejmując go od tyłu swymi
drobnymi rączkami, nieco zaskoczony odwrócił się, lecz był już pewny siebie.
Spojrzał na nią.
Miała
drobną, smukła twarzyczkę, ciemnoniebieskie oczy i mocno czerwone usta od
szminki, była delikatnie umalowana na oczach. Stałą w spiętych włosach, cała
naga, naprzeciw nagiemu przeciwnikowi, którym był on, kochanek.
Wpatrywali
się w siebie bez słowa pewien czas, po czym objął ją delikatnie prawą ręką w
pasie układając dłoń tak by zawadzała delikatnie o jej lewy pośladek. Ona
śmielej – wsunęła się przylegając do niego i łącząc dłonie tak by dotykać
gdzieniegdzie mężczyznę. Zaczęła całować go po klatce piersiowej zmierzając ku
szyi, na której zatrzymała usta, i którą napoczęła całować naprzemiennie
gryząc, z wprawą i wdziękiem.
Woda
opadała, ogrzewając ich ciała, łącząc je i opływając.
Mężczyzna,
kiedy ona całowała jego skórę, skierował głowę ku górze i zamknął oczy,
najwyraźniej go to podniecało, by nie pozostać biernym skierował swą wolną dłoń
ku jej proporcjonalnej piersi. Była taka jak sobie ją wymarzył. Nieco większa
od jego dłoni, lecz nie na tyle duża by nie dało się jej okiełznać, komponowała
się doskonale z całą resztą kobiecego ciała. Prawą ręką wirował po jej pośladku
co raz, opuszczając rękę głębiej, to smyrgając po plecy, na których dało się
wyczuć poszczególne kręgi kręgosłupa.
Lewą
ręką szczypał, masował, łaskotał brzuch naprzemiennie z piersiami oraz
delikatnie uwrażliwiał podbrzusze partnerki. Nagle oderwał od niej obie ręce co
spowodowało, iż sama zaskoczona odsunęła się od niego obejmując go dłońmi na
bokach i pytającym spojrzeniem wpatrywała się mu w oczy.
Jasnozielone
oczy o wąskich źrenicach patrzyły się na nią. Wyczuwając odpowiedni moment do
ataku
Gdy
najmniej się tego spodziewała pocałował ją drapieżnie i zaczęli taniec.
Całowali się szybko i nieprzytomnie. Nagle zwalniali, żeby za chwilę
przyśpieszyć wielokrotnie, dotykali się w tylko dla siebie dostępnych miejscach
na ciele. Ściskali się i oswabadzali. Jedno wbijało się paznokciami w ciało
drugiego. Drugie odwzajemniało się delikatnym dotknięciem w okolicach
intymnych. Pierwsze piło, drugie puszczało. Kobieta przygryzała, mężczyzna się
wgryzał. Mężczyzna szczypał, kobieta całowała, tak nie przyzwoicie i tak długo,
tylko oni wiedzieli.
Po
długim biegu na szczyt dopadła ich nostalgia, popatrzyli na siebie, wyszeptali
sława dwa po czym runęli sobie w objęcia. Tak stali nie zważając na płynące po
nich strumienie wody.
**
Obudziło
go natarczywe stukanie w drzwi wejściowe.
Otworzył
oczy, pomrugał by oswoić się z taką ilością światła na raz. Został brutalnie
przebudzony co bardzo mu się nie spodobało. Obejrzał się na boki, przypomniał
sobie, iż nie znajduję się w swoim starym, podniszczonym pokoju, a w nowym – wynajętym i wyremontowanym
mieszkanku. Rozluźnił się trochę.
Stukanie
do drwi jednak nie dawało mu spokoju. Ktoś po drugiej stronie przejścia
rytmicznie uderzał w drewno tworząc wgniecenia. Poczuł, że coś jest w kąciku
jego ust. Wymacał. Podniósł się próbując uniknąć zabrudzenia. Nieudolnie.
Brodę, koszulkę oraz palec wskazujący prawej ręki miał teraz w popiele, a
pukanie wciąż takie samo nie ustępowało. Nie zwolniło, nie przyspieszyło. Nie
cichło, ani nie narastało. Były stałe.
Irytowało
to lokatora, ale zignorować nie mógł niespodziewanego gościa, ponieważ
wyglądało, że gość nie zamierzał zignorować jego ignorancji, tak więc podniósł
się z trudem do pozycji siedzącej, włożył buty na nogi. Zaobserwował herbatę,
którą wypił na raz i poszedł.
- Idę! –
powiedział przeciągle. Po chwili, stukanie umilkło.
Powieściopisarz
stanął w miejscu zaskoczony, choć w momencie kiedy stanął i przestał zbliżać
się do drzwi. Pukanie ponowiło się, ruszył kroki dwa, zamilkło. Za każdym razem
gdy robił ruch, w kierunku wejścia niepokojące stukanie milkło, lecz gdy robił
sobie przerwę ono napoczynało raz jeszcze. Dokładnie tak, jakby osoba z
przeciwnej strony wiedziała kiedy się zatrzymuje i stara się doprowadzić do
skutecznego otwarcia mieszkania.
W końcu
dotarł do drzwi, spojrzał przez wizjer i zobaczył mężczyznę w jego wieku, choć
był on dziwny, stwarzał takie wrażenie.
- Kto
tam? – mosiężnym głosem powiedziała postać zza drzwi. Writerowi, aż uszy
stanęły dęba. Osoba przychodząca do niego, o takiej porze, stukająca przez
dłuższy czas w drzwi w tak irytujący sposób jakich mało, i na dodatek pyta się
kto jest po drugiej stronie.
- To ja
się, kurwa, pytam ‘kto tam’? – zdenerwowany pisarz wybucha i mówi do człowiek
po drugiej stronie.
Mężczyzna
ma czarne rzadkie włosy, szorstką i pomarszczoną cerę, duże okulary i ubranie
sportowe. Wyglądał jak para nieszczęść, albo i dwie.
- Stoi
pan na moim chodniczku, mógłby pan zdjąć buty – te słowa dobiły go doszczętnie,
już miał ochotę otworzyć drzwi i w łoić przybyszowi, aż potrzebował papierosa,
ale przecież nie mógł teraz wrócić się do kuchni gdzie zostawił resztę
tytoniowych ruloników.
- Skąd
wiesz, że stoję na chodniku i, że jestem
w butach?
-
Ponieważ jest pan w moim domu. – człowiek mówił wszystko w taki sam sposób, bez
żadnej intonacji, bez głośniej lub ciszej wyeksponowanych słów – dokładnie jak
ze stukaniem, wszystko na jeden rytm – czy ja mógłbym wejść do własnego
mieszkania?
Writer
ufając intuicji otwiera drzwi nieznajomemu. Człowiek w rzeczywistości jest
niższy, ale chyba i starszy niż przez szklane oko.
- Mógłby
mi pan wyjaśnić co tu robi? – lokator pyta nowoprzybyłego – Wczoraj wynająłem
ten lokal i za niego mam zamiar dziś zapłacić, a jeszcze jutro i przez
najbliższy miesiąc mieszkać.
- To
niemożliwe – rozmówca zaczął wpatrywać się centralnie przed siebie, gdzieś w
dal – ja tu mieszkam, od wielu lat, z moją mamą, która za dwa tygodnie umrze.
- Czemu
tak mówisz, i ile masz lat, że mieszkasz z matką? – zszokowany tym co zaszło,
zaprosił mężczyznę do kuchni, samemu rozglądając się po klatce nim zamknął
drzwi na zamek.
- Czy
pan tu palił?- usiadł na jednym z krzeseł.
- Tak.
To moje nowe mieszkanie i mam do tego prawo, a ty zaraz mi wyjaśnisz co tu
robisz i czemu przerwałeś mi sen pukaniem.
- Jestem
mieszkańcem tego mieszkania od lat dwudziestu czterech. Od kiedy się tu
urodziłem, matka zrodziła mnie w domu, bo bała się szpitali. Od tego czasu
mieszkam z nią.
- A
ojciec? – powiedział to zapalając papierosa
- Niech
pan tu nie pali, matka nie może wdychać dymu! – powiedział, tak samo jak
zawsze, sucho. – Ojciec nas zostawił chwilę po moim urodzeniu
- Tu nie
ma twojej matki, synku, a to nie twoje mieszkanie – dał mu do zrozumienia
siadając naprzeciw niego.
- Ależ
jest, w tym dużym pokoju, o tamtym – pokazał wzrokiem zamknięte pomieszczenie.
Nasza
nowo poznana persona porządnie wystraszyła prozaika z rana. Zaczął wierzyć w
historię przybysza.
- Możesz
mi wytłumaczyć, wszystko jasno i wyraźnie. Może zaczniesz od powiedzenia mi jak
się nazywasz?
-
Łukasz. Mam lat 24, mieszkam na piętrze drugim… - nie dane mu było dokończyć
tego zdania
-
Idioto! – wrzasnął podrywając się z krzesła. Po czym opanował się, usiadł i
powiedział – a teraz idź do drzwi, otwórz zamek i spójrz na numer na górze
drzwi.
Osoba
poszła i zobaczyła numer 7.
- Ale
przecież, ale, no ale – zaczął się jąkać.
- Jesteś
na piętrze trzecim, liczyć nie umiesz do trzech?
- Umiem
– pochwalił się – trzy, dwa, jeden.
- Masz
coś z głową, kolego?
Na te
słowa Łukasz przestraszony, zasłaniając głowę rękoma.
- No
choć, zaprowadzimy cię do mamusi
Pisarz
wstał kierując wyciągniętą rękę ku człowiekowi z naprzeciwka. Doszedł do
wniosku, że jest z nim coś nie tak, ale o resztę musiał dowiedzieć się sam, i
to nie od niego.
Chory
przeszedł do przedpokoju wciąż z wyraźnie przestraszony.
Dotarli
piętro niżej po niedługiej chwili, tuż po obmyciu ubrań z popiołu przez
lokatora mieszkania numer 7 znajdującego się na trzecim piętrze. Paranoik za
nim wciąż skulony, Pisarz przed drzwiami, do których właśnie miał dzwonić.
Niespełna
rozumu wyszedł zza niego i w ten sam sposób co kilkadziesiąt minut obudził jego
samego zaczął stukać do wrót.
- Czy to
coś oznacza? – zapytał z ciekawości pisarz. Rozmówca kompletnie go zignorował i
wciąż pukał.
Po
krótkiej chwili. Zaprzestał. Z wnętrza dało się usłyszeć ciężkie stąpanie
połączone z szuraniem o podłogę. Kroki ustały, stary i wysłużony zamek
zabrzmiał. Skrzypiące drzwi uchyliły się, przez wąską szparkę dało dostrzec się
starczy wzrok odgradzający się od nich okularami, podobnych rozmiarów co te u
młodszego domownika drugiego piętra.
-
Łukaszku, gdzieś był tyle czasu? – uszczęśliwiona kobieta otworzyła szerzej,
dając im wgląd na przedsionek. Zadbany. Tapeta w kwiatki, stara jednak niezbyt
zniszczona. Podobnie jak u niego. Na lewo szafka, na prawo wieszaki. Na
wieszakach dwie kurtki, jedna damska, druga męska. Babinka nieco zdziwiła się
wizytą nieznajomego jej człowieka. – Kim jest twój gość, Łukaszku? – Łukaszek
się nie odezwał. Wszedł cicho do domu i zniknął gdzieś za rogiem.
- Dzień
dobry, pani. – schylił głowę na te słowa – Pani syn pomylił mieszkania i
przyszedł do mnie myśląc, że to wasz dom.
-
Dziwne… - zamyśliła się – Proszę, proszę. Niech pan nie stoi na korytarzu.
Zrobię panu herbaty.
Siedzieli
w kuchni. Writer od strony okna, na któro patrzała Elżbieta. Pochłonięci
mieszaniem herbaty.
Łukasz w
tym czasie siedział samotnie na swoim łóżku wpatrując się w pustą ścianę
pokoju. Pomieszczenie było przyzwoitych rozmiarów, bowiem zmieścił się tam duży
regał z biurkiem, tapczan, komoda z akwarium, a wciąż pozostawało jeszcze
trochę miejsca.
Siedział
tam i patrzył. Nie myślał. Myślał o niczym. Nie przejmował się słowami
nieznajomego, który według niego zajął jego lokum. Wciąż był przekonany, że to
tamten dom należy do niego, i że to on tam mieszka.
Rozważał,
czy to wszystko mu się po prostu nie śni.
-
Przepraszam na chwilkę, zobaczę tylko co słychać u mojego syna. – nieśmiało
powiedziała kobieta wstając oraz patrząc wciąż w oczy gościa czekając aż
potwierdzi, że zrozumiał. Wciąż mieszała herbatę.
- Niech
sobie pani mną głowy nie zawraca, poczekam.
Ruszyła
w stronę ostatniego pokoju po prawo. Tego, który u niego jest zamknięty.
-
Popadasz w paranoję… - Złapał się z głowę i przetarł oczy. – to przez te
książki.
Umoczył
usta w dobrze zaparzonej i posłodzonej herbacie. Stracił nawet ochotę na
palenie, a to rzadkość. Siedział i czekał. Z pokoju dobiegały go tylko ciche
głosy, na przemian kobiecy oraz męski. Nie wchodziły na siebie. Przypominało mu
to dialogi na kursach językowych.
Dryfował
w samotności w otchłań zapomnienia.
Z każdym
łykiem herbaty i przepłynięciem jej kropel po gardle ogrzewając je kojąco
oddalał się coraz to bardziej od świata rzeczywistego. Rytmiczny dialog tylko potęgował ten stan.
Dryfował
w samotności w otchłań zapomnienia.
Przed
oczami zaczynał migotać mu świat, powoli i subtelnie. Świat wirował, on
wirował. Czy to ta herbatka? A może otoczenie? Albo brak nikotyny?
Przed
twarzą coraz częściej pojawiał się i znikał się jeden obraz. Jedna sceneria.
Jeden krajobraz, aż zamarzł.
Pisarz
znajdował się w nicości. Mógł rozglądać się do woli. Ruchy nic nie dawały,
przemieszczał się w punkcie nie pokonując żadnego dystansu.
**
Był to
piękny letni dzień. Słońce doskwierało, miasto tętniło życiem. Wielka, portowa
metropolia. Otoczona od trzech stron wodami opływała w dostatek. Przystań roiła
się od kupców, marynarzy oraz uciech. Niewysokie, bogate domki ustawione w
szeregach by równo przylegały do brukowanej ulicy. Ulic było wiele, wszystkie
jednak sprowadzały się do jednego. Monumentalnych rozmiarów budowli. W środku
miasta znajdowała się wieża, budowana siłami zjednoczonych w tym celu
mieszkańców grodu. Mężczyźni nosili kamienie, szlifowali je, układali coraz to
wyżej i wyżej. Kobiety szykowały posiłki oraz roznosiły wody dla spragnionych
mężczyzn.
Wieża
była przeraźliwie wielka. Widoczna zza horyzontu. Była odniesieniem dla
podróżników, wskazywała drogę. Wznosiła się bowiem do nieba i była widoczna
zewsząd. Konstruowali ją dniami i nocami. Najwybitniejsi architekci miejscy
połączyli siły by stworzyć arcydzieło architektury.
Budowla
przybierała barwę słońca, ogrzewana i skąpana w jego blasku, ponieważ ono
towarzyszyło jej co dnia. Według rysunków miała ona sięgać samych niebios,
łączyć dwa cudowne światy, być odpowiedzią na wiele pytań. Wielu oddało najwyższą
ofiarę by cel został osiągnięty – straciło swe życia, lecz nie ma zwycięstwa
bez poświęcenia. Budowa to niebezpieczna zabawa. Zwłaszcza gdy igra się nie
tylko z siłami ludzkimi, a także i z samym Bogiem.
Najwierniejsi
słudzy Stwórcy ostrzegali i przeciwstawiali się przedsięwzięciu, byli
przekonani, iż za to co czynią Najwyższy Władca ześle na nich nieszczęście,
lecz kto by słuchał ostrzeżeń starca.
Budowniczowie
byli już u skraju bram niebieskich. Wieża miała zostać po wielu latach pracy
ukończona. Panowie miejscy planowali ucztę na to święto. Planowali zaprosić na
nią samego Pana, kamień w całej krainie był na wykończeniu. Wszystko co mieli
zużyli już prawie w całości na budowę.
Tego dnia zjechało się wielu możnych z obrębu całego grodu. Wielu oligarchów,
kapłanów, książąt. Wszyscy oczekiwali już tylko Jednego.
Wnętrze
budynku tworzyć miało samotne, niezależne oraz ogromne miasto w mieście Pod kopula skrywało się przed burzami oraz
niebezpieczeństwami. Osiedle wciąż było
puste, we wnętrzu znajdowało się może kilkadziesiąt niezamieszkałych glinianych
chałup Gdzie nie gdzie świeciły się
pochodnie odkrywające mroki pieczary. Miasto liczyło ponad sto kondygnacji,
rozciągało się na wszystkie strony, że aż trudno było sięgnąć końca.
Tego
dnia wszystko miało się stać jasne. Tego dnia mieli osiągnąć swój cel. Po wielu
latach wspólnych trudów mieli dotrzeć do celu. Każda wyprawa na sam szczyt
musiała zaopatrzyć się w odpowiednia ilość zapasów żywności, wody oraz odzieży
wierzchniej, ponieważ dotarcie na sama górę zajmowało najsilniejszym z mężów
dwie dni i dwie noc, tak wiec z każdym stopniem ku szczytowi budowniczowie
mieli coraz to większe problemy z postępami. Jednakże udało im się. Ostatnia
wyprawa miała dotrzeć właśnie dziś. To oni mieli na własne oczy zobaczyć Raj,
oraz zatroszczyć się o przymierze miedzy oboma światami.
Wraz z
cala eskadra wyruszył Gubernator miejski wraz ze swym oddanym sługa, który
jeżeli pertraktacje się powiodą miał zostać ambasadorem niebieskim.
Obraz
tak szybko jak się pojawił i zniknął, a on wciąż słyszał te sama rozmowę w tym
samej tonacji.
W
pokoju, gdzie przebywała teraz kobieta jak i mężczyzna Toczył się spór, nie wykrywalny dla
nieznającego ich mowy. Jednakże kłócili się, zawzięcie, nie sposobem
wypowiadanych słów, bo te płynęły jednakowo, monotonie. Starsza osobniczka
stała naprzeciw młodego mężczyzny siedzącego na łózko i opierającego się o
ścianę do której ono przylegało. Wpatrywał się teraz w twarz matki, a ona w
oczy syna. Mieszała te sama herbatę tak samo szybko i tak samo wolno jak
wcześniej.
Stanęła
centralnie naprzeciw jemu otwarła swe spierzchnięcie wargi:
- Co się
stało?
- Nic.
- Pytam
i oczekuje odpowiedzi.
- Nic
się nie stało.
-
Odpowiedz, albo nigdzie już sam nie wyjdziesz.
- To nie
jest nasz dom
-Ależ
synu, to jest nasz dom, tu się urodziłeś, pamiętasz? Na tej podłodze, na tym
dywanie.
- To nie
tu, mamo. Uwierz mi, to tam gdzie teraz jest ten, człowiek.
Kobieta
zatrzymała słowa. Odetchnęła chwile. Pomyślała
Pogoda za oknem zmieniła się diametralnie od tej która można było odczuć
jeszcze kilka o poranku. Wtedy świeciło słonce, a chmury przepływały po
niebiosach nieśmiałe oraz w osamotnieniu. W tym momencie za oknem szalał
wicher, padał silny wiatr, a zrobiło się ciemno niczym nocą.
Jednakże
oboje nie dali poznać po sobie niczego.
-
Dziecko drogie – kobieta wciąż starała się mówić do niego jedną barwą jednak
emocja zdawały się brać górę, jednak nieznacznie – nigdy nie zdarzało Ci się
mylić pięter, co się stało?
- Mamo,
czy kiedyś cię okłamałem? – powiedział i to co powiedział przypominało pytanie.
- Tak.
Zdarzało ci się. Sam doskonale to pamiętasz, czyż nie?
- Tak
- To o
co chodzi, czujesz – tu się zatrzymała na urywek chwili – urazę do tego
człowieka?
-
Oczywiście.
- Co
zrobił?
-
Powiedział, że jestem nienormalny.
- a
jesteś?
- Tak. –
powiedział przez wargi.
- Nie
normalny - inny nie oznacza, gorszy. Pamiętaj o tym. Masz dar, którego nie
posiadają inni, musisz też ponosić jego defekty. Jednak pamiętaj, że jeśli
będziesz pracować nad sobą i będziesz szlifować swą umiejętność – odetchnęła –
to pewnego dnia wady znikną.
Siedział
na swoim miejscu popijając napar herbaciany. Staruszka wysunęła się powolutku,
z pełną szklanką napoju, z pokoju Łukasza. Zdawała się być zmartwiona.
Wariował.
Na pewno. Tym razem przed twarzą mieniły mu się wszystkie kolory. Poczynając od
mrocznych czerni, przechodząc przez krwawe czerwienie, dochodząc do nienaturalnie fioletowych fioletów.
Mieniący
się tysiącami kolorów kształt zaczynał się formować. Zaczynał przypominać
postać. Dziwną postać, wielokolorową postać z formy przypominającą
człowieka. Osoba zbliżała się do niego
powolnym krokiem, zaczynał ją dostrzegać coraz bardziej.
Niepokój.
Nie czuł ciała. Był gdzie był. Ledwie umysłem.
Kobieta.
To na pewno egzystowała kobieta. Zbliżała się coraz bardziej.
Szczupła,
wysoka. W długiej sukni, aż do nóg. Sunęła w jego kierunku, spokojnie, z
gracją. Naga, lecz nie przypominała ludzkiej kobiety. Miała jej ciało, ale
niewiasta nie jest ze złota, nie posiada włosów o wszystkich kolorach tęczy,
nie przemieszcza się nie poruszając ani trochę swym ciałem.
- Młody człowieku – z transu otrząsnęła go
Elżbieta – chciałabym zapytać co się stało dziś rano, w jaki sposób poznałeś
mojego syna i dlaczego siedzi teraz zamknięty w sobie na łóżku i nie chce ze
mną rozmawiać?
-
Przyszedł. Obudził mnie. Wydał się… dziwny. Zaczął opowiadać historię o
mieszkaniu. O pani. Zdenerwował po czym zmartwił reakcją. – Złapał oddech
spoglądając kobiecie w oczy wydały się tak młode, żywe i świeże. Jak ślepia
niemowlęcia. Czyste, nie używane wręcz. – Mogłaby pani mi to wytłumaczyć,
ponieważ okazałem mu dobroć odprowadzając go tu. Równie dobrze mogłem na
policję zadzwonić w sprawie wtargnięcia.
- A czy
go pan nie wpuścił przypadkiem?
- Tak.
Po tym jak dwadzieścia minut uderzał w drzwi.
- Dobrze
więc. – ułożyła sobie w głowie coś i zaczęła – a moglibyśmy przejść się na
spacer? Od tego zaduchu rozbolała mnie już głowa.
Kobieta
postanowiła opuścić lokal by jej syn nie słyszał rozmowy o jego problemach, o
których słuchać nie potrafił. Pogoda znów zamieniła się bajeczną. Śnieg na nowo
pokrył drzewa, kałuże pokryła warstwa kruchego lodu, a dozorcy na nowo mieli
pełne ręce roboty przy odśnieżaniu. Na nowo zaświeciło słońce ogrzewając świat
swym ciepłem i oświetlając go pięknem.
Zastanowił
się chwilę. Moment później byli już na dole. On zapalał papierosa, ona
poprosiła o zgaszenie tytoniowego rulonika, ponieważ jest uczulona i może się
to źle skończyć. - Zatem – napoczęła – moje dziecko ma specyficzną formę
autyzmu - Zespół Aspergera. Jest to choroba psychiczna objawiająca się
problemami w kontaktach z ludźmi, oswojeniu się z otoczeniem, logicznym
myśleniem.
-
Słyszałem co to – przerwał jej – Myśli jak komputer, ale nie potrafi się
dogadać, tak w dużym skrócie.
W tym
czasie gdy oni rozmawiali o autyście, on przyglądał im się z okna. Bez wyrazu.
Bez namiętnie. Patrzył i widział. Widział i rozumiał. Potrafił czytać bowiem z
ruchu warg.
- W
dużym skrócie, jak się w ogóle nazywasz kawalerze?
- Mówią
do mnie Writer.
- Że
jak?
- Writer.
– pomyślał o ułatwieniu kobiecie rozumowania i dodał - Pisarz.
- Jest
pan pisarzem? – zadziwiona spojrzała na niego ze zdumieniem – Co robi tak
człowiek jak pan w takim miejscu jak to?
- Szukam
inspiracji. Odstępstw od normy. Detali. Wszystkiego co może mi pomóc.
- A o
czym pan teraz pisze?
- Nie
mogę powiedzieć. – zmartwił się na te słowa – Tajemnica zawodowa – lecz te już
dodał z uśmiechem na ustach.
Szli
właśnie chodnikiem małej parkowej uliczki. Otoczonej z obu stron równo
posadzonymi drzewami. Dziś pokryte były śniegiem bieląc najbliższą okolicę za
każdym dmuchnięciem wiatru.
Łukasz
wciąż patrzył w dal. Widział już tylko dwa malusieńkie kształty w dali kroczące
alejkami tutejszego parku. Wielki nie był. Kilka uliczek, trochę drzewek,
trochę…
-
Przepraszam panią, ale będę musiał już iść do domu. Nie wyrabiam się ostatnio z
pisaniem, a jeszcze bardzo dużo przede mną.
Kobieta
nie odpowiedziała nic. Uznał to jako definitywne pożegnanie, nie czekając wiec
dłużej skierował krok wprost na budynek, z którego przyszedł.
W
mieszkaniu najbardziej wysuniętym na trzecim piętrze, siedział człowiek.
Czytał. Czytał i myślał. Czytał i myślał co będzie dalej…
**
Dostanie i zajęcie posterunku okazało się
nie takie oczywiste jak było w planach, bowiem już na samym rogu ulicy
otaczającej budowlę natknęliśmy się na tuzin dobrze uzbrojonych strażników. Już
wtedy dało się dostrzec jakąś anormalność tego w działaniu milicji, ale nie mogliśmy zawrócić bowiem w
tym samym czasie trwał już szturm na kwaterę główną.
Tak więc, nie zwracając uwagi na
przeciwności, ruszyliśmy przed siebie. Zmieniliśmy plan działania.
Dwóch naszych snajperów miało zostać
wykorzystanych już teraz. Ustawiłem ich na dachach pobliskich budynków i
rozkazałem na sygnał wyeliminować jak najwięcej strażników zostając przy tym w
ukryciu. Prawie w tym samym czasie wkraczaliśmy my, czyli cała reszta oddziału.
Mieliśmy za zadanie rozprawić się i pojmać co poniektórych w sprawie
przesłuchania oraz dowiedzenia się co jest nie tak.
Polaki byli tak zdezorientowani, że
większych problemów nie mieliśmy ze zdjęciem całego posterunku znajdującego się
na zewnątrz, jednak byli tak zawzięci i każdy niedobity jak na sygnał sam
pozbawiał się życia, jakby zostali przeszkoleni w takich działaniach. Na nasze
szczęście nikt z samobójców nie miał, granat, bo to mogłoby się skoczyć dla nas
tragedią. Co ja wtedy czułem..?
Nic nie czułem. Na polu bitwy się nie
czuje, to źle skutkuje w przyszłości – najbardziej dla ciebie samego.
Weszliśmy do budynku z opóźnieniem dwóch
minut, połowa oddziału od frontu, drugi pododdział od piwnic, w których miało
znajdować się więzienie.
Przewodziłem grupą, zachodzącą budynek od
dołu. Naszym zadaniem było likwidacja załogi więziennej na całym poziomie,
zajęcie tego poziomu oraz uwolnieniu jeńców wojennych uprowadzonych przez MN.
Na początku wszystko szło świetnie. Nie
mieliśmy najmniejszych problemów z likwidacją wrogiej jednostki. Niestety po
chwili okazało się, że to nie była jednostka MN, a nasi żołnierze. Byli
związani z dołączonymi atrapami broni. W pomieszczeniu nie znaleźliśmy
przeciwników, wybiliśmy swoich. Wrogowie sami nas znaleźli.
W momencie kiedy dowiedzieliśmy się o błędzie było za późno. Byliśmy
zdezorientowani.
Cud, że żyję.
Nagle piętro wyżej usłyszeliśmy strzały,
zmobilizowaliśmy się i ruszyliśmy ku górze nie zostawiając nikogo na straży. To
był błąd.
Kiedy znajdowaliśmy się na pół piętrze,
odgłosy śmierci usłyszeliśmy w piwnicy. Wylęgli się znikąd. To my mieliśmy
zaskoczyć ich i zmiażdżyć od obu stron, a to oni to zrobili. Musieli skryć się
w miejscu, do którego nie dało się znaleźć od naszej strony. Wymordowali
wszystkich żołnierzy, zostawili tylko mnie. Jakby wiedzieli kim jestem. Strojem
nie wyróżniałem się w końcu od innych, a jednak przeżyłem. Reszta zginęła
szybką śmiercią w walce, albo potem nieco wolniej...
**
Przeklęte polaczki, uprowadzili mnie.
Przez ostatnie kilkanaście godzin jechałem w bagażniku jakiegoś samochodu w
ciemnościach. Zakneblowali mnie, związali oczy i zatykając uszy.
Niczego nie słyszałem, nie widziałem, a
ni nic nie mówiłem. Po długim czasie poniewierania się na tyle samochodu
ujrzałem światło, był poranek, a my byliśmy
na skraju jakiejś wody. Prawdopodobnie jezioro - po drugiej stronie w
oddali dało się dostrzec las.
Wywlekli mnie z pojazdu i rzucili na
ziemie, po czym zaczęli coś krzyczeć w swoim parszywym języku.
Rozumiałem co poniektóre słowa, ale nie
byłem w stanie połączyć je w całość.
Mówili coś chyba o budynku, albo o krześle. Nie jestem pewien. Nigdy nie była
moja mocną stroną nauka języków, poza Narodowym.
Po krótkiej chwili pojawił się ubrany
w paramilitarne odzienie mężczyzna.
Wysoki, byczej postury.. Miał krótko przystrzyżone, czarne włosy, okulary
słoneczne na oczach, z pod których dało się dotrzeć końcówkę średniej wielkości
blizny, na pod prawym oczodołem.
Nie zwrócił na mnie uwagi. Zajął się
rozmową z podwładnym. Uścisnęli sobie ręce, młodszy stopniem stanął na baczność
po czym odszedł.
Zaraz po tym dowódca spojrzał na mnie,
ciężko to przyznać, ale przestraszyłem się jego wzroku – a nie jest łatwe
przestraszenie pułkownika Nowego Ludowego Cesarstwa, a zwłaszcza pułkownika
Sokołowa. Krzyknął coś do osoby stojącej za moimi plecami.
Podnieśli mnie. Postawili na równe nogi.
Zachwiałem się po tylu godzinach w bez ruchu. Bym był upadł, gdyby nie silny
uścisk kogoś zza mnie.
Śmiech.
Ktoś się śmiał. Nie widziałem, kto ani
gdzie. Zaczynałem mdleć.
Zemdlałem.
Nigdy dotąd nie straciłem przytomności.
Nawet na szkoleniu, ani na egzaminach, nawet podczas karnych zajęć.
Nigdy.
Starzeję się...
A to nie dobrze...
Obudziłem się w pomieszczeniu z jednym
oknem zamalowanym czarną farba. Poza odrobiną światła spod drzwi oraz
przebijającego się przez farbę na szybie, w pokoju panowała ciemność. Gdybym
nie czuł zdrętwiałego ciała pomyślał bym, że to sen.
Czucie jest dobre. Czasami. Rzadko, ale
teraz tak. Nawet bardzo dobre.
Koniec!
Drzwi się uchyliły. Wszedł osobnik
postury podobny do tego z zewnątrz. Zapalił światło. Tak to on. Przystawił
sobie drugie krzesło i usiadł.
W pomieszczeniu było wciąż ciemnawo
jednak teraz dało się dostrzec szczegóły. Niewielkie pomieszczenie w
opuszczonych, albo zaniedbanym domu. Widziałem tylko przeciwnika, swoje nogi,
jakiś wysoki stół. Nie miałem pojęcia co się na nim znajdowało. Moje szczęście.
Ichrzy dowódca chlasnął mnie otwarta ręką
w twarz.
Obudziłem się, albo raczej otrzeźwiałem.
- Вставать! – Wrzasnął śmiejąc się
ponuro, po czym wymamrotał kilka słów po parszywemu.
Plunąłem mu na to twarz. Wytarł się i
wyszedł. Uśmiechając się złowrogo. Poczułem, że to był błąd, lecz przekonać się
miałem o tym niebawem...
*
Siedziałem w ciemnościach w samotności
długie godziny. Zaczynałem czuć jak umierają mi ręce, a moja świadomość ucieka.
Usnąłem, albo zemdlałem – znowu.
*
Obudził mnie ten sam głos w taki sam
sposób.
Tym razem zachowałem zimną krew. Tym
razem nie był sam, a wnętrze pokoju się zmieniło. Tym razem stał obok niego
psychopatyczne wyglądający niski blondyn. Na środku znajdował się długi i
szeroki stół z klamrami. Ja za to siedziałem pod ściana na tym samy krześle co
poprzednio.
- Nie umiesz podstaw kultury, nie szkodzi
– powiedział po narodowemu – nauczymy się – i znów się zaśmiał. Ciągle się
śmiał, lecz nie naturalnie.
Znów zaczęli rozmawiać po swojemu.
Podszedł do mnie blondyn z butelką płynu i serwetką, na którą go wylewał.
Przytwierdził mi go do twarzy i zaczął dusić.
Zemdlałem.
*
*
Wolałbym się nie obudzić, ale to
zrobiłem, albo raczej oni mi pomogli wylewając na moje nagie ciało wiadro
lodowatej wody. Zacząłem rzucać się spazmatycznie, napinać mięśnie.
- Oszczędzaj siły – powiedział –
towarzyszu – zakpił – będą ci potrzebne –zaśmiał się.
Blondyn wymamrotał coś po swojemu, na co
dowódca odpowiedział po rosyjsku
- Niech towarzysz pułkownik słyszy co
mówisz przyjacielu. Niech wie co oznacza zniewago uczyniona Polakowi. – za
szczerzył się krzywo.
- Tak więc, chcieliśmy okazać wam
szacunek i poprosić o pomoc w sprawie kilku kwestii, jednakże jesteście zbyt
pyskliwi – każde słowo cedził oddzielnie co sprawiało, że raziło jeszcze
dosadniej – nie rozumiem co przełożeni w tobie widzieli. – to już powiedział
bardziej do siebie.
Pokręcił się po sali, ciemnowłosy usiadł
na moim krześle i przyglądał się. Leżałem nagi. Zdjęli ze mnie wszystko i
położyli na stole. Teraz już nie zemdleje.
- Teraz już nie zemdlejecie, Sokolow –
odparł czytając mi w myślach. Obrócił się scenicznie w moim kierunku zakładając
gumowe rękawice na dłonie, zauważając moje zaciekawienie nimi, odpowiedział
- przydadzą się, nie lubię babrać się w
męskich ciałach na boso... – co to miało znaczyć?
To chyba jakiś polski szyfr.
*
Obudziło mnie delikatne smyranie okolic
intymnych.
Otworzyłem oczy.
Zostałem uderzony w nerkę. Zaplułem się.
- Привет, Sokolow! – kat wyszczerzył zęby
– Dziś opowiesz nam bajkę, jak to wielka, biała rasija chciała złapać Orzełka w
klatkę – znowu uderzenie, tym razem plunąłem krwią.
Rozejrzałem się po sali. Dowódca nadal
siedział na krześle i przyglądał się mi. Trzymał w jednym ręku kiełbasę, a w
drugim bułkę. Poczułem głód, który minął z kolejnym uderzeniem. Zamroczyło
mnie.
Najbliższe dni zapowiadały się nie
najciekawiej dla mojego ciała.
- Głodnyś? – zapytał dowódca – Spisz się,
a cos dostaniesz.
Wstał.
Zatoczył się wokół stołu, zaprezentował się i przysiadł, na siedzeniu,
które wziął wraz ze sobą.
- To może zacznijmy od nowa. Nazywam się
Sierpniowy, podoba się? Tak jak ta wasza rewolucja
- Październik – wyszeptałem
- Co proszę?
- Październikowa – powtórzyłem gdy
nachylił się nade mną
- Jeden pies, kto normalny robi rewolucję
październikową w listopadzie? – zadał pytanie kierując wzrok na blondyna, lecz
ten nie odpowiedział.
- Tak czy inaczej, powiesz mi teraz co i
kiedy planujesz z tymi twoimi – zakpił –‘towarzyszami’, albo my pokarzemy co
robimy z takimi dupkami jak ty.
Czekałem krótką chwilę z odpowiedziom,
zastanawiałem się co powiedzieć, jak powiedzieć i czy powiedzieć. To mimo
wszystkich wykładów, zajęć oraz przysięg okazało się trudnym wyborem.
- Chuj ci w dupę, sierpie! – wykrztusiłem
- Chuj to będzie, ale tobie, albo może i
nie – spauzował – może i nie będzie – pauza – chuja. – zaśmiał się złowieszczo
po czym wyszedł z pokoju.
Zostałem sam na sam, z katem.
Zapowiadał się ciekawy dzień.
Pan sierpniowy wrócił.
-Byłbym zapomniał – dodał – miłego
poranka panom życzę – zgasił światło.
Z korytarza dało się jeszcze usłyszeć
radosne pogwizdywanie. A z wewnątrz szelesty w ciemności. Nagle zapadła cisza,
a po ciszy coś… coś strasznego… może wydać się to dziwne, ale to było prawdziwe
tak prawdzie jak ja sam, jak gwiazdy na Kremlu, jak krzyże na cerkwiach.
Skierował się do mnie, położył mi coś na
oczy, jakbym bez tego coś widział i włączył radio, akurat jakaś audycja.
Znajdowałem się między granicą stref,
spiker mówił poprawną polszczyzną jednak akcent miał właśnie z pogranicza,
pokręcił i zmienił częstotliwość, nie było już stacji, nie było już głosów, nie
było nic. Tylko szum i ciemność.
Znajdował
się we własnym umyśle, był więźniem samego siebie. Był kukiełką, a kat
marionetkarzem.
Szum
zagłuszającym otoczenie, oraz kompletna ciemność wywołują fatamorgany, a co
jeśli ktoś potrafi kierować tymi snami? Kat umysłu?
*
Znajdował
się teraz w przestrzeni. Wszędzie biel. On też biały, odziany w szpitalne
ubranie. Stał na boso na niedostrzegalnej podłodze. Za nim kryła się twarz,
twarz, której nie dostrzegał. Postać była blaga jak ściana, unosiła swój czerep
ponad przestrzeń, miała wyszczerzone pomalowane na czerwono usta, oczy szalone.
Włosy długie sterczące w każdym kierunku.
Lalkarz
zniknął. Sokołow zaczął spadać… nagle znalazł się tysiące kilometrów nad
gruntem, jednak spadał nadal w nicości, nie widział tego, ale czuł i bał się,
że za chwilę może także nie zauważyć podłogi. Nie zauważył.
Przy
grzmocił z całej siły w przezroczystą powierzchnie.
Zaczęła
ciec mu krew z nosa.
Chwilę
potem przeniósł się do dziwnego miejsca. Wyglądało jak dno. Zaczął się topić. W
pierwszym momencie próbował wypłynąć na powierzchnie, starał się dotrzeć wyżej
niż jest wody. Odpychał się rękoma jak najmocniej, używał całej siły swego ciała by unieść się choć milimetr.
Zaczynało brakować mu tchu, wciąż widział przed sobą słońce w górze, a jego
dzieliło coraz mnie, wiedział, że jeżeli się nie pośpieszy do zginie na dnie i
nikt nigdy go nie wygrzebie.
Poraził
go prąd. Poczuł paraliż, skurcz mięśni. Przeszył go kolejny wstrząs. Jakby
piorun znad wody, widział je. Widział błyskawice, umykał im, rażony
elektrycznością płynął wciąż ku wolności.
Wolność
okazała się nie tak świetlana jak ją sobie wymarzył żołnierz nowej armii
czerwonej.
Sterczał
nagi w strugach deszczu na okręcie pirackim, w kręgu mężczyzn w różnorakim
wieku ubranych w czarne płaszcze przeciwdeszczowe trzymających macierzystej
roboty karabiny maszynowe. Jeden z nich nie miał płaszcza, naprzeciw niemu, w
czarnej czapce, golfie i skórzanej kurtce. Przypominał mu tego Sierpa. Tylko on
zachowywał powagę mimo iż po jego skroniach strumieniami lały się krople wody.
Cała reszta załogi śmiała się z obnażonego człowieka, szturchali go, popychali,
poniżali, gdy upadał kopali i podnosili na nowo, aby zrobić to wszystko a nawet
więcej raz jeszcze. Nagle został uderzony w plecy, obrócił się i zobaczył
postać Iwanowa, jego podwładnego z biczem w ręku, śmiał się wraz z
towarzyszami. Jak spostrzegł wzrok ‘przełożonego’ zamachnął się i chlasnął go
sznurem po tułowiu, zawijając poharatał policzek, pokład zaczerwienił się. Tłum
za wiwatował. Zaczął krzyczeć:
- Dość!
Dość! Proszę nie!
-
Mięczak. – dostał w odpowiedzi. Szumienie w uszach ustało. Dopiero teraz
uświadomił sobie, że przez cały ten czas słyszał tylko szum, wszystko czego
doświadczył to zwidy, mięczak. – tak więc, towarzyszu podpułkowniku Sokołow,
chcecie mi powiedzieć coś?
- Chuj
ci w dupę!
- Tak
też sądziłem – szum powrócił.
Tłum za
wiwatował. Coś strzeliło, i drugi, i trzeci i czwarty, piąty. Padł na ziemię.
Deski zalały się krwią, jego krwią. Podniosło go dwóch chyżych chłoptasiów.
Spojrzał przez zamglone oczy przed siebie. Ku niemu kierował się właśnie
wyobrażony Sierp i powiedział:
- Jak się
czujesz, głodny jesteś?
- Jeb
się!
- Bardzo
dobrze, pamiętaj, że to będzie trwać i trwać. To się nie skończy, chyba, że
będziesz grzecznym pieskiem i powiesz swojemu panu co chce wiedzieć.
- Jeb
się! – powtórzył zachłystując się wodą
lejącą się na niego.
Zrobił
ruch rękoma by rzucili go na ziemię. Przy okazji dostał kilka kopniaków na
twarz.
- Pod
kilem go!
- Pod
kilem! – krzyczała kohorta – Pod kilem! – wrzeszczeli unosząc w górę dłonie
zaciśnięte w pięści.
Przywiązali
go do liny której koniec znajdował się na drugim końcu statku, a która ciągnęła
się pod okrętem, skrępowali dłonie i nogi. Bez zbędnej gadaniny kopnęli go
prosto czeluści zimnej zielonej wody. po
dłuższej chwili spędzonej tak, zaczęli ciągnąć go, lecz nie tak jak tego by
sobie życzył. Wcale nie mieli ochoty pchać go ku górze. Bezwiednie zmierzał ku
głębinie. Pod statek.
- Wystarczy ci – przebudziłem się ze snu.
Odetchnąłem gwałtowanie łapiąc jak najwięcej powietrza.
Po tych halucynacjach nie byłem pewien
tego co prawdziwe, a tego co nie, lecz to chyba prawdziwym było.
- Żeby mi to było jasne, jutro wrócimy do
ciebie – zatrzymał się w trakcie nerwowego chodu – jeśli nie wyśpiewasz nam
wszystkiego to skończy się babci sranie – znów się zatrzymał, był definitywnie
rozdrażniony – i poleżysz sobie na tym stole dłużej niż dziesięć minut, a to
nie będzie przyjemne. Uwierz.
Dziesięć minut?
- i żeby nie było od dzisiaj masz się do
mnie zwracać Panie Sierżancie Sierpniowy. Skończyło się cackanie.
Wyszedł trzaskając drzwiami.
- czego wy właściwie chcecie ode mnie? –
zachrypiałem
- Zamknij się – chlasnął mnie po twarzy –
nikt cię teraz nie pyta. – Miałeś już swój czas –Znów zostałem uśpiony.
Spałem jak zabity.
Kiedy się obudziłem na dworze było już
ciemno. Za drzwiami wciąż świeciło się światło, teraz dostrzegłem, że drzwi są
wzmacniane, pilnowali mnie, założę się, iż na dworze marznie sobie dwóch
upitych strażników, a obok w pokoju kolejnych dwóch, może trochę bardziej
przytomnych. Największym plusem ’przerwy’ było to, że mnie rozwiązali, mogłem
sobie teraz na spokojnie pomyśleć i rozprostować się. Po tylu godzinach w
bezruchu było to niczym błogosławieństwo. Gdzieś w kącie znalazłem mój notes,
dziwne, ja bym im zabrał. Notes plus długopis równa się garota(taki jak mój,
drucikiem złożony) plus ostrze.
Dlatego teraz siedzę i piszę. Jeśli to
czytasz. Znaczy, że żyję.
Jurij Sokolow
W
mieszkaniu, najbardziej wysuniętym na trzecim piętrze siedział człowiek.
Czytał. Czytał i myślał. Czytał i myślał co będzie dalej…
Po
długim czasie wpatrywania się w ściany pokoju, zatruwania organizmu nowymi
porcjami nieczystości, notowania myśli, skreślania złych myśli. Wstał.
Odłożył
przyrządy na bok. Stanął przy oknie. Znów zapalił. Już ostatniego na dzisiaj
bowiem była noc. Za szkłem mroki nocy rozjaśniały uliczne latarnie oraz blask
słońca odbijany przez Ziemską satelitę, a następnie mieniącą się na śniegu.
Pogoda przypominała czasy dzieciństwa kiedy to z przyjaciółmi biegali po
podwórkach, rzucali się śnieżkami i nie oglądali się na nikogo. Robili do co chcieli,
i kiedy chcieli. Byle by wrócić o odpowiedniej godzinie do domu i nie dać się
porwać.
Całe
dnie spędzali razem, na dworze. W zależności od pogody i pory roku zawsze
robili to samo. Grali w piłkę na ulicy, kopali kamienie, puszczali kaczki w
kałużach, bawili się w różne rzeczy, w zależności jaka gra, film, kraskówka
była aktualnie najciekawsza ich zdaniem. Dorastali razem i bawili się razem.
Wrócił
do rzeczywistości. Popatrzył na telefon, zobaczył datę.
8.11
Czwartek.
Postanowił
jutro przejść się po nieznanych ulicach miasta, oraz zatrzymać się na jakiejś
ruchliwej i notować zachowania ludzi. Nie ważne, czy miało mu się to przydać
czy też nie. To mu nie zaszkodziło. Tej nocy napisał, aż nadto zatem miał do
tego prawo.
Jego
postać odbijała się teraz w szybie, przyglądał się sobie uważnie.
- Zrobię
sobie herbatkę – uśmiechnął się kierując krok ku innemu pomieszczeniu.
W kuchni
zatrzymał się na środku. Uświadomił sobie, że kawał życia za nim, a on nadal
robi to co kocha. Pisze. Nie zawsze tak jak chce, i nie zawsze to co chce, lecz
mimo to sprawia mu to radość. – a mówili, że nie będę miał z tego profitów.
Pociągnął ostatni raz papierosa po czym zgasił go w zlewie i wrzucił do śmieci.
Wstawił wodę na herbatę, usiadł. Ewidentnie czuł się szczęśliwy. Nie znał
przyczyny, jego życie jeżyło się od potknięć, porażek, oraz przeciwności lodu,
ale jednak potrafił cieszyć się drobnostkami. Dziś był to napływ weny, jutro może będzie to dobry
obiad w restauracji.
Właśnie!
Przypomniał
sobie, że nadal nie sprawdził czy dostał pieniądze. W końcu jego kieszonkowe
otrzymane kilka dni temu znikało, a on sam musiał za coś żyć. Nie jadł prawie
nic w tym tygodniu, ale i tak zestaw startowy już mu się skończył. Zatem z rana
czekała go jeszcze przechadzka na zakupy.
Zapytać
o sklep w okolicy – zanotował na jakiejś karteczce, która zawieruszyła się
przed sekundą.
Siedział i kontemplował wpatrując się na unoszącą się opary z
czajnika. Zamyślił się...
*
Para zamieniła się w dym, obok niego świstało coś na około, ziemia
wybuchała mu pod nogami.
Biegł.
Rozejrzał się łapczywie na boki. Znajdował się na środku jakiegoś pola, z
rzadka porastającego drzewami. Ubrany w mundur wojskowy z karabinem w ręku,
biegł. Bo widział co mogłoby oznaczać zatrzymanie się.
O leżący na jego drodze niewielki kamień zahaczył wysokim ciężkim
obuwiem, padł na glebę brudząc siebie i mundur, był tak
zdezorientowany, że nie miał pojęcia co się dzieję, jeszcze przed sekundą
siedział na krześle szczęśliwy, teraz ucieka przed śmiercią.
Koncentracja.
Przeczołgał się w pobliże niewielkiej brzózki i odetchnął. Za prędko, obok
niego przeleciała kula. Krew krążyła w jego żyłach jak nigdy
przedtem, odwrócił się...
Nie potrzebnie.
Został trafiony. Prosto w serce. Z niedowierzaniem padł na mokrą od
deszczów glebę i konał, odczuwał chłód, przeraźliwie zimny chłód
Zaczynało brakować mu tchu, serce biło coraz wolniej. Słabł, przed
oczyma czerniało, z oddali widział uciekających
w popłochu ludzi ubranych tak jak on.
Zasnął.
*
Obudził
się na zimnych kafelkach w kuchni. Po chwili oszołomienia podniósł się na
krzesło. Czajnik wciąż huczał, czyli nie mógł spać długo – myślał sobie.
Podszedł do kuchenki i potrząsł imbrykiem, był prawie pusty. Zamroczony snem
wlał resztkę do stojącego obok kubka. Napełnił się w połowie. Posłodził więc
połowę racji, wrzucił torebkę z herbatą i poszedł do pokoju.
Wrócił
się po chwili do kuchni. Dolał zimnej wody z kranu.
Na łóżku
duszkiem wypił całą zawartość kubka. Położył się pod miękką kołdrą i zasnął.
*
W nocy
nie śniło mu się nic, a przynajmniej nic szczególnego nie zapamiętał. Obudził
się wcześnie rano, wykąpał się. Umył zęby. Zgolił tygodniowy zarost i zapalił
pierwszego papierosa.
Jak
zwykle z rana wypił słodką herbatę, przeczytał wczorajsze słowa i spojrzał na
podwórko.
Dzień
jak co dzień. Dzieci bawiły się w śniegu
ich matki kołysały dzieci w wózkach, albo rozmawiały z koleżankami. Tym
którym się powiodło wychodzili z bloków w eleganckich odzieniach i wsiadali do
drogich samochodów by pojechać w ten sam nudny dzień.
Monotonia
życia...
Piątek,
godzina 9.22. Dopiero co spojrzał na zegarek wiszący na ścianie w pokoju.
Postanowił, że złoży wizytę lokatorce znajdującej się nad nim – Weronice.
Chciał zapytać się o kilka ciekawych faktów, w tym drogę do sklepu. Ubrał buty,
chwycił klucze i wyszedł. Zamknął drzwi na zamek, by przypadkowy osobnik nie
dostał się do środka pod jego nieobecność.
Ruszył
spokojnym krokiem najpierw przed siebie ku ścianie, potem na prawo po schodach,
po czym zakręcił by znów wejść wyżej. Obrócił się na końcu w lewo. Znajdował
się teraz centralnie naprzeciwko mieszkania, w którym miała znajdować się
kelnerka, a zarazem bratowa Alojzego Dionizego von Bielucha. Przyłożył ucho do
drzwi. Poczekał sekund kilka, by stwierdzić czy jest ktoś w domu, nic nie
słyszał. Pewnie jest w pracy, no trudno,
przyjdę później – pomyślał, jednak iż przebył taką podróż, aby dotrzeć do
tym drzwi, postanowił jednak zaryzykować i zadzwonić.
Nacisnął
niewielki, okrągły, błyszczący przycisk na prawo od wejścia i czekał. Czekał i
krążył wyobraźnią po korytarzu. Myślał co powie kiedy wrota się otworzą. Jak
zareaguje na jego obecność. Odczuł zmęczenie, potwornie wielkie zmęczenie. Nogi
zaczęły się pod nim giąć, on sam nie wiedział za bardzo co się dzieje. Przed
godziną wstał, a tu osłabienie. Podparł się ręką o futrynę.
Zadzwonił
raz jeszcze.
I
jeszcze.
I
jeszcze raz.
Nic.
Nikt nie odpowiedział, a jednak,
pomyślał. W końcu jest godzina w pół do dziesiątej czego mógł się spodziewać od
osoby pracujące, w dodatku jako kelnerka.
Odwrócił
się, przeszedł w jedną i w drugą stronę, spojrzał w zachmurzone niebo.
Koniec.
Powiedział
sobie i zaczął schodzić w dół. Tak samo spokojnie i błogo jak zbliżał się do
niej. Na pół piętrze znajdując się usłyszał skrzekliwe przesuwanie się zamka w
drzwiach i skrzypiące drzwi. Ktoś wyszedł na klatkę. Nie chciał teraz tam
wracać się i sprawdzać kto to.
- Kurwa…
- usłyszał kobiecy głos.
Stał
teraz przed wyborem. Wrócić się i wyjaśnić zajście, albo stchórzyć oraz iść i
szukać w miasto na własną kieszeń.
-
Weronika!! – krzyknął słysząc na nowo nie naoliwione drzwi. Biegł teraz
niezgrabnie ku niej.
Dziewczyna
zdziwiona wołaniem uchyliła drzwi i wysunęła ciało owinięte ręcznikiem między
dom, klatkę.
-
Przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałem zapytać o kilka spraw związanych z
mieszkaniem. – Popatrzyła na niego, potem na ściany, zwróciła uwagę na malutki
krzyż harcerski przyczepiony na kurtce. Uśmiechnęła się lekko.
- Tak, wejdź
proszę – okazała się stanowczo zbyt miła.
Gdy
minęli próg kwatery, kobieta pokierowała go na krzesło w dużym pokoju. Całe
mieszkanie było ogromne zważając na fakt iż mieszkała sama. W drodze do dużego
pokoju zdążył zauważyć jedynie uchyloną łazienkę oraz kuchnię. Bowiem rozkład
lokalu był następujący:
Od
drzwi. Pierwsze pomieszczenie na lewo to kuchnia. Wykończona w stylu klasycznym
z odrobiną starości. Ciemnobrązowa sklejka otaczająca meble, szafki nad blatem.
Starszawa kuchenka gazowa z piecykiem oraz jednokomorowy zlew. Przy ścianie od
strony okna wysoka lodówka. Dokładnie taka sama jak u niego. Na prawo od
wejścia pomieszczenie zamknięte. Kolejne pomieszczenie to wydawałby się sypialnią, na wprost niego
łazienka, a drugie drzwi po lewo to właśnie pokój dzienny. Najbardziej
zastanawiał go fakt, jak na takiej samej powierzchni jak jego lokum zmieszczono
takie monstrum jak to, w jaki sposób zostało to zbudowane.
Rozgościł
się w salonie, wpatrując się w ruchy prawie nagiej piękności, zmierzającej do sypialni
by wdziać coś na siebie nim zaczną
konwersacje
- Daj mi
tylko chwilkę – powiedziała łapiąc za ręcznik i zaczynając chód ku
przeciwległym drzwiom – tylko się ubiorę – nie
musisz, pomyślał sobie uśmiechając się krzywo.
Spojrzała
na niego spod oka, jakby chciała mu oświadczyć „domyślam się”. Uśmiechnął się na to podwójnie. Zniknęła w drzwiach naprzeciwko. Jednak nie
zamknęła ich, chciała wywołać u niego pożądanie, a może zazdrość? Kto wie? Tylko ten, który
zrozumiał ród kobiecy.
Pokój
gdzie się znajdował był spory, nieco większy od jego sypialni. Z dużym
naściennym telewizorem oraz regałami po bokach,
na których umieszczono dwa głośnik. Pod odbiornikiem umieszczono
podłużną półkę stojącą na podłodze, w
jej wnętrzu odtwarzacz płyt, dekoder satelitarny i najprawdopodobniej router.
Na
ścianie wisiał stary obraz przypominający mu ten ze swojego pierwszego
mieszkania. Duży zimowy pejzaż starej Stolicy. Z okna widniała główniejsza
ulica, z której to przyjechał taksówką pierwszego dnia. Poznawał sklep metaliczny
znajdujący się po drugiej stronie. Samochody przejeżdżały rzadko, a jeden pas
jezdni z każdej ze stron obstawiony był zaparkowanymi pojazdami. Na chodnikach
wielu było przechodniów mimo godzin pracy i dnia roboczego.
Z
niedomkniętego pomieszczenia przez niewielki otwór odwrócona do niego plecami
stała naga Weronika, zrobiła to celowo?,
Kształtne biodra i talia. Zza drzwi wystał lewy pośladek, dało się
dostrzec te same niedoskonałości co gdy spotykali się za młodu – delikatne,
punktowe zaczerwienienia na górnej części ud. Zawsze domyślał się, że to był
powód jej wstydliwości przy pokazywaniu nóg, czy też chodzeniu w bieliźnie,
lecz nigdy nie miał odwagi zapytać oto, mimo tak długiej i dojrzałej
znajomości.
Nałożyła
na siebie czarny koronkowy stanik, czarne figi od kompletu. Odwróciła się w
stronę podglądacza, pokiwała głową negując i zamknęła pokój. Momentalnie po tym
wyszła w zwiewnej, ciemnej koszuli oraz jasnych, luźnych spodniach.
Usiadła
przy stole, wyjęła paczkę cienkich papierosów na stół wraz z zapalniczką, tą
samą co w restauracji i otworzyła usta:
10.10
- Tak
więc w czym rzecz?
- Mam
pytanie dotyczące kilku istotnych dla mnie szczegółów.
-
Słucham uważnie. – rozłożyła ręce i wpatrywała się w jego czyste oczy.
Wyciągnął
dłoń zaciśniętą w pięść powoli na stół i zaczął wymieniać
-
Pierwsze, łatwe: gdzie jest najbliższy sklep spożywczy? – wyciągnął kciuk –
Drugie, nieco trudniejsze: gdzie i co mogę tu znaleźć w obrębie dwudziestu
minut piechotą – wyprostował palec wskazujący – Trzecie, trudne: kto mieszka na
piętrze drugim, pod czwórką? – środkowy palec także opuścił pięść.
---------------
Kobieta
zakłopotała się na pytanie trzecie. Spojrzała ma dłoń z trzema wystawionymi
palcami i wydukała:
- To
tak… Sklep znajdziesz idąc na prawo od wyjścia z budynku, dwieście metrów
maksimum – nie długo zajęło jej zapomnienie o trosce – drugie… coś ciekawego.
Przyjdź do mnie o 11 to ci powiem, muszę pomyśleć, a trzecie… - zatrzymała się – to długa
historia, mogę ją skrócić, ale osoba taka jak ty, na pewno będzie chciała ją
usłyszeć w całości, dlatego zaproponuje spotkanie, łamiąc moją główną zasadę.
- Czyli?
Liczyła, że o to właśnie zapytam. Dałem
się złapać jak ptaszek w klatkę
- O
niespotykaniu się z byłymi – powiedziała to tak beznamiętnie, że aż jego, po
tylu latach, po tylu przeżyciach coś zabolało, coś na nowo pękło.
- To
kiedy mam przyjść na dłuższą pogawędkę?
- O
jedenastej. Dziś mam wolne. – odpowiedziała nie patrząc na niego a zapalając
damskiego papieroska.
*
O
jedenastej zero dwa stał na nowo przed drzwiami kobiety z przed lat. Będąc
szczerym zaczynał się stresować tym spotkaniem – po zmianie jaka zaszła w tej
osobie obawiał się jej, ale i był ciekawy, w końcu – każda nowa przygoda to
kolejne słowa w którejś z przyszłych powieści. Mimo iż tworzył światy, mimo iż
tworzył postaci, nowe nazwy i przygody jednak duża część z nich miała swój
zarodek właśnie w prawdzie, w tym co było jest i będzie. Przelewał swoje
uczucia, uczucia innych na papier pod innymi nazwiskami. Dziwienie się z tym
czuł, wiedział, że jeżeli osoby to czytające znały by prawdziwe imię autora i
powiązały koniec z końce doszły by do wniosku, iż to fragment ich osobowości,
ich wyglądu. Tego co z nim przeżyły.
Mogłoby
był miło, albo nie miło. Jednak to nie istotne.
W
oczekiwaniu, przejrzał napisane ostatniej nocy słowa, trochę je pozmieniał,
trochę ubarwił i poskładał na nowo, wypił dzbanek herbaty i nawet nie palił.
Sam sobie się dziwił. Od jakiegoś czasu czuł coraz mniejszy pociąg do
zatruwania się.
A jeszcze za młodu mówił sobie, że pali bo
chce, że pali bo to mu sprawiało przyjemność. I była to prawda – do pewnego
mementu. Przez długi okres czasu, kiedy to zaczynał swoją przygodę z tytoniem,
sam decydował czy pali czy nie pali, nie czuł potrzeby jednak sprawiał mu to
zbyt dużą frajdę, no i pewnego razu zabawa zmieniła się w nałóg, no i tak
zostało do dnia dzisiejszego, ale kiedy nawiedza go pani zwana pospolicie w
kręgach piszących Weną, wtedy nałóg mija, wtedy zajęty za bardzo jest pisanie,
zapisywaniem kolejnych liter, które przeobrażają się w sylaby, a
one w słowa, co daje nam zdania. Zdania akapity, akapity strony, a
strony na samym końcu po wielu godzinach, dniach, miesiącach pracy co daje nam
upragniony koniec i pustkę. Czystkę i wolność od słowa. Wtedy ma trochę czasu
na odpoczynek i swobodę. Ale pamiętać musi, że jeżeli Wena odezwie się ponownie
to nie może jej zlekceważyć bo to oznaczało by katastrofę. Obraza Pani Weny to
najgorsze co dla piszącego może być.
Tak
sobie rozmyślał przez długi czas siedząc i popijając herbatę co jakiś czas
uzupełniając szklankę.
Aż
wybiła godzina. Poszedł szybko opróżnić zbiornik z moczem i ruszył w koszulce, spodniach ku drzwiom. Przez głowę
przeszło mu, iż będzie konieczne zakupienie nowych ubrań. Bowiem przyjeżdżając
tu nie wziął ze sobą niczego, jedynie to co miał przy sobie i na sobie.
O
jedenastej zero dwa stał na nowo przed drzwiami kobiety z przed lat. Zastukał w
drzwi, najpierw delikatnie lecz już trzecie uderzenie było dobrze słyszane na
całej klatce.
Dziewczyna
ubrana była już nieco inaczej. Obcisła koszula, przylegające czarne spodnie,
czego ona od niego chciała, że robi to co robi? Kiedy jeszcze się znali nigdy
by się tak nie ubrała, a teraz popatrzcie, na spotkanie ze zwykłym lokatorem
„jej” mieszkania ubiera się jak na wieczorne spotkanie.
- Wejdź.
– powiedziała do niego. Zaprosił go do tego samego pomieszczenia co wtedy. Różnica była taka, iż
teraz wszystkie pokoje były zamknięte. – coś do picia? – zapytała uprzejmie.
Co się
zmieniło? O co w tym wszystkim chodzi? – myślał sobie pisarzyna idąc wolnym
krokiem do pokoju. Jedno wiedział na pewno, że to co się dzieje nie podobało mu
się ani trochę.
Rozsiadł
się tym razem zgodnie z zaproszeniem w wygodnym fotelu na przeciwko telewizora,
przed nim znajdowała się niska ława, z jednego z najpopularniejszych sklepów
meblowych na świecie, obłożony brązową sklejką.
Za jego
plecami umieszczony był stół, przy którym obserwował ostatnim razem
właścicielkę mieszkania. Nie był w stanie teraz robić nic prócz wpatrywania się
w ciemnię ekranu oraz odgłosy krzątającej się jeszcze gospodyni. Na półce przed
nim stał niewielki wskazówkowy zegar oprawiony w wyszczerzoną kocią głowę. W
psychodeliczną jak ta z Alicji w krainie czarów, pisarzyna zapatrzył się na
posuwające na prawo wskazówki, zatracił się w czasie, znów stracił władzę nad
swym umysłem.
*
Mały
zegarek zamienił się w wielki zegar na wieży. Stał ubrany w ciepły płaszcz
zimowy na środku ogromnego placu. Na około rozchodziły się odgłosy budzącego
się lasu mino iż znajdował się w tym momencie w środku miasta, kilkanaście
kroków od niego na niskim taborecie siedział długowłosy mężczyzna, miał kręcone
naturalnie, płowe włosy rozpuszczone i zwisające mu na twarz. Pochylony był ku
gitarze, na której grał jakąś balladę. Uniósł głowę by wydobyć z siebie mocny,
męski głos. Twarz sprawiała, że wyglądał na około trzydzieści lat, w brwi miał
kolczyk, grał naprawdę niesamowicie, nie
dobiegał go niestety, żadne dźwięki poza odgłosem bicia w struny oraz
śpiewających ptaków.
Zaczął
przemierzać ulicę, jak zwyczajny szary przechodzień. Starał wtopić się w tłum,
stać się jednym z wyobrażeń jak te, mijające pisarza. Nie wychodziło mu to
najlepiej, każdy przyglądał mu się z obrzydzeniem, jakby był nagi, albo
śmierdział. Odwzajemniał spojrzenia pozornie przypadkowych ludzi, patrzył się tak długo, aż oni nie ustępowali,
bądź tracili odstępcę z pola widzenia. Kierował się ku wielkiej, bogatej
budowli, opływającej w kosztowności oraz lśniła najszczerszym złotem, była to
konstrukcja niebywale wspaniała, sam nie wiedział co mu dolega, jednak zdawał
sobie sprawę, że może we wnętrzu znajdzie odpowiedzi na trapiące go ostatnio
pytania, może w iluzji uda mu się poznać choć fragment prawdy.
Zbliżając
się do ogrodzenia dookoła ogrodu znajdującego się na terytorium świątyni gdzie
rosły starannie wypielęgnowane krzaki, dostojnie oraz wysoko wznoszące się
drzewa, po obu stronach wąskiego bruku znajdowały się po trzy drzewce na
szczytach, których znajdowały się sztandary powiewające przy delikatnych
podmuchach zefiru. Kroczył teraz marmurowymi schodami ku portalowi z witrażem z
portretem świętego w aureoli
trzymającego w jednym ręku księgę w drugim pastorał. Odziany był w
prostą, brązową szatę, tło było mało kreatywne – błękitne.
Wnętrze
tak samo jak opakowanie opływało w pieniądz. Złote filary, srebrne łączenia,
obrazy w pozłocistych ramach. Sztandary na cześć bóstwa szyte złocistymi nićmi.
Gdzie nie spojrzeć tam bogactwo i sława. Wywyższenie postaci. Nie wiedział
gdzie jest, jednak nie znał osoby uznanej tu jako czempiona, nie był to na
pewno Bóg, którego on znał, tamten walczył słowem i miłością, ten mieczem i
gniewem. Mimo iż witraż wskazywał zupełnie coś innego, w środku dowiedział się
prawdy.
W
głównej nawie środkiem, której kroczył tuż przed ołtarzem stało dwóch odzianych
w zbroje strażników. W rękach trzymali długie halabardy, a przy pasach
przytroczone mieli krótkie miecze, na napierśnikach wybite były znaki
Czempiona, jakiego najwidoczniej wynosili do rangi najwyższego – miecz i
płomień. Pisarzyna z każdym krokiem
tracił wiarę o tym iż tutaj może poznać jakikolwiek dogmat. Stanął na wysokości
drugiej ławy od wnętrza. Wzrok kapłana spowodował iż przemyślał sobie wszystko,
wiedział jednak iż z każdą chwilą ma coraz mniej czasu na ewentualny odwrót.
Zobaczył
jak duchowny skierował krok ku innowiercy, albo może raczej do niewiernego.
Pisarz
szybkim krokiem zaczął zmierzać ku ujściu, jako że dom modlitwy był prawie
pusty to każdy krok słychać było dokładnie, a to sprawiło iż jeszcze bardziej
się zestresował i aż zaczął biec. Uciekał od osoby, która wcale go nie goniła,
chciała porozmawiać, przekonać go do swojego szeregu racji, niezmiennych racji.
- Stój,
synu. – powiedział dobrotliwym głosem, szczupły i niski kapłan w długiej
brązowej todze ze sznurem przewiązanym w pasie. Na jednym z końców liny
zaplątane było kilka supłów.
Writer
jak na zaklęcie. Zatrzymał się. Nogi odmówiły mu kompletnie posłuszeństwa,
umysł się uspokoił i nie odczuwał już potrzeby ucieczki. Były bezpieczny – tak
przynajmniej mu się zdawało…
-
Zaczekaj na pokornego i skromnego sługę Bożego – chrypliwie wyszeptał stojąc o
krok za nim kładąc dłoń na pisarskim ramieniu.
Mimowolnie
odwrócił się i spojrzał zakapturzonej postaci na oczy.
Duszpasterz
nie miał na sobie żadnych znamion, ani znaków. Był suchy i bezbarwny. Nie
splamiony ludzkim życiem. Czysty.
-
Dziecko. Zbłądziłeś. Widzę to w twoim sercu – jakby mu zależało na jakimś
szarym pisarzynie – choć ze mną, jestem gotów z tobą porozmawiać. Decyzje od
Ścieżce pozostawiam już tobie.
Zgodził
się.
Co miał
do stracenia skoro i tak był uwięziony we własnym umyśle.
Co za dziwny tydzień, pomyślał.
Ruszyli
wolno w stronę ołtarza, na którym stał sakrament, obeszli strażników i
wylądowali na środku prezbiterium.
-
Popatrz teraz tam – wskazał mu ławy – tam na co dzień siedzi tysiące mężczyzn,
kobiet oraz dzieci. Wszyscy przychodzą w jednym celu, aby posłuchać słowa
napisanego ręką samego Boga. Kierował on wiele tysięcy lat temu tymi, którzy
chcieli spełnienia jego dzieła. Oddawali się mu, poświęcali czas, składali
ofiary, a on w zamian za to dał im prawa, dał im obowiązki. Dał cel w życiu,
znaleźli swoje powołanie. Założyli kościół wyznania Stwórcy Potężnego, który
przy pomocy legionów niebieskich oraz tych co uznali Jego wielkość. A ci którzy
się sprzeciwili – zapłacili stosowną cenę.
-
Zginęli?
- W
męczarniach. Jest cały rozdział poświęcony temu w jednej ze Świętych Ksiąg.
Chcesz się zapoznać?
- Nie
dziękuję, nie lubię zabijania w imię idei. Idee są bez sensowne. Zasady, nie,
ale idee stworzone przez kogokolwiek niż ja nie mają sensu. Nie będę zabijał w
swoim imieniu, a zwłaszcza w imieniu kogoś innego. Nawet w imię boga.
- Zatem
nie jesteś mężczyzną.
- Może
dla ciebie nie, mam wyjebane co myślisz. Nie potrzebuję niczyich rad oraz
kierunku, w którym mam iść – mówił to do pasterza, który z każdym momentem
zdawał się tracić cierpliwość – Sam go znajdę, jeżeli nadejdzie taka potrzeba.
Ksiądz
nie wytrzymał.
-
Bluźnierca! – wykrzyczał, aż mury się odezwały – Szatan! – obrażał go,
zapluwając się cały – Straże, pojmać go. – Dwa posągi ruszyły w jego stronę.
Komicznie wyglądali jak na te czasu, lecz kiedy zobaczył lśnienie broni to
przeraził go fakt iż wpakował się w
niezłą kawałe…
------
Siedział sobie samotnie w podziemiach świątyni. Dookoła tylko wilgoć
ciemnych i zimnych murów. Cela była zupełnie pusta. Nie bytowało tam lóżko ani
wychodek. Przypomniało mu się jak pisał kiedyś o takich warunkach i nie do
końca mail pojęcie czy to co pisał zgodne było z rzeczywistością... Jeżeli
posiedziałby tu dłużej na pewno by się dowiedział.
Nie dostąpił tego zaszczytu. Po kilku godzinach zamarzania w lochach grube
żeliwne wrota uchyliły się a do środka wszedł podobnie zakapturzony klecha co
ten który pojmał go za herezje. Owy był nieco tłustszy i wyższy. Na twarzy
wypisane miał szczęście, uśmiechał się do niego od momentu wejścia
Po chwili od przekroczenia progu więzienia przez duchownego zasuwa jak pod
niechcenia zamknęła wrota...
- Młodzieńcze. Słyszałem iż brak ci wiary we Wszechmogącego? - klecha
usiadł obok niego na kamieniu i zapytał retorycznie. - dobrze. Nikt nie będzie
cię do tego zmuszał nie to jest w końcu istota wiary. Nasz Brat Tak jest zbyt
impulsywny oraz natarczywy. To czyni go słabym pasterzem ale skoro Pan go
powołał nie mamy prawa się temu przeciwstawić.
- Zabijcie go. To przecież robi się ze słabymi - beznamiętnie powiedział
dwa zdania - i niewiernymi – dodał.
Mówił o sobie, nakłaniał do morderstwa jego osoby, jednak znajomość
ludzkiego umysłu pozwalała mu na tyle wyczytać, że księżulek tego nie zrobi,
miał bowiem co do niego inne plany, a on sam mógł wykorzystać to do ucieczki ze
świata wyobrażeń.
- Możesz
iść.
-
Słucham?!? – spodziewał się wszystkiego, ale nie tego. Mógł się spodziewać
egzekucji, chłosty, aresztu – wszystkiego, ale wolności?? Może to tylko jego
wyobrażenia, którymi sam steruje i tylko musi się nauczyć jak, a to on będzie
Bogiem tego świata.
- Idź. I
nie plugaw tego świata dłużej – czy on wiedział? A może coś różniło go od
wyobrażeń, może był zbyt prawdziwy, za mało szary? Za mało przeciętny? Nie
wnikał. Wstał.
Wrota od
celi otworzyły się. W ciemności korytarza oświetlanego dalekim blaskiem
pochodni błyszczał się pancerz strażnika, czemu
strażnicy są wyekwipowani w rekwizyty wprost ze średniowiecza? Nie wnikam, bo
wsiąknę, a chcę się stąd jak najszybciej wydostać…
W
eskorcie jednego blaszaka dotarł do wejściowych wrót, otworzyły się
samoczynnie, przekroczył tylko próg, a na nowo się zatrzasnęły, słychać było
tylko trzeszczące zasuwy. Było po zmroku. Ogromny plac pustoszał, przewinął się
tylko czasem jakiś bezdomny pies, albo szczur.
Wieża
zegarowa wybiła. Spojrzał w tarczę, przypominając sobie w raz iż od tego się
wszystko zaczęło…
Oraz
skończyło.
Patrzył
na nowo na małego psychodelicznego kotka ze wskazówkami. Jego stara
przyjaciółka właśnie siadała na fotelu obok stawiając dwie herbaty.
Jedenasta
zero pięć.
- Tak
więc pragnąłeś ode mnie dwóch informacji, a propos chłopaka z dołu oraz
okolicy, tak?
-
Dokładnie.
- Od
czego więc zacząć? – zapytała się biorąc łyk gorącej herbaty do ust.
- Może…
- pociągnął – …od chłopaka?
- Tak
też myślałam. – westchnęła - więc
zacznijmy. Tak naprawdę to co ja mogę ci powiedzieć mieszkam tu zbyt krótki
czas, wiem tyle co usłyszałam, zapytałam, albo sobie dopowiedziałam.
- Mów co
wiesz…
- Mówię.
Chłopak jest jakoś w moim wieku, jest upośledzony umysłowo, ale myśli jak
komputer, albo i szybciej, ma tylko problemy z przedstawieniem tego co myśli
nam, najnormalniejszym użytkownikom tego świata..
- Skoro
jest taki perfekcyjny to czemu pomylił piętra?
- Może
nie pomylił?
- A jaki
miałby mieć cel w tym, żeby z rana pukać do mnie do drzwi? Budzić mnie?
Wygłaszać mowy o należności mojego lokalu, oraz na samym końcu stwierdzić, że
jednak się pomylił? – wyrzucił jej wyliczając każdą z jego pomyłek – to skoro
tak to słaby ma procesor! – prawie się wydarł.
- Napij
się herbatki… chodzi o to, że on ma przebłyski, dużo trenuje i próbuje się
przystosować, dlatego strasznie dużo czasu poświęca na spacery oraz przebywanie
w środowisku ludzi normalnych. – popatrzyła na ścianę – Czasami płaci za to,
jest poniżany i odrzucany, ale ma niezwykle silną wolę. Powiedziałbym, że
silniejszą od twojej… - Spojrzał się na nią z niedowierzaniem.
- to
przez fajki…
- Nie o
to chodzi, to właśnie ten jego dar. Ty kiedy dziesięciu skinów będzie chciało
ci wpierdolić za to co myślisz – uciekniesz, on zostanie i do końca będzie
bronił swojego zdania. To dzięki temu nie przystosowaniu, nie czuje strachu.
- Czuje…
- Tylko
kiedy się na niego krzyczy zwłaszcza o jego upośledzeniu. – podkreśliła
wyciągając palec wskazujący. Zakończyła łykiem naparu.
-
Zauważyłem. Nie ważne… muszę sobie to przemyśleć raz jeszcze. – zbity z tropu,
upił w ślad za Weroniką trochę herbaty. – a co z okolicą?
- Jeżeli
chcesz mam mapę dzielnicy, mogę ci ją udostępnić w zamian za małą przysługę.
- Mam
się bać? – zironizował, niepotrzebnie.
-
Potrzebuję się rozluźnić, a ty miałeś, i pewnie wciąż masz, dłonie masażysty… -
popatrzyła się na jego spracowane szorstkie dłonie – chcę, abyś zrobił mi
masaż.
Spojrzał
się na nią z niedowierzaniem. Nie mógł uwierzyć w to co słyszy, nie mógł
uwierzyć w tak diametralną zmianę, która zaszła w tej kobiecie, ale prawda była
taka. Ona wciąż go pociągała, brak mu było od dawna kontaktu fizycznego, sama
się prosiła, a i tak miał mnóstwo czasu.
- Jasne.
– odparł wzruszając ramionami – a gdzie jest toaleta?
-
Doskonale wiesz, widziałeś przychodząc tu pierwszy raz. – zrobiła się nagle
strasznie złośliwa, jak za dawnych lat – zawsze byłeś, - wycedziła –
spostrzegawczy.
- Dobra,
Mała. Tylko żadnych mi tu podtekstów! To będzie tylko masaż, nic więcej, nic
mnie. Transakcja. Mapa za przyjemność cielesną zwaną masażem.
- A coś
ty myślał, że chcę się pukać? – zaśmiała się zdejmując bluzkę.
Piersi
zatrząsały się w odpowiednio dobranym staniku, czarny z różową kokardką między
foremkami. Jakże ona się zmieniła,
marzył sobie tak, aż chciało się wspominać na nowo.
Umył
ręce dokładnie, wiedział, że jest to ważny punkt dobrego masażu, wytarł
dokładnie w ręcznik leżący na koszu na pranie. Przetarł ręce rozgrzewając,
spojrzał w lustro, poprawił włosy, i ruszył.
- Tutaj!
Zawołała go z pokoju, gdzie za pierwszym razem
widział ją nagą. Teraz leżała na łóżku tylko w spodniach. Głową do okna, nogami
do niego, plecami do góry a cyckami do kołdry.
-
Gotowa? – pokręciła głową na potwierdzenie – to dobrze, przypomnisz sobie jak
to było kiedyś, ale tylko spróbujesz namieszać mi w głowie przeszłością i
wychodzę! – powiedział spokojnie, jednakże przekonywująco.
Tylko
położyła głowę bokiem na rękach. Myślała
sobie bowiem właśnie o przeszłości, jak to ją zaprzepaściła dla chwili,
zapłakała cicho by pisarz nie zauważył.
Zauważył,
lecz zignorował.
Uklęknął
nad jej ciałem na wysokości miednicy. Położył obie ręce na karku dziewczyny.
Lewą rękę zacisną delikatnie na szyi, prawą za to nieco mocniej, ale z gracją
wymacał poszczególne kręgi. Wrócił obiema kończynami do pozycji początkowej i
subtelnie rozpoczął krążenie kciukami po łopatkach i górnych partiach pleców.
Co jakiś czas zwiększając, bądź zmniejszając natężenie. Czasami przyciskał,
czasami rozluźniał, uderzał w te miejsca, które znał z przeszłości, znał
kobiece słabe punkty, które podniecają, a które sprawiają czystą przyjemność.
- A
teraz tak jak kiedyś… do niczego cię nie zobowiązuję, chcę tylko poczuć to co
straciłam… - odwróciła się do niego twarzą, oraz cała resztą ciała. Duże sutki
sterczały już na baczność, nadal zbyt
szybko się podnieca, uśmiechnął się w myślach – nie będę ci kazać zostać,
będziesz mógł sam wybrać, chcę jedynie jeszcze raz poczuć twe ciepło. Bez
uczuć, bez zobowiązań – dzisiaj.
-Nie
gadaj tylko się odwróć –speszyła się, przeszedł ją dreszcz. Wróciła do pozycji
wyjściowej i czekała na odrobinę jego ciepła.
Masował
w ciąż jednolicie, czasami zmieniał detal, czasem coś dodawał czasem odejmował.
W końcu sam siebie przekonał. Przybliżył usta do jej pleców i pocałował w
odgarnięty z włosów kark. Delikatnie i spokojnie.
Weronikę
przeszył kolejny dreszcz. Nie spodziewała się tego. On sam nie wierzył, że dał
się ponieść, lecz miał dziś na to ochotę. Ulec nie oznacza zawsze być słabym.
Tak przynajmniej kiedyś ktoś mówił. Wbijając delikatnie palce między żebra,
uklepując mięśnie, rozluźniając kobietę całował ją coraz niże wciąż w linii
grzbietu. Kiedy doszedł już do granicy wolności, zatrzymał się, spodnie
przeszkadzały mu w dalszej wędrówce, jednak wrócił w okolicę szyi i zaczął ją
gryźć, całować, podgryzać, czuł tylko jak wiła mu się pod ustami unieruchomiona
pisarskimi zębami. Wyrwała się niedelikatnym posunięciem, na ślepo wymacała
jego kroczę i ścisnęła. Odessał się od razu. Miała zatem kilka chwil nim
mężczyzna się otrząśnie. Odwróciła się do niego twarzą.
- Teraz
moja kolej… - wyszeptała
- Ale to
do niczego mnie nie zobowiąże? – zapytał trzymając rękę na genitaliach.
- Tylko
do tego, że będziesz zmuszony odebrać ode mnie mapę okolicy – uśmiechnęła się.
Dał więc
znak, że jest gotowy. Uderzyła z całej siły. Przylgnęli do siebie, całowali się
na zmianę z rozbieraniem. Wylądowali na podłodze, pomieszczenie nie było na
tyle rozległe by mogli się obracać w nieskończoność, jednak na razie nie
przejmowali się tym. Siedziała teraz na nim, rozpinając mu zamek u spodni nie
odrywając od niego wzroku. Uniosła się delikatnie od tyłu ściągając z niego
dolną część garderoby, leżał teraz na podłodze jedynie w bokserkach z
naprężonym członkiem. Kobieta uśmiechnęła się spoglądając w jego stronę.
Mężczyzna
nie zważając na myśli przeciwniczki usiadł obejmując ją i całując na zmianę w
lewą to prawą pierś. Gdy podgryzał zachodniego sutka to dłonią zadowalał
wschodniego i na odwrót, aby żaden nie był bez przyjemności, kobieta ze
szczęścia wbijała długie paznokcie w jego plecy, te mocniejsze zostawiały
ślady, a w co poniektórych podrażnieniach lśniła krew, ale jemu tez się to
podobało.
- Sowy –
powiedział tłumiony robotą, całowaniem się z sutkiem – nadal lubisz sowy?
Nadal
nie przestawał zaspokajać jej fizycznie.
Dziewczyna uśmiechnęła się pozostawiając jego
pytanie wciąż bez odpowiedzi. On za to nabrał ochoty na więcej niż kształtne
cycuszki. Prawą dłoń skierował nie odrywając jej od ciała ku kwiatowi lotosu,
skrytego pod dolną garderobą. Rozpiął guzik, wrócił do brzucha, krążył dookoła
niego zwalniając to przyspieszając, zawracając lub zatrzymując się.
Potem
wrócił do zachcianki i zwinnie zsunął spodnie z miednicy zostawiając je w
okolicach kolan. Włożył dłoń między nogi i zaczął pocierać o czarne figi.
Powtórzył
pytanie:
- Nadal
kochasz sowy? – włożył rękę pod majtki i zaczął pocierać delikatnie wargi.
- Tak… -
wymówiła podnieconym głosem - … tak.
- Śniły
mi się ostatnio.
Ułożył
obie ręce na niej tak, jak ojciec na niemowlęciu i wstał z nią na rękach,
położył koślawo na łóżku, a sam uklęknął między nogami, zaczął całować jej uda
kierując się do łona, spokojnie i subtelnie, tylko dotykał suchymi ustami jej
skóry. Na skrzyżowaniu obu kończyn
uniósł głowę ku górze, chwycił oburącz bieliznę uwydatniając kobiecy skarb
usunął ostatnią przeszkodę.
- Połóż
się. – nacisnął ręką brzuch dziewczyny
Kobieta
rozłożyła się wygodnie, dłoń lewą położyła na piersi i zaczęła delikatnie
podszczypywać prawą skierowała na podbrzusze i włosy kochanka, kiedy on
zanurzył się w niej ona masowała jego głowę, pociągała za włosy, przeczesywała.
Jego
usta skupione były teraz by zaspokoić partnerkę fizycznie. Spotykali się kiedyś przez długi okres czasu
jednak zdarzyło się mu robić to z nią raz kiedy jeszcze nigdy wcześniej nie
uprawiał takiego stosunku, teraz miał już znacznie większą w tym wprawę, a jego
partnerka bardziej do tego zachęcała. Starannie ogolona, z cienki, krótki
pasmem włosków na podbrzuszu dodającym charakteru całości.
Pocałował.
Wsadzając na początku język jak najgłębiej w otchłań. Po czym szybkim ruchem
świdrował, słyszał muzykę… naglę w uszach zaczęła mu wybrzmiewać melodia grana
na fortepianie. Jednak mimo wszystko wertował językiem między miłosnymi ustami,
a jego partnerka cichutko pojękiwała. Muzyka jednak stawała się coraz
głośniejsza, podniósł głowę, a ale nie
było przed nim pokoju, kobiety, a ni prywatności. Znajdował się za to na auli
koncertowej. Nie duża, lecz majętnie ozdobiona sala, wyciemniona. Białe światło
padało jedynie na muzyka oraz instrument. Wielki, czarny fortepian stał na
środku estrady, a ubrany w kruczy smoking pianista przesuwał palcami po jasnych
i ciemnych klawiszach w tempie niezwykle szybkim. Instrument uderzany przez
artystę w odpowiednim miejscu wydawał dźwięk, dźwięk zmieniał się melodię, a
melodia na końcu w utwór.
Siedział
teraz w stalowym garniturze, w tylnych rzędach teatru i słuchał koncertu
fortepianowego w wykonaniu człowieka znajdującego się w tym momencie na scenie.
Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się chodzić na takie występy dlatego czuł się
nieswojo w otoczeniu eleganckich ludzi. Prosty mężczyzna z niego, jednak dzięki
mrokowi publik mógł się wyciszyć na tyle by zatracić się w nutach.
-
Zasnąłeś tam czy co? – nie odpowiedział na wezwanie, chciał słuchać muzyki.
Chciał zostać w wyobrażeniu. Spodobało mu się tutaj. Nikt go nie widział, a on
widział wszystkich. Bowiem widział
oczami swoimi, oraz oczami Moderatora, takiej osoby sprawującej pieczę nad
bytem świata, można go nazwać Bogiem, Stwórcą, Najwyższym i tak dalej.
Zasłuchany
w dźwięki fortepianu popadał w kolejny trans, taki sen w śnie.
Spoglądał
teraz na salę z estrady nie miał ciała widzialnego był bytem bez masy oraz nie
widzialną. Spoglądał teraz w miejscu gdzie nie ruchomo przebywało jego ciało
oparte o wygodne oparcie fotela teatralnego. Spojrzał się na pianistę. Podszedł
do niego, zlustrował mu dłonie, przyglądał się obrączce na palcu serdecznym
lewej ręki. Wywijał paluszkami, z niezwykłą prędkością naciskał i puszczał,
mocniej bądź lżej, struny w środku uderzane niewielkimi młoteczkami drżały
wypuszczając dźwięki kojące uszy widzów przybyłych tu na tę uroczystość.
Pianista
skończył. Wytarł czoło z potu, wstał do publiczności ukłonił się, uśmiechnął na
dźwięk głośnych owacji. Gdy po kilku nawrotach na scenę klaskanie umilkło, a
artysta na dobre zniknął za kulisami z pierwszego rzędu wstało kilkanaście
ubranych na czarno biało postaci. Pod osłoną mroku nie dało się dostrzec ich
twarz jednak coś było dziwnego w ich fizjonomiach.
-
Żyjesz? – krzyk Weroniki zagłuszył majaczenia – Writer! – przerażenie w jej
głosie było tak prawdziwe, że chciał wstać, ale był tak pochłonięty
mężczyznami, iż nie potrafił teraz wyjść.
Fikcja
wciągała go środka.
Znów
patrzył oczami osoby siedzącej na trybunach. Na scenę wyszło jedenastu mężczyzn
ubranych w czarne garnitury, białe koszule. Wyglądali identycznie. Sekta. Pomyślał, ale czemu w takim razie wszyscy mieli głowy zwierzęce?
Ciała ludzi, a ptasie głowy.
To nie
była przenośnia literacka mówiąca o rysach twarzy. Jedenastu nieznanych mu
ludzi z sowimi łbami. Wielkie pierzaste łby z wielkimi ciemnymi oczami oraz
spiczastymi dziobami. Stanęli w rzędzie.
Zastawiał
się czy to ich prawdziwe głowy czy spreparowane maski, ale oni poruszali
dziobami, jednocześnie jakby recytowali jakąś modlitwę. Może był to koncert
jakiegoś kultu, albo obrzędu, może za chwilę i artysta wyjdzie zza zasłony z
sowią głową na sobie, albo z sową w ręku, którą zabije na potrzeby święta.
Znów był
bytem.
Postanowił
skorzystać z okazji bycia wszędzie i przyjrzenia się nowym gościom. Stał teraz
na tyle blisko, że mógł dostrzec przebierańców, ale nie byli przebierańcami…
Ich
głowy były prawdzie, mieli prawdziwe brązowe sowie pióra, nie idealnie
splamione bielą, różniły się od siebie jak to każda istota, w końcu nie są to
atrapy przygotowane na tę okazję oni rzeczywiście byli pół ludźmi pół ptakami.
Tylko jak to możliwe???
No tak, przecież to moje wyobrażenie, nic
więc dziwnego, myślałem o sowach Weroniki, no i mam jedenaście sów Weroniki.
-
Pogotowie? Mój przyjaciel zemdlał i nie chce się obudzić od kilku minut,
niepokoję się…
Obudziłem się.
-
Weronika, czemu dzwonisz po karetkę? – powiedział do niej jakby nigdy nic.
Rzuciła
słuchawkę i wpadała mu w ramiona. Tego to się po niej nie spodziewał. Usiadł z
nią na kolanach na łóżko i objął, siedzieli tak dobre jedenaście minut.
- Co się
stało? – zapytał ciekawy jak to wyglądało od tej strony.
- Nie
wiem, to było dziwne. – powiedziała przez łzy. Czuł wilgoć na ramieniu jednak
nie odepchnął jej, stare uczucia dały górę, a on nie pozwalał być jej smutną –
najpierw mnie całowałeś, aż nagle przestałeś, myślałam, że to celowo, ale jak
nie ruszałeś się przez chwilę to się zaniepokoiłam. Mówiłam do ciebie, ale nie
reagowałeś. Położyłam na podłodze i starałam się obudzić. – zatrzymała się na
oddech po pogoni słów – Zadzwoniłam, a wtedy się obudziłeś.
- Ile
mnie „nie było”?
- kilka
minut…
Wytrzeszczył
oczy, dałby głowę, że spełnił w nicości dobre pół godziny, a tu kilka chwil
zaledwie.
- Co się
stało? – teraz ona zadała to pytanie
- Nie
wiem, to było dziwne – zaczęli tak samo – nagle usłyszałem melodię potem
poszedłem za tą melodią. Znalazłem się na auli koncertowej, grał jakiś mężczyzna
w dłuższych błąd włosach o dziecięcej twarzy. Był niesamowity, kiedy skończył
usłyszałem ciebie, ale zobaczyłem coś co mnie przyciągnęło, zostałem tam. Potem
okazało się, że to jedenastu ludzi ptaków, o ogromnych łbach średnio
proporcjonalnych do reszty ciała. Przypominali trochę zapomnianych bogów, potem
usłyszałem ciebie po raz drugi no i wróciłem.
12.12
-
Nigdzie nie idź dzisiaj, proszę.
- a
jakie ty masz prawo prosić mnie o coś? Zostawiłaś mnie dla jakiegoś frajera,
bez słowa wyjaśnia, kiedy chciałem się spotkać nie oddzwoniłaś i tak
zakończyłaś naszą znajomość, a teraz nagle pragniesz wrócić bo okazał się złym
wyborem, tak?
- Nie,
chcę pobyć z tobą na nowo, nie będę ci
kazała zostać. Chcę cię poczuć.
- Już
poczułaś, przez ostatnie kilkadziesiąt minut, nie wystarczy ci? – z pretensją
zadawał pytania – Może trzeba było zacząć nie od ruchania, a od kochania? Nie
sądzisz, kiedyś byś nawet o tym nie pomyślała…
- Ty
też, weszła mu w zdanie
- ja
myślałem zawsze, stopowałem się dla
ciebie, nie zauważyłaś tego nigdy. Nie zauważasz jednej rzeczy. Miałaś
swoją szansę, i ją straciłaś, teraz jest mi dobrze tak jak jest i nie chcę
niczego już zmieniać. – pokręcił głową, strącił ją z kolan.
Wstał i
zlokalizował na podłodze swoją koszulkę oraz jej majtki, koszulkę założył, a
majtki rzucił do niej by mogła się ubrać a nie chodzić naga przy nim.
- Ubierz
się, szkoda mi ciebie, ale tobie nie było szkoda mojej osoby, nie potrafiłaś
się nawet przyznać do błędu
Zapłakana
Weronika nie potrafiła wydobyć słowa
- Nawet
nie wiesz jakbym pragnął starych dziejów, ale to co stare to stare, nie
odkopujmy tego. – zamyślił się – nie jestem dobrym kandydatem do partnera.
- To po
co ze mną byłeś? – wyszeptała
- Bo cię
kochałem, temu nie zaprzeczam, ale to było dawno, a dzisiaj nie chcę mieć
wspólnego niczego z przeszłością.
Wyszedł
z pokoju zostawiając ją w nim samą.
Ukradł
jej papierosa z paczki i zapalił wychodząc. Żal mu było tej kobiety, zwłaszcza
po tym co przeszła, no ale każdy robi to co chce, ona wybrała - kiedyś, on też
– teraz. Przestał być empatom już dawno temu. Wciąż jest dobry i stara się
czynić dobro, lecz robi to na inne sposoby niż kiedyś, kiedyś robił, dzisiaj
myśli. Brak mu przeszłości, dniami do niej wraca zapominając o teraźniejszości,
ale co się dziwić, w końcu zostawił w niej wszystko – na własne życzenie.
Wyjechał nie było go na tyle długo, że ludzie o nim zapomnieli, założyli
rodziny, firmy – zajęli się sobą, a tam nie było miejsca już na dobrego kolegi
z podwórka. Musiał sam znaleźć pracę, popadł w nałóg, ale ma dobrą pracę, robi
to co kocha, i się niczym nie przejmuje. Ma zawsze na chlep i papierosy.
Brakuje
mu tylko ciepła, ciepła drugiej osoby. Nie brakuje mu już Weroniki, brakuje mu
po prostu przyjaciela. Osoby, do pogadania, do spędzenia czasu, odprężenia.
Kogoś
kto bezwarunkowo…
KONIEC
Stwierdził,
że koniec myślenia o przeszłości. Wiedział co należy teraz zrobić i miał zamiar
to teraz zrobić. Cokolwiek, ktokolwiek teraz sobie myślał o nim bądź o jego
życiu.
Ale na
początku musiał iść się przespać.. w południe.
*
O porze
jednoznacznie przyzwoitej, stał przed drzwiami starego mieszkania. W sobotnie
południe zamierzał dostać się do tego lokalu w celu nawiązania ponownego
porozumienia. Miał nadzieję szczerą, że nie namieszał na tyle by go nie
wpuszczono.
Zwiedzanie
i poznawanie okolicy musiał odłożyć sobie na kolejny wolny termin, których było
coraz mniej. Nawet nie zawitał nigdzie w celu uzyskania środków do życia, które
miał na wykończeniu tak jak zapasy żywnościowe w lokalu, w którym stacjonował.
Zapukał
trzy razy w miękkie, przeżarte przez te wszystkie lata drewno.
Otworzyła
je starsza kobieta, nie specjalnie ucieszona widokiem pisarza.
- Jest
syn? – zapytał bezpośrednio
- Nie
ma. – chciała zamknąć mieszkanie mu przed nosem, lecz nie dał wsuwając buta oraz
rękę między framugę.
-
Chciałbym z nim tylko porozmawiać, nic więcej.
- Nie
ma, wyszedł. – wciąż upierała się przy swoim
- Skoro
wyszedł to wie pani gdzie on jest, w końcu zna go pani.
- Nie
wiem.
- Proszę
mi zaufać, nie chcę mu zrobić krzywdy, może uda mi się do niego dotrzeć. –
popatrzyła się na niego spod okularów po czym wpuściła do środka.
Wskazała
mu kierunek i zniknęła w potoku dnia codziennego. Zmywanie, prasowanie,
czytaniem oglądanie i wszystko to co może robić matka dwudziestokilkoletniego
mężczyzny. Stał teraz przed kolejnym pomieszczeniem, skąd nie dobiegał żaden
dźwięk poza rytmicznym stukaniem o drewniany przedmiot. Nabrał powietrza i
zapytał:
- Mogę
wejść? – myślał co dalej mówić.
- Tak… -
obojętny głos odrzekł.
Writer
usiadł na krześle skierowanym w stronę łóżka, jakby spodziewał się gościa.
Siedzieli
teraz naprzeciwko siebie, albo raczej pisarzyna siedział, a autysta leżał.
Panowała absolutna cisza, wydawałoby się, że zatrzymał się czas, z otoczenia
nie docierały dźwięki. Kobieta z kuchni zamarła, nie wydawała odgłosów, nie
słychać było brzmień pracy, a Łukasz przestał uderzać w mebel.
Milczeli
i czekali, który pierwszy zacznie dialog, bądź monolog.
-
Łukaszu – zaczął gość – wiem, że nie zaczęliśmy znajomości najżyczliwiej, ale
tak to już jest. Ludzi czasem ponosi, zwłaszcza nerwowych, a ja jestem niestety
impulsywny od czasu do czasu. Każdemu się zdarza.
Leżący
na łóżku człowiek nie przeszkadzał mu w monologu.
-
Chciałbym ci to jakoś wynagrodzić – przewrócił oczami – może, nie do końca robię
to dla przebaczenia jednak chciałbym, abyś mnie lepiej poznał, a przy tym, byś
zapoznał lepiej mnie z okolicą, co tym na to? – zakończył pytaniem.
Dłuższą
chwilę obaj konsternowali w ciszy, ani jeden, ani drugi nie spuszczał oczu.
Patrzyli po sobie, jakby chcieli przejrzeć się nawzajem. Spojrzeć przez
zwierciadło prawdy i dowiedzieć się o drugim tego czego powiedzieć nie ma
ochoty.
- Mogę
pokazać ci pewne miejsce, zwykłe, lecz rzadko odwiedzane.
- No to
idziemy – po czym wstał z krzesła i wyciągnął dłoń do Łukasza.
Ignorując
jego gest wstał i poszedł do kuchni. W ślad za nim po woli i nieśpiesznie
poszedł i Writer.
-Mamo,
wychodzimy. – Oznajmił wkładając skórzanego buta. Kobieta otarłszy dłonie w
fartuch podeszła do progu dzielącego kuchnię z przedpokojem.
- A
gdzie idziecie moi panowie? – niezmiernie miło zapytała, sam nie wiedział kogo,
jego czy syna, może obu, może żadnego.
- W
niezwykle zwykłe miejsce.
- To
znaczy? – ciekawska matka nie dawała za wygraną.
- Kilka
ulic na wschód, kilka na północ, jedną na zachód i raz jeszcze kilka na północ,
tam będziemy – powiedział prawdę, lecz w sposób taki by rodzicielka nie zorientowała
się gdzie idzie.
- Ach ci
młodzi – popatrzyła na pisarza i kręcąc głową dołączyła – kto ich zrozumie.
Chwilę
potem byli już na dworze i kierowali się ku schodzącemu słońcu, które dziś
pięknie świeciło. Mimo, że dnie były mroźne a noce obfite w opady śniegu to dni
zazwyczaj opromieniał blask Heliosa, a niebo nieskazitelnie czyste. Aż chciało
się wyjść na dwór. Chodniki wysprzątane, psów wiele nie zauważyli, a śnieg
bielutki niesplamiony żółcią.
Szli w
milczeniu dobry kwadrans między wąskimi uliczkami miasteczka. Stare
kamieniczki, obdrapane bloki, wymalowane ściany. Życie codzienne. Nie było tu
wielkich odrestaurowanych pałacyków na cześć dawnych monarchów, a zbudowanych
przez dzisiejszych bądź ówczesnych polityków.
- Czemu
mnie zabrałeś dzisiaj ze sobą, poprosiłeś o pomoc? – przechodzili, akurat obok
domu jednorodzinnego, a właściwie chałupy, pamiętającej jeszcze bratobójcze
walki. Psy na łańcuchach szczekały jeden na drugiego odstraszając złodziei oraz
natrętów.
- Chcesz
wiedzieć? Po rozmowie z moją… znajomą uznałem, że skrzywdziłem cię, wolałbym cię lepiej poznać nim następnym
razem zaatakuje.
- Miałeś
prawo, wszedłem do twojego domu i zacząłem mieszać.
- Ale
jakim cudem, słyszałem, że się nie mylisz? – zdziwiony zapytał, ciekaw prawdy.
Odpowiedziało
mu milczenie.
Skręcili
kilka krotnie,
- Nie
pomyliłem się.
- Co
proszę? – sam nie wiedział czy się złościć, czy nie dowierzać, czy może się
cieszyć.
- Mówię,
nie pomyliłem się. Nie mylę się niestety.
- To
jaki cel był tego działania… – starał mówić się jak najładniej by nie
wybuchnąć. Bowiem w tym momencie tryskał złością, a mimo wszystko miał
wewnętrzy przymus zostania z chłopakiem.
-
Dojdziemy na miejsce to wszystko wyjaśnię. – Zamilkł i żadne wołanie, ani
namawianie nie pomagało. Teraz pisarzowi nie pozostawało nic innego jak tylko
czekać.
Dotarli
do zaśnieżonej chatki w głąb od ulicy, na około było pusto, przy drogach nie
było tu budynków, a zaśnieżone pole. Jedynie mała drewniana budka, zbita
ręcznie przez kogoś z małym doświadczeniem budowlanym. Łukasz otworzył mocnym
szarpnięciem drzwiczki zbite ręcznie z kilku cienkich desek. Spadający śnieg
dostał się pod rękawy oraz zasypał otwierającego, który nawet nie pisnął.
Potrząsnął ciąłem w celu szybkiego czyszczenia i bez słowa wszedł do ciemnego
wnętrza. Za nim ruszył Pisarz. Wewnątrz było dziwnie, ciemno, ponuro, ale
ciekaw był dramaturg po co i dlaczego to wszystko się dzieje. Czy ma to jakiś
związek ze sobą, jak ma to mu w rzeczywiście pomóc ? Dlaczego niepełnosprawny
przyszedł do niego i z jakiego powodu są teraz tutaj i patrzą na ciemności.
Światło.
Chłopak
wziął duża latarkę i położył na stoliku, ten zabieg sprawił, iż wszystko, iż
wszystko co ciemne stało się jasne.
To co
zobaczył. To co zobaczył, był co najmniej niepokojące.
Była do
dziupla pełna wycinków z gazet, notatek, powiązań jednego z drugim, a co
najdziwniejsze – zdjęć. Zdjęć Pisarzyny ze Stolicy. Cichego kreatora wolumenów
dla innych, dla tych którzy pragnęli zagościć na scenie literatury, ale nie
potrafili pisać. Mieli pieniądze, to najważniejsze w dzisiejszych czasach. Masz
pieniądz, masz wszystko.
Czego
nie kupisz za pośrednictwem pieniędzy, kupisz za coś innego.
Gość
rozejrzał się dokładnie po czterech ścianach wypełnionych materiałami
źródłowymi po czym skierował wzrok na stojącego prawie w bez ruchu kompana.
-
Zechcesz mi wyjaśnić – zaczął gestykulować. Sam nie wiedział czy jest teraz
zły, czy tylko zdziwiony i rządny prawdy.
- Do
tego zmierzam – powiedział w sposób taki by zaciekawić rozmówcę – wiem kim
jesteś i czym się zajmujesz.
Zaczynał
się bać.
- Jesteś
Pisarzem, mieszkańcem Miasta Stołecznego – wskazał zdjęcie jego oraz zmarłego
przyjaciela zrobione ponad rok temu ma jego pogrzebie – nikt cię nie zna, nie
chcesz być znany. Sprzedajesz słowa w zamian za życie. Tylko to umiesz robić –
ton głosu stawał się coraz silniejszy, a słuchający go Writer coraz bardziej
był przestraszony. Czuł przerażenie.
Nie
widział o co może chodzić postaci pozornie bezbronnej teraz jednak emanującej
siłą i rozstawiającej po kontach rozmówcę.
Pot
zaczynał spływać mu spod włosów, kropelka wody płynęła mu po pomarszczonej i
zniszczonej życiem twarzy. Oczy mrużył, nie potrafił dostrzec teraz rozmówcy
ponieważ stał tuż za reflektorem, a jego blask oślepiał pisarza.
Nerwowe
drganie lewego kolana, potliwość dłoni, napływ adrenaliny, zawroty głowy.
Majaczenie,
mroczki przez oczyma, imigracja ciepła, wszystko stawało się straszniejsze.
Świat zwalniał, a on wraz z nim, przestawało docierać do niego to co mówił
Łukasz, przedtem autysta, nie umiejący się porozumieć, teraz mówca, który jest
jednym z niewielu, którym udało przestraszyć się Pisarza.
W swoim
średnio długim życiu widział bowiem wiele dziwnych i dziwniejszych rzeczy. Na
ekranie telewizora, na monitorze komputera, na kartkach papieru, bądź na własne
oczy. Wychował się na podwórku, w jednej z biedniejszych i mniej bezpiecznych
dzielnic miasta, to co widziały jego oczy umysł pragnąłby wytrzeć z pamięci.
Dotarli
do zaśnieżonej chatki w głąb od ulicy, na około było pusto, przy drogach nie
było tu budynków, a zaśnieżone pole. Jedynie mała drewniana budka, zbita
ręcznie przez kogoś z małym doświadczeniem budowlanym. Łukasz otworzył mocnym
szarpnięciem drzwiczki zbite ręcznie z kilku cienkich desek. Spadający śnieg
dostał się pod rękawy oraz zasypał otwierającego, który nawet nie pisnął.
Potrząsnął ciąłem w celu szybkiego czyszczenia i bez słowa wszedł do ciemnego
wnętrza. Za nim ruszył Pisarz. Wewnątrz było dziwnie, ciemno, ponuro, ale
ciekaw był dramaturg po co i dlaczego to wszystko się dzieje. Czy ma to jakiś
związek ze sobą, jak ma to mu w rzeczywiście pomóc ? Dlaczego niepełnosprawny
przyszedł do niego i z jakiego powodu są teraz tutaj i patrzą na ciemności.
Światło.
Chłopak
wziął duża latarkę i położył na stoliku, ten zabieg sprawił, iż wszystko, iż
wszystko co ciemne stało się jasne.
To co
zobaczył. To co zobaczył, był co najmniej niepokojące.
Była do
dziupla pełna wycinków z gazet, notatek, powiązań jednego z drugim, a co
najdziwniejsze – zdjęć. Zdjęć Pisarzyny ze Stolicy. Cichego kreatora wolumenów
dla innych, dla tych którzy pragnęli zagościć na scenie literatury, ale nie
potrafili pisać. Mieli pieniądze, to najważniejsze w dzisiejszych czasach. Masz
pieniądz, masz wszystko.
Czego
nie kupisz za pośrednictwem pieniędzy, kupisz za coś innego.
Gość rozejrzał
się dokładnie po czterech ścianach wypełnionych materiałami źródłowymi po czym
skierował wzrok na stojącego prawie w bez ruchu kompana.
-
Zechcesz mi wyjaśnić – zaczął gestykulować. Sam nie wiedział czy jest teraz
zły, czy tylko zdziwiony i rządny prawdy.
- Do
tego zmierzam – powiedział w sposób taki by zaciekawić rozmówcę – wiem kim
jesteś i czym się zajmujesz.
Zaczynał
się bać.
- Jesteś
Pisarzem, mieszkańcem Miasta Stołecznego – wskazał zdjęcie jego oraz zmarłego
przyjaciela zrobione ponad rok temu ma jego pogrzebie – nikt cię nie zna, nie
chcesz być znany. Sprzedajesz słowa w zamian za życie. Tylko to umiesz robić –
ton głosu stawał się coraz silniejszy, a słuchający go Writer coraz bardziej
był przestraszony. Czuł przerażenie.
Nie
widział o co może chodzić postaci pozornie bezbronnej teraz jednak emanującej
siłą i rozstawiającej po kontach rozmówcę.
Pot
zaczynał spływać mu spod włosów, kropelka wody płynęła mu po pomarszczonej i
zniszczonej życiem twarzy. Oczy mrużył, nie potrafił dostrzec teraz rozmówcy
ponieważ stał tuż za reflektorem, a jego blask oślepiał pisarza.
Nerwowe
drganie lewego kolana, potliwość dłoni, napływ adrenaliny, zawroty głowy.
Majaczenie,
mroczki przez oczyma, imigracja ciepła, wszystko stawało się straszniejsze.
Świat zwalniał, a on wraz z nim, przestawało docierać do niego to co mówił
Łukasz, przedtem autysta, nie umiejący się porozumieć, teraz mówca, który jest
jednym z niewielu, którym udało przestraszyć się Pisarza.
W swoim
średnio długim życiu widział bowiem wiele dziwnych i dziwniejszych rzeczy. Na
ekranie telewizora, na monitorze komputera, na kartkach papieru, bądź na własne
oczy. Wychował się na podwórku, w jednej z biedniejszych i mniej bezpiecznych
dzielnic miasta, to co widziały jego oczy umysł pragnąłby wytrzeć z pamięci.
*
- Tylko
to umiesz robić. – Kontynuował
Przerażenie
nie dało góry odezwał się.
- Tylko
to, i nie mam nic do tego, każdy zarabia jak chce. Nie szkodzę tym nikomu więc
nic w tym złego. Pomagam ludziom mniej kreatywnym w znalezieniu się na
szczytach. Mi to nie potrzebne.
- Ale
łamiesz zasady tego przedsięwzięcia. –
Przerwał mu przenikliwym wzrokiem.
- Niby
jak?
Łukasz
nie odpowiedział mu słowem lecz czynem. Przeszedł w kąt po przeciwnej stronie
chaty, pisarz przesunął się by obejmować wzrokiem jak najwięcej. Oparty o
zakurzony stół zawalony szpargałami przypatrywał się poczynaniom szaleńca.
Ten w
końcu stanął przed nim z plikiem książek, na których widniały znajome mu
nazwiska. Nie zważając na Writera podszedł do biurka, on w mig usunął się z
drogi.
- Nie
poznajesz tego? – zapytał rozkładając książki i otwierając je na
poszczególnych, zaznaczonych wcześnie stronach – Tu i tu i tu – wskazywał
palcami.
Czuł,
mówił teraz już nie jednostajnie, okazywało się, że jednak nie jest taki znowu
aspołeczny jak wpierw mu się wydało. Pokazywał mu zaznaczone kolorami wersy w
tekstach, pozornie przypadkowe nie mające ze sobą nic wspólnego dla szarego
czytelnika. Dopiero po zagłębieniu się we wszystkie księgi naraz. Wybranie
fragmentów i wydedukowanie prawidłowych wniosków pozwalało dotrzeć do prawdy.
- Tak,
książki. A w nich słowa, mające ze sobą tyle wspólnego co ty i ja – scenicznie
wskazał wpierw na rozmówcę, po czym na „ja” położył rękę na własnej klatce
piersiowej
- Tak, masz
rację – pokiwał głową – to trafne porównanie. No to ma wspólnego tyle co my.
Rozmowa
przybierała coraz to dziwniejszego biegu oraz stawała się coraz to bardziej
przenikliwa. Bo cóż miał wspólnego pisarz, którego nikt nie zna oraz autysta, będącym zarazem komputerem, który mimo
zapowiedzi przejawiający umiejętności przebywania w społeczeństwie, a nawet
przerażania.
-
Przeczytaj, a się dowiesz – wyrwał jedną ze stronic i podał mu. On zachowując pozory
wziął i zaczął czytać… - Był bowiem rok
pański. Milenium już drugie, budowle wznosiły się bowiem wysoko, a ulice zawsze
tłoczne, zapchane przez ludzi różnych ras, nacji, wyznań oraz pokoleń. Jedni
bardziej, drudzy mniej nastawieni do innych pokojowo. Miasto bowiem skupiało
wiele różnych i różniejszych osób. – czytał, a wariat mu nie przeszkadzał.
- Dziś jednak ulice Stolicy miały
zamienić się w coś zupełnie innego. W coś nie naturalnie złego i nie naturalnie
normalnego. – ciągnął
ten monolog wciąż niepewny o co chodzi
- Na placu głównym metropolii, na którym
znajduje się wysokie dwie wieże mające na celu jeszcze kilkaset lat temu
ostrzec dawną osadę przed najeźdźcami dziś służyła jako miejsce przemówień,
bądź atrakcję dla przejezdnych. – Stop.
- Dziś miały posłużyć jako wiadomość. – pomógł mu Łukasz, który na pewno
przeczytał te słowa wcześniej. Zatem Pisarz kontynuował swoją deklamację
- Bowiem wieczorem, gdy słońce zaszło za
horyzontem, a miasto rozświetliły
miliony światełek, tych ruchomych i tych stojących, na placu głównym pod wieżą
zaczęło się pojawiać coraz to więcej nie przypadkowych ludzi. Zaczął się
tworzyć tłum wręcz identycznie ubranych mężczyzn i kobiet. Mundurowi zdążyli
już wezwać posiłki na tę okazję i obstawić okolice. – Popatrzył na autystę z podziwem.
- Czytaj
tylko to co podkreślone – dodał. Przerzucił wzrokiem kilka wersów i kontynuował
- Na skwerze znajdowało się bowiem teraz
dziesięć tysięcy manifestujących mieszkańców oraz w liczbie łącznej dziesięciu
tysięcy funkcjonariuszy prewencyjnych. Zabezpieczonych w hełmy, tarcze, pałki
oraz gaz łzawiący. Ci, którzy gazu nie posiadali zabezpieczeni byli w broń na
kule gumowe. –
Spojrzenie stojącego nad nim
spowodowało iż nie przerywał.
O planowej godzinie 23:23, na jednej z
wież pojawił się mężczyzna. Starszy człowiek odziany w czarny skórzany płaszcz
z łysą głową i oczami pełnymi nienawiści. Miał on swoim przemówieniem rozpocząć
przemarsz i przekonać tłum zebranych i tych znajdujących się tam przypadkiem do
własnego zdania, by uwierzyli w to co wierzy i podążyli za nim.
- Towarzysze w prawdzie! – zaczął starzec
– Spotkaliśmy się tutaj by pokazać temu miastu i tym ludziom naszą siłę. –
Mówił głośno i mimo odległości, która dzieliła go od reszty każdy słyszał
doskonale słowa, a nie używał żądnych urządzeń nagłaśniających w tym celu. –
Towarzysze w przekonaniach i wierzeniach! Jesteśmy to po to by zjednoczyć się
tego wieczoru jak co rok i przejść z hasłem na ustach! – Przełknął ślinę. Gdyby
stało się na tyle blisko by spojrzeć mu w oczy, dałoby się zobaczyć ten gniew i
potęgę o których mówił – Pokażmy im gniew naszej rasy i naszego przekonania!
Niech miasto, a potem całe miasto wie kim i po co istniejemy!
- Oj! – krzyknął ktoś z tłumu – Oj! Oj! –
odkrzyknął tłum.
- OJ! – krzyknął zachrypniętym głosem
przywódca.
Wraz z tym okrzykiem, bez flag, bez
sztandarów ruszyli w towarzystwie stróżów uznanego prawa….
Tutaj
przerwał mu krząknięciem.
- Tak
więc Panie Pisarzu, może zauważasz coś ciekawego i znajomego w tym coś właśnie
przeczytał? – zapytał gestykulując nadmiernie.
- Tak. –
kiwnął z niechęcią – To fragment książki, którą czytałem kilka lat temu –
odpowiedział mu – tak nawiasem, całkiem dobrej książki.
- Może i
tak, a to pamiętasz? –rzucił mu kolejną książkę – Czytaj!
Spojrzał
na kolejny wolumin, po czym skrawek papieru, jaki już przejrzał zgniótł i
upuścił.
Znalazł
podkreślone słowa, przewertował wzrokiem i deklamował:
- Na
wysokiej wieży stało dwóch mężczyzn jeden w średnim wieku, drugi młody, miał
bowiem nie mniej i nie więcej jak dwadzieścia wiosen. Długie błąd włosy i wąską
wychudzoną twarz. Na oczach malowała mu się dobroć i niewinność, mimo iż
strudzona życiem sierota, potrafił cieszyć się tym co ma.
A
teraz miał to wszystko stracić, ponieważ pomylono go z kimś innym, a może
szukano po prostu kozła, ginącego dla wolności przestępcy, którego swoboda
kosztowała kilka złotych monet.
Obie
wieże były identyczne, symetryczne ku środkowi. Z podstawy sześciokąta
foremnego ku niebu wyrastały ceglane ściany unoszące się na cztery piętra, tam
wieża miała swoją dziuplę, siany zamieniły się w podłogę, z krenelażu na
zewnątrz prowadziła solidna drewniana droga, ku nicości.
Mężczyzna
przypominającego swoją osobą egzekutora znajdował się za młodzieńcem i popychał
go co jakiś czas by nie stawał w miejscu, a szedł do celu. W średnim wieku,
wysoki dobrze zbudowany mężczyzna, z umięśnionymi odkrytymi mięśniami. Miał na
sobie czarne płócienne spodnie do kostek, czarne komiczne butki, oraz obroże na
szyi. Twarz zakryta była białą maską bez wyrazu, dało się dostrzec tylko
jasnoniebieskie oczy przez szerokie otwory. Łysa poharatana głowa z małymi
uszkami, wyglądał komicznie w pewnym momentach lecz teraz nie nastał ten czas.
Teraz jego postać wzbudzała lęk, strach i obrzydzenie.
Między
budowlami znajdowała się estrada, gdzie stało kilku bogato odzianych sędziwych
mężczyzn. Kwartet ubrany na biało, piaty
w czerni. Szata obnażał jedynie jego dłonie i głowę, którą porastała długo
pielęgnowana siwa broda. Podobnie jak kat przewodniczący zgromadzenia także był
bezwłosy, jednak ten nie przerażał, a wzbudzał zaufanie, mimo silnym i twardym
rysom twarzy sprawiał raczej wrażenie dobrego wujka, niż surowego ojca.
Gdy
przyszły skazaniec zajął swoją pozycję, starzec wyszedł na środek sceny,
młodzieńcowi założono gruby sznur na krtań i zaciśnięto. Star teraz wpatrzony w
słońce, które jeszcze świeciło jasno, jednak już miało w swoich planach
rozpłynięcie się z horyzontem by następnego poranka stanąć na straży światła po
raz kolejny.
Młodemu
mężczyźnie zaszkliły się oczy, czuł żal. Tyle było jeszcze przed nim, tyle
chciał osiągnąć, tyle zobaczyć. Nie miał nawet jeszcze okazji opuścić tego
miasta na dłużej niż kilka dni w celach handlowych. Nie poznał jeszcze dobrze
życia, a oni pragnęli mu je tak wcześnie odebrać.
Obaj
wzięli głęboki oddech, starzec i młodziak. Młody zaczął nucić pieśń żeglarzy,
mówca szykował się do przemowy:
-
Drodzy zebrani! – chłopak skoczył
Łza
spłynęła mu po policzku, a on z pieśnią na ustach przechylił się w stronę
przepaści i runął na długiej linie w dół. W trakcie tego ułamka sekundy nim
kręgi rozerwały się zabijając go, zdążył dorosnąć. Jakiego poświęcenia musiał
doznać, co zrobił by nie oczerniać swojego imienia, by zapamiętano go takim
jakim naprawdę był, by ci którym zależało na jego dobru, znali prawdę nie
zachwianą przez mowę klechy.
Przed
skokiem spojrzał po raz ostatni w słońce, świecące jakby mocniej tego
popołudnia…
W
karku strzeliło, chłopak zakończył swe dzieje.
Tłum
pod nim szalał, zaniepokojony i zdziwiony zajściem, kobiety płakały, krzyczały.
Mężczyźni pluli pod nogi, narzekali na nie udane przedstawienie, inny zwrot
akcji przypadł do gustu. Kapłani oraz kat nie ukrywali zdziwienia, takiego
scenariusza nie przewidzieli, zastanawiali się co teraz, skoro sąd nie odbył
się według reguł co pozostawało do zrobienia, mieli po prostu się rozejść, a
może podburzyć tłum przeciw rodzinie zabitego, albo wywołać represje.
Kapłan
generalny uniósł ręce ku niebu:
-
Panie, przyjmij tego nieszczęśnika na swoje łono, bądź wtrąć go do piekieł za
jego poczynania. Bowiem sam na siebie wykonał wyrok sprzeciwiając się Twemu
prawu. Uczyć to co uważasz za najlepsze, jesteśmy tylko sługami w Twej wierze i potędze. Daj nam zbawienie i
odpuść nam winy.
-
Amen. – odparł zgodnie tłum.
- Czy to
rozumiesz? – zapytał beznamiętnie – Może zaczyna świtać ci do czego zmierzam? A
może dalej chcesz czytać fragmenty swoich książek? – ujawnił intencje najścia w
domu, udawania upośledzonego, biednego stworzenia, a na końcu zaprezentowania
mu tego wszystkiego. Cały jego księgozbiór, wycinki z gazet, kolorowych pism,
zdjęcia, fragmenty wypisane ręcznie bądź na ma maszynie do pisania. Wielka
burza mózgu na trzech ścianach niewielkiej z pozoru mało istotnej rudery.
-
Powiesz mi wreszcie po co ci to wszystko? – spojrzał na niego odrywając wzrok
od okładki książki, gdzie widniało nazwisko „Pieczyk” – Domyślam się, co chcesz
przez to powiedzieć, ale co to ma wspólnego ze mną, a na dodatek tego, co to
wszystko ma wspólnego z „nami” – zadał pytanie. Zamkniętą książkę wyciągnął w
jego kierunku tak by oddać mu własność.
– Mam szczerze dość twych podchodów, niedopowiedzeń, tajemniczych ksiąg.
Co ja i ty mamy do siebie? – szczerze chciał to wiedzieć – poza faktem iż
mieszkamy w jednym budynku.
Dodał.
Łukasz
chwycił latarkę, doniósł i skierował światło ku podłodze, którą zasłaniał
niewielki, stary dywanik. Brudno czerwony od kurzu, z kremowymi, przetartymi frędzelkami
po obu przeciwległych stronach.
-
Przesuń – powiedział poruszając światłem w celu podkreślenia, co ma na myśli.
Pisarz
posłusznie jednak nie pewnie schylił się po przedmiot i delikatnie odsunął go
na bok. Pod nim znajdowała się drewniana z żelaznymi elementami klapa
prowadząca w dół.
Artysta
spojrzał się na autystę z zapytaniem, tamten tylko skierował go do otwarcia i
zejścia na dół. Nie pozostało mu zatem nic więcej jak wyciągnąć rękę po
metalowy uchwyt i pociągnąć unosząc dekiel i odkrywając drogę w ciemność.
-
Wskakuj – zachęcił towarzysza, jako iż jedyne co mógł zrobić poza wskoczeniem była
rezygnacja i odwrót, choć wtedy pewnie straciłby możliwość dowiedzenia się skąd
wie o nim tak wiele, podparł się obiema rękoma po dwóch stronach i włożył ciało
w przestrzeń, dotknął dna. Pomieszczenie
miało może metr wysokości, tak samo na szerokość. Stał więc teraz nogami w
podziemiu, tułowiem jeszcze na górze.
- No i?
-
Przesunąłbyś się.
Wymacał
nogami, że pomieszczenie to nie sześcian, a tunel wykopany zaledwie kilka
centymetrów nad poziomem ziemi, schował się więc w nim umożliwiając
przewodnikowi dostanie się do środka
- Tędy.
– Sam ukucnął po czym poświecił latarką przed siebie i ruszyli na
czworakach wzdłuż wykopaliska
- Mam
pytanie – mówił, przekładając rękę za ręką uważając by głową nie uderzyć po raz
kolejny o metalowy sufit kanału – czemu wybudowałeś tak wygodne przejście? –
spytał sarkastycznie.
- A czy
ty pisząc nie mogłeś dotrzymać tak prostej zasady?
-
Jakiej, kurwa, znowu zasady?
Dotarli
do końca tunelu, przed nimi rozpościerała się kolejna ściana. Z tego samego
materiału co całe przejście, cała ta
wyprawa była dziwna, zdziwienie przekraczało już normę dnia, a ciągle
zadziwiały go kolejne momenty.
Pozornie
upośledzony położył się na plecach i zaczął kopać w metalową zasłonę, która po
chwili odpadła z hukiem lądując na klepisku. Przed ich oczami znajdowała się
przepaść w kolejny tunel.
-
Trzymaj się mocno i miej głowę uniesioną, dobrze radzę – po czym zsunął się
prawie pionowym luftem w dół. Pisarz podążył tropem przewodnika, zjazd był
długi i niewygodny, jednak wypadli na wygodne materace ogromnej, ciekawie
wyglądającej sali, której ściany były stare i zniszczenie, jednak wyposażenie
robiło wrażenie. Na samym środku znajdował się ogromny, okrągły stół z dębowego
drewna, we wnętrzu znajdował się ekran, w odległości kilku metrów od centrum znajdowały
się grube filary tworzące kwadrat. Dalej na przestrzeni wnętrza poustawiane
znajdowały się biurka pracownicze z tonami papieru, komputerami i drukarkami.
Teraz stały puste, jak i całe wnętrze.
- Tutaj
– wstał z materaca - Pisarzyno dowiesz się, o co w tym wszystkim chodzi.
- Już się nie mogę doczekać – odparł
rozglądając się i krocząc ku centralnemu punktowi pomieszczenia.
Kiedy
zbliżali się do stołu w zaciemnionym pomieszczeniu, gdzie paliły się tylko
nieliczne lamy, światła rozpromieniły się i wraz cały pokój ożywić się, a
czarne ekrany stały się białymi z widniejącym na nich znakiem. Błękitny hełm
wikingów z białymi rogami, z herbem pod sobą. Błękitna tarcza z pionowymi
słowami o małej czcionce, której nie dało się rozczytać. Symboliki nie znał,
nigdy wcześniej też nie spotkał się z takim znakiem, jednak niebawem miał się
przekonać iż nasza generacja odczuje silny ból metafizyczny, spowodowany zbyt
małą ostrożnością. Największy ekran pokazywał teraz osamotniony symbol ∑ zwany
w matematycznym świecie jako Sigma.
- Sigma?
– zapytał unosząc brwi do góry pisarz uchylający głowę w stronę stojącego
kawałek za nim przewodnika.
-
Czekaj. Zaraz wszystkiego się dowiesz.
Światła
zgasły, po czym zapaliły się na nowo. Po drugiej stronie stołu stał teraz człowiek.
Ubrany w czarny, lśniący smoking, z wysokim cylindrem na głowie i białą jak
kościotrup twarzą. Dłonie skryte miał pod białymi rękawiczkami opartymi o złotą
głowicę buławy. Stał nieruchomo mierząc wzrokiem przybysza. Po krótkiej
przerwie podrzucił laskę ku sufitowi i złapał w powietrzu gładkim ruchem ręki.
- Czym
my się znamy? – zapytał pełen elegancji głos o perfekcyjnej dykcji. Zaczął
kroczyć ku nim na około stołu pewnym powolnym i spokojnym ruchem. Zachowywał
się jak światowiec żyjący kilka wieków w przeszłość.
Pisarz
nie miał pojęcia co mu odpowiedzieć. Nie bał się go, lecz szanował, czuł wobec
niego dystans, który sam stworzył w swojej myślicielskiej głowie. Zabierał się
do wygłoszenia jakiejś mowy jednak Łukasz go wyprzedził.
- To
ten, o którym panu mówiłem – powiedział monotonnie pochylając z lekka głowę.
-
Doskonale – ucieszył się, podnosząc kąciki ust ku oczom, miał dołeczki na
policzkach oraz delikatne wąskie wargi. Cała jego twarz delikatna i młoda, choć
głos nadawał mu wieku, to pisarzyna wciąż nie był pewien ile ma on lat. –
Możesz już nas opuścić = wskazał dłoniom do rozmówcy po czym skierował wzrok na
nowej zdobyczy – Writerze.
Kiedy
tylko pośrednik zniknął w mrokach sali elegant wznowił krok oraz rozmowę.
-
Nazywam się Steward Kenvetch, i pochodzę z centralnego rejonu, co już pewnie
spostrzegłeś, Pisarzu – przedstawił się – pewnie zastanawiasz się co to
wszystko ma ze sobą wspólnego. Czemu stoi przed tobą, trupioblady mężczyzna
ubrany jak dżentelmen lat dawnych i mówi do ciebie w ten, a nie inny sposób –
zamienił jego myśli w słowa – i w jaki sposób zostałeś powiązany z dziełami
pozornie różnych autorów.
-
Rzeczywiście – potwierdził – zastanawia mnie to i z chęcią dowiem się jak
najwięcej…
-
Niebawem – nie dał mu dokończyć – niebawem, młodzieńcze.
-
Niebawem, zaraz, niedługo, spokojnie – zaczął wyliczać mu słowa, które słyszał
od ostatnich kilku godzin pytając o jakiekolwiek szczegóły – ile jeszcze mam
czekać! Do kurwy nędzy!
- Cóż za
agresja, z pańskiej strony Panie Pisarzu. – oburzony elegant pokazał na niego
głownią buławy – nie życzę sobie takiego słownictwa pod własnym dachem!
- Ja się
nie wpraszałem, sami mnie tu zaprosiliście i podpuszczając zwabiliście – nie
uląkł się jednak jego słów – a teraz lepiej gadaj o co chodzi, albo wskaż mi
stronę, gdzie znajdę jakąś windę, schody, albo chociaż drabinę.
- Daj mi
chwilę, a będziesz wiedział wszystko. Jesteśmy już w półfinale. Nie masz co się
złościć przyjacielu. Cierpliwość… - zastanowił się nad tym słowem - … nie jest
twoją mocną stroną.
- Nie –
powiedział zapalając papierosa znalezionego w kieszeni kurtki.
- To
pana zabije – serdecznie pouczył go elegancko ubrany mężczyzna.
Popatrzył
na niego za to z pogardą.
Stali
prawie, że naprzeciw siebie, pomieszczenie skrywały mroki, a lampy świeciły się
jedynie wewnątrz heksagonu złożonego z betonowych kolumien. Pisarz miał okazję
przyjrzeć się teraz gospodarzowi. Z takiej odległości widać było, że bladość
wywołana jest sztucznie, a z pod maski dawało się dostrzec ukrywane
niedoskonałości. Usta delikatne i naturalnego koloru, oczy intensywnie
niebieskie z przebarwieniami o długich i grubych rzęsach.
- Miałem
się tu czegoś dowiedzieć – powiedział z papierosem w ustach – chyba.
- Jeżeli
jeszcze pan nie zrozumiał, na czym polegają dzisiejsze podchodu to zawiodłem
się. – spuścił wzrok aktorsko, po czym obrócił się i scenicznie oddalał się od
rozmówcy- Ale… zacznijmy od początku. Nazywam się Steward Kenvetch, ale to już
pan wie, jestem dyrektorem, a zarazem łowcą, w sektorze kapitalnym, czyli tym,
w którym właśnie jesteśmy – dodał – zna pan nas, widział nas, słyszał, a nawet
rozmawiał – stał teraz po drugiej stronie stołu, położył laskę na blat po czym
oparł się rękoma i mówił dalej – jestem Dyrektorem dystryktu Stolicy, ale
praktycznym zajęciem jest śledzenie odmieńców takich jak ty, którzy myślą, że
są cwani – elegant przestawał być znów takim eleganckim i dystyngowany
człowiekiem. W momencie gdy gospodarz zaczynał temat jego oraz śledzenia na
monitorach zaczęły pojawiać się notatki, gazety, zdjęcia te które znalazł w
chacie Łukasza. Przelatywały także strony książek, okładki, umowy, podpisy.
Jeden wielki bałagan informacyjny – a człowiek, jaki cię tu przywiódł to mój
agent. Rzeczywiście ma problemy, cierpi na autystyczny zespół Aspergera i
dzięki naszej pomocy udaje się mu wykorzystywać, zarówno plusy tej choroby jak
i niwelować minusy. Niebawem stanie się idealnym łowcą.
-
Zajebiście, panie Stewardzie – powiedział z nieukrywaną obojętnością – ale co
to ma ze mną wspólnego, jak dla mnie to możecie sobie nawet pietruszki tutaj
sadzić.
-
Śledzimy takich jak ty, tych którzy przeciwstawili się nam i złamali podstawową
regułę umowy – na pisarza padło ostre spojrzenie eleganta – anonimowość.
Prozaik
był prawie pewny z kim ma do czynienia, wolał jednak odrywać głupca, i
niedouczonego, gdyby miał rację, bowiem skończyło by się to nie najlepiej dla
niego samego.
Na
ekranie monitora znajdującego się na wprost artysty, pojawiła się karta
papieru, umowa, na dole której widniało jego nazwisko wraz z podpisem.
- Jest
pan, panie Pisarzu, skończony. Złamałeś zasadę, przestałeś grać według reguł i
dlatego będziemy musieli zakończyć współpracę, mimo wielkiego talentu jaki
posiadasz.
- Tak… -
musiał już grać w otwarte karty, bowiem wszyscy wiedzieli co się dzieje, a
udawanie idioty wiele nie zmieni w tej sytuacji – a w jaki sposób niby złamałem
ową umowę? – zapytał unosząc rękę z papierosem wskazując na ekran.
- Czyżby
mój posłannik ci tego nie przekazał? – retoryczne pytanie, na które mistrz
słowa postanowił jednak odpowiedzieć
- Czy
użycie względnie podobnego miejsca z kilku nie łączących się tytułach jest
zdradą? Nie wymieniałem, żadnych imion, żadnych prawdziwych punktów
wskazujących łączność tego wszystkiego ze mną – wypluł nadmiar śliny na podłogę
– a potem z wami.
- Jednak
Łukasz je znalazł.
-
Łukasz… – wypowiedział po woli - … znał mnie z waszych akt, jest chodzącym
komputerem i zapamiętuje wszystko, a osoba przeciętna tego nie zrobi.
- On nie
miał niczego, po prostu czytał książki, które mu daliśmy.
- To mu
wystarczyło by znaleźć podobieństwa, ale normalnie działająca osoba tego nie
zrobi, nawet przypadkowo z zespołem Aspergera – nie będzie ona w stanie
przekazać tego światu – tłumaczył się.
Pomieszczenie
popadło w mrok, świecił się tylko ekran z umową rzucający światło na Stewarda,
którego czarną postać opływało białe światło tworząc go jeszcze bardziej
przerażającego. Znajdował się nie ruchomo, obaj nie drgnęli, dym z ostatka
papierosa przecinał niewidomo przestrzeń, podmuch wiatru zmienił na chwile jego
kierunek. Przestrzeń przecinała głucha cisza, nie dobiegały żadne dźwięki, a
mrok spowijał wszystko poza prezesem w cylindrze.
Usłyszał
stukanie bytów od tyłu, gwałtownie obrócił się przerażony, niczego nie
zauważył. Cofnął się do krawędzi stołu, niczego nie widział.
Kroki
umilkły, odwrócił się gwałtownie w stronę, gdzie przed chwilą stał mężczyzna,
nie było go tam. Obrócił się ponownie. Zaczął biec. Przed siebie, widział za
plecami światło ekranu, to stanowiło punkt odniesienia. Znalazł się pod ścianą.
Chropowata, nie równa cegła, zaczął skrobać, lecz okazało się to nie skuteczne,
walił w ścianę, znów usłyszał obcas zbliżający się do niego. Obrócił się
przylegając do ściany, serce waliło mu w piersi, nogi drżały, pot spływał po
powiekach i zasłaniał rzeczywistość. Kroki z prawej, potem z lewej. Znów zaczął
biec, na oślep widział przed sobą ekran wiszącego telewizora na którym widniała
głowa rozbawionego klauna w wysokim fioletowym kapeluszu, podobnym stylem do
tego, który nosił Kenvetch, przewrócił się. Upadł na miękkie materace. Podniósł
się szybko i zaczął biec ile sił w nogach, wpadł na biurko.
Zatrzymał
się. Pomyślał. Nie miał przy sobie niczego, co mogłoby wytworzyć światło. Nie
wiedział gdzie idzie, nie wiedział gdzie się znajduje i nie wiedział co jest mu
pisane.
Chociaż
w to nie wierzył. Był pewien, że jeżeli niczego sam nie zrobi to nikt niczego
za niego nie uczyni. Roztrzęsiony nie miał pojęcia co robić. Schował się po
cichu pod mebel i czekał.
Niczego
nie słyszał. Niczego nie widział.
Ani
stukania, ani kroków.
Światła
pogaszone. Mrok.
Spędził
na podłodze dobre kilka godzin bez ruchu oraz jakiegokolwiek szmeru. Starał się
zachowywać tak jakby go tu nie było. Sam chciał w to wierzyć, ale nie wierzył.
Strach
mijał. Rozum przejmował kontrolę nad ciałem. Serce zwolniło rytm. Writer myślał
dużo co powinien w tym wypadku uczynić, jedyne wyjście to szyb przed który
znalazł się tutaj, jednak wydawało się to nie możliwe lub graniczące z cudem. Ciemność
nadal go przerażała, nie miał pojęcia co się wydarzy jeżeli zaufa sobie i
pójdzie w mroku działać.
Czekał.
Mijały minuty, dziesiątki minut, setki minut, a on siedział w bezruchu pod tym
samym blatem, tego samego stołu co na początku, mimo pełnego pęcherza i serca w
przełyku siedział i kontemplował każdy pochwycony detal otoczenia.
Stanął
prosto. Odrętwiałe mięśnie utrzymywały go, a odleżałe stawy zdradziły pozycję.
Stał.
Kontemplował ciemność. Niczego nie widział, miał nadzieję, że jego też nikt nie
widzi.
Mylił
się.
Zza
pleców dobiegł tłumiony dźwięk wystrzału. Gumowa kula trafiła go w łopatkę.
Upadł na kolana. Kolejny wystrzał. Padł na podłogę. Stracił przytomność.
Plastikowa
kula, tak mu się wydawało, nie była wcale kulą plastikową, a strzałką mającą za
zadanie uśpić cel. Zapanowała całkowita ciemność, w jego umyśle. Nie miał
pojęcia co się dzieje, gdzie go niosą. Lampy wciąż milczały, a ku niemu
podbiegło kilku ubranych w ciężkie buty
osobników. Z maskami na twarzach i opancerzeni jakby przyszli na wojnę z samym
Odynem. Jeden chwycił go i przerzucił przez ramię. Odeszli skąd przybyli. Nie
pozostawiając po sobie śladów. Tropy i wskazówki dla przypadkowych odkrywców
zostały zniszczone, bowiem cała hala została odpowiednio spreparowana by
pozostałości po czyjejś obecności nie dało się wykryć.
*
Pokój
bez drzwi i okien. Białe pomieszczenie z białym prostym stołem i zeszytem. Tym
samym, w którym pisał powieść o Nowo rosyjskim pułkowniku. Leżał na miękkiej
podłodze w śnieżnym ubraniu. Spodnie i koszulka w jednym kolorze, żadnych
sznurków, żadnego paska, ani guzików. Nawet nogi od stołu były jakieś giętkie.
Obudził
się w wyłożonym poduszkami pokoju bez okien i klamek, całość zlewała się w
jedną masę, kredowe ściany, kredowe podłogi, blat kredowobiały. Z letargu
wyrwało go mocne światło, któro nagle się włączyło. Brak było zegara,
kalendarza, okien. Nie miał pojęcia gdzie, kiedy i po co jest, choć zeszyt na
stole wskazywał na obowiązek kontynuacji powieści, jednak pewności nie miał.
Podniósł
się z ziemi, podszedł do zeszytu, przewrócił kartki. Nic. Tylko to co sam
zapisał. Żadnych wskazówek, żadnych instrukcji ni podpowiedzi.
-
Halo??? – zawołał rozglądając się po ścianach – jest tam ktoś?
Pomieszczenie
milczało.
Chodził
po pokoju nerwowo z kąta w kąt, dotykał ścian, podłogi, próbował znaleźć
jakiejś przerwy, jakiegoś odstępstwa. Macał między łączeniami poduszek, szukał
wentylatorów, drzwi. Nic. Niczego nie znalazł. Usiadł oparty o ścianę i czekał.
Czekał i liczył na dalsze rozwikłanie się problemu.
Może to ci od Kenvetch mnie tu wsadzili,
a może to wszystko to urojenie jakich dużo od tygodnia.
Tygodnia??? Ile już tu siedzę, dzień,
dwa, a może kilka godzin. A może miesiąc?? Co było ostatnie? Tak.. Tak…
Ciemność. Ciemność i głusza. Kapelusz. Wredna śmiejąca się twarz…
Wariuję.
A może to moje urojenia. Może zamknąłem
się w tym pokoju o białych ścianach i teraz świruję. Albo leżę w łóżku i ten
papieros nadal mi się pali, a ja się nie obudziłem, może obudzi mnie znów
pukanie Wariata do drzwi. Może znów Weronika mnie zaciągnie na łóżko, może snów
zagrają Sowy.
Co się tu dzieje? Ja tylko przyjechał
odpocząć i napisać powieść. Czy to takie złe? Co takiego złego komukolwiek
uczyniłem??
Tak! Użyłem jednego miejsca i postaci
kilka razy! Co w tym jest złego?? Ilu Artystów tak nie robi? Ilu Pisarzy nie
odzwierciedla prawdy w fikcji? Fikcja to nic innego jak Prawda w przenośni!
Symbol! Metafora! Irrealizm, surrealizm. To zawsze realizm tylko, że dla
zaawansowanych!
Czemu tu jestem?
Większość śpi nadal przez sen się
uśmiecha, a kto się zbudzi nie wierzy w przebudzenie.
Może śpię? A może to my wszyscy śpimy!? I
obudzimy się dopiero po śmierci, albo będziemy spać dalej? Kto to wie? On to
wie, On wie. Na pewno wie! Kto jak nie On wiedzieć będzie?
Szaleję! Szaleję?
Na pewno, Szaleję!!!
Śmieję się, bo szaleję!
- Wstawać!
– rozległ się nagle głos ze ściany – Śniadanie!
Wyrwany
z letargu mężczyzna podniósł się z podłogi, przypomniał o dziwacznym śnie, ale
wciąż znajdował się w białym pokoju, na jedynym meblu obok notatnika znajdowała
się teraz taca z plastikowymi naczyniami, w których przygotowana była strawa
dla lokatora.
Wiedział,
że musi jak najszybciej dowiedzieć się o co w tym wszystkich chodzi.
Poczuł
jednak wilczy głód. Usiadł więc przy potrawie i wpatrywał się w dziwną mleczną
papkę. Kromkę ciemnego chleba, większy kubek wody oraz dwie niepodpisane białe
tabletki.
- Czy
tutaj wszystko musi być białe!? – krzyknął do ścian. Odpowiedziały mu
milczeniem – a gotować też nie umiecie Panie Ściany? – zamoczył usta w misce z
zupą.
O
sztućcach mógł zapomnieć, nie pozostało mu więc nic innego jak powrót do
dzieciństwa i dziecinnego sposobu spożywania pożywienia. Kiedyś na porządku
dziennym jego życia było właśnie takie jedzenie.
Biała,
gęsta, mleczna breja, w kredowej walcowatej misce podanej na szarej tacce,
leżąca na bladolicym stole.
Zjadł,
albo raczej wchłonął pokarm i siedział. Otworzył sobie zeszyt spoglądał
poczytując napisane wcześniej fragmenty. Zastanawiał się, czy to wszystko ma
sens, wydawało mu się, iż to nie on to pisał, wydawało się dobre i podobne
jednak coś mu w charakterze i słowach nie pasował. Sam nie wiedział co…
I tak
nie miał nic ciekawszego do roboty.
*
- Panie
Writer. Ma pan gościa. – powiedział głos ze ściany po czym fragment jednej ze
ścian uchylił się, a z cienia wyszła postać w codziennym ubraniu, mężczyzna.
Około dwudziestu pięciu lat.
-
Łukasz? – podniósł się z krzesła jednak usiadł gdy jego twarz nie okazała
żadnego uczucia na jego obecność. – Powiesz mi co tu się do cholery dzieje? –
oburzył się.
Chłopak
podszedł do stołu, stanął naprzeciw niemu, chwycił otwarty zeszyt nie odrywając
wzroku.
- A jak
sądzisz? – zadał mu pytanie, po czym sam odpowiedział – o to tu chodzi –
postawił mu przed oczami zapiski – o słowa, o twoje słowa. – zatrzymał monolog
– o to co piszesz i kiedy piszesz. Jak piszesz i… dla kogo piszesz.
-
Dobrze, a czemu siedzę w pokoju bez klamek i wpierdalam jakąś glutowatą breję?
– wyjaśniał swoje położenie – więzicie mnie – spojrzał w górny róg pokoju –
dałbyś mi chociaż fajka.
-
Siedzisz tu, by łatwiej było cię kontrolować i mniej na ciebie wydawać. Byłeś
niesforny i teraz musisz ponieść tego konsekwencje.
- Co ja
wam zrobiłem?
-
Zdradziłeś, a to najgorsze co być może.
- Nie
zdradziłem! Ty zajebany idioto! To że twój komputerowy mózg tak powiedział to
nie znaczy, że to prawda. – przetarł ślinę, którą sam się opluł. W oczach
chorego, zaczynał błyszczeć strach – Wydaje ci się, że się nie mylisz? Mylisz
się, tylko boisz się do tego przyznać i tu też się mylisz. Boisz, się a to
takie samo uczucie, a skoro czujesz… - usiadł pewnie widząc przerażenie w jego
spojrzeniu - … to i się mylisz. Teraz się boisz, prawda? – uśmiechnął się
delikatnie.
-
bbbbbb….. bbbbb… - zaczał jęczeć, bełkotać, wić się. Upadł na podłogę. Pisarz
popijający wodę nie myślał o reakcji, śmiał się w duchu. Pokonał go, może nawet
przeciągną na swoją stronę, może w przyszłości, może już teraz.
Z
podłogi zaczął wydobywać się gęsty dym. Pisarz zerwał się na równe nogi,
zasłonił ręką twarz i czekał, wszedł szybko na stół zrzucając z niego naczynia
prosto na leżącego już nieruchomo niepełnosprawnego psychicznie, starał się
pięścią wolnej ręki zerwać miękką powłokę, bezskutecznie.
Opadł na
podłogę. Zatruł się.
*
Obudziło
go natarczywe stukanie w drzwi wejściowe.
Leżał
sobie jeszcze smacznie w łóżku na prawym boku, pod miękką i ciepłą kurtką, za
oknem wschodziło teraz słońce budząc na nowo życie. Na nowym jeszcze nie
wyleżanym materacu, w ogromnym dwuosobowym łożu.
Jednak
rytmiczne uderzenia wytrąciły go z równowagi i wstał po czym szybko ruszył do
wejścia.
Pukanie
umilkło. Stanął jak wryty. Przypomniał sobie wszystko to co się stało.
Zastanawiał
się czy to był tylko sen, czy może prawda, a może to ten gaz, może teraz
majaczy, albo starają się mu wmówić to, a tak naprawdę obserwują i podsłuchują
jego osobę.
Pełna
inwigilacja.
Nie
chciał jednak oceniać sytuacji zbyt pochopnie. Podszedł spokojnie pod drzwi.
Wyjrzał przez drzwi, stał w nich starszy mężczyzna podobny do Pana Alojzego
Dionizego von Bielucha, właściciela tego lokalu. Spojrzał jeszcze raz, potem sprawdził
godzinę.
7.59
- Tak?
- Dzień
dobry panu – powiedział uprzejmie, a gdy tamten uchylił drzwi kontynuował –
mamy do załatwienia sprawy finansowe.
- To
znaczy? – odpowiedział mniej grzecznie, z faktu, że gość przychodzi o stanowczo
wczesnej porze budząc go ze snu, mimo iż spanie nie było jednym z lepszych
pobudka wywołała niechęć do nie zapowiedzianego wizytatora.
Otworzył
wierzeje wpuszczając Alojzego bez odpowiedzi.
Przybyły
mężczyzna nie czekając na zaproszenie udał się do pomieszczenia po prawo – do
kuchni. Usiadł w całym rynsztunku na krzesełku i czekał. Oczekiwał i posiadywał.
Mistrz
pióra z papierosem w ustach wszedł do tego samego pomieszczenia i nie zważając
na człowieka zaparzył sobie herbatę z większą ilością cukru niż zwykle,
oddychał i wydychał smok zatruwając swoje ciało.
- Zabijasz
swe ciało, niszczysz swoje zdrowie. – powiedział mu niedbale Bieluch znajdujący
się teraz przy otwartym oknie.
Do
zamglonego i śmierdzącego mieszkania wpuszczono nowe, świeże powietrze, któro w
procesie dyfuzji zastąpiło zużyte na zdatne do życia.
- Tak
więc… - wdychając powiedział - … o co konkretnie się mamy dzisiaj spierać.
Podpisałem przecież papiery, zostawiłem autograf, a pieniądze zgodnie z umową
dostarczyć mam… - pomyślał chwilę - …pańskiej bratanicy do końca miesiąca.
- To
prawda, jednak wolałbym załatwić to już teraz – dało się dostrzec zmianę w
postaci, która dzisiaj go nawiedziła – tak na wszelaki wypadek.
Obecny
gospodarz oparł dłonie o stolik, nachylił się w stronę rozmówcy i tak rzekł:
- Panie Bieluch,
rozumiem wątpliwości, jednak umowę podpisaliśmy, a w niej o terminie wpłaty. –
Popatrzył na szklankę z herbatą, potem odetchnął rześkim powietrzem – mimo iż
szanuję pańską osobę to nie lubię niezapowiedzianych zmian, zwłaszcza w
porozumieniach.
- Nie
przyszedłem tutaj dyskutować, albo załatwiamy interesy na miejscu, albo może
się pan wynosić.
Nie
podobało się Pisarzowi podejście staruszka. Zmieniło się diametralnie do tego
jak rozmawiali ze sobą… wczoraj… a może to nie było wczoraj?
W każdym
razie miał pewność – umowa jest, i data wpłaty nie zmienną pozostanie. Nic go
tu nie trzyma, może w każdym momencie stąd odejść. Natchnienie powstanie zawsze
i wszędzie.
- Coś
się stało, że nagle oczekujecie ode mnie gotówki? – zrobił się ciekawy, bo w
zależności od odpowiedzi jego decyzja mogła ulec zmianie.
- Nie
twoja sprawa, synu. – rozdrażniony A.D. von Bieluch zareagował krótko.
- Nie
chce być nie miły – zaczął spokojnym głosem – ale jesteśmy umówieni na
konkretną datę, która to jeszcze nie nastąpiła – właściciel nie przerywał mu –
dostaniecie swoje pieniądze na czas. Nie wcześniej, nie później.
Dziadek
już chciał coś odrzucić, ale tamten mu nie dał.
- Chyba,
że poznam powód, wtedy będziemy mogli porozmawiać o aneksowaniu konwencji. –
uśmiechnął się popijając herbatę.
-
Weronika… – przetarł zaszklone oczy, zdjął szalik i czapkę, opadł na krzesło -
… ona… - mówił z trudem - … się zabiła. – schował twarz w ręce.
Zapadła
cisza. Jak gdyby nie tylko w domu, ale i na świecie. Wydawało się, że wiatr
przestał wiać, drzewa kołysać, ptaki śpiewać. Zapadła cisza, a on nie był już w
domu, a na polanie, zielonej polanie w wielkiej dolinie znanej ze swej młodości
kiedy to opisywał poczynania dzielnego Hrabiego, który to bił pogan swym
wspaniałym mieczem.
Wczuł
się i widział jego oczyma, jak i oczyma jego braci.
*
To był
słoneczny i piękny dzień. Wiatry chłodziły nagrzewaną przełęcz w kwiaty i
zieleń ubraną. Drzewa w dolinie pod Roncevaux umoczone w słońcu promieniały,
różnobarwne kwiaty upiękniały kotlinę, zwierzęta dawały jej ducha, jedne
polowały inne były zaledwie pokarmem, małe ptaszynki nuciły, większe wznosiły
się majestatycznie w przestworzach przemierzając tereny zielone, które niebawem
miał spłynąć czerwienią.
Jasne
światło Heliosa odbijało się na lśniących zbrojach saracenów. Zbroili się
poganie bowiem. Wdziewali pancerze , wszyscy prawie w potrójne druciane koszule
ubrani, wiązali już wyborne saragoskie hełmy, przypasywali piękne miecze z
wiedeńskiego stali, bogato zdobione i dobrze robione tarcze mieli, walenckie
włócznie i sztandary w bieli, czerwieni i błękicie skąpane. Muły i koniusze
pozostawiali, siedzieli na koniach i w zwartych szeregach jechali.
Tysiące
trąb grało, iżby podnieść na duchu pogan, a Francuzów strach wywołać.
Francowie
słyszeli, Oliwier przyboczny Rolanda, który to dowódcą na straży tylnej stał,
kiedy to Król Karol do domu wracał po udanej wojence w Hiszpanii, wstąpił na
wzgórze i spoglądając w zielenią pokrytą dolinę, spostrzegł pogoń zapowiedzianą
dumnymi trąbami. Woła do swego towarzysza:
- Od
strony Hiszpanii słyszę hałas, widzę tyle błyszczących pancerzy, tyle lśniących
hełmów! Wiedział o tym Ganelon, przebiegły zdrajca, który wobec cesarza nas
naznaczył!
Roland
gniewny na przyjaciela nakazał mu milczenie. Zdradziecko nazwany Ganelon był
bowiem ojczymem jego.
Oliwier
wstąpił na wzgórze, widok szerokiego królestwa hiszpańskiego, a tam w dole
Saracenowie, zebrani w liczbie wielu. Hełmy, strojne złotem i drogimi
kamieniami błyszczały. Tarcze i zbroje szmelcowane i włócznie i chorągwie wiszące
u żeleźców. Żwawo zszedł ze wzgórza by opowiedzieć pobratymcom co ujrzał.
-
Rolandzie, mój bracie, przyjacielu – nawoływał go towarzysz – Karol usłyszy,
zawróci swą hufce, wspomoże nasz wszystkich.
Baron
tak mu na to rzekł:
- Nie
daj Bóg, aby moim imieniem własny ród zhańbiono i aby piękna Francja w pogardę
pójść miała! Lepiej będę walił Durendalem co sił, mym mieczem wysłużonym, co
noszę go przy boku. Ujrzycie brzeszczot Jego skąpany we krwi bluźnierców. – W
zadumie skierował wzrok na dolinę, gdzie grzmiały krzyki nieprzyjaciół –Zdrajcy
poganie zebrali się na swoje nieszczęście. – teraz swe oczy odwrócił na
przyjaciół – Przysięgam ja, wam! Wszyscy skazani są na śmierć!
Oliwier
nie ustępliwie chciał przekonać by w róg dął, by nawrócił legiony króla, sami
bowiem rady nie dadzą nieprzyjaciołom. Dowódca
jednak słuchać go nie chciał, jego duma i strach przed hańbą przysłoniła
mu prawdę, nie dawał się przekonać, sam w bój iść chciał w ojczyzny imię, na
jej cześć zabijać wrogich zjadaczy chleba.
Turpin,
arcybiskup sprzągł konia i zjechał żwawo na łysy pagórek by pobłogosławić tłum
wiernego rycerstwa. Francuzi zsiedli z koni i uklękli wszy w kierunku pasterza
poprosili o błogosławieństwo przed bojem. Dostali pomyślność z pokutą ino będą
walić we wroga.
Przez
wąwozy ziem hiszpańskich jechał cwałem na swym chyżym koniu, Wejlantyfie, baron
Roland. Przybrany w zbroję, zdobiącą jego osobę, wraz z włócznią w ręku. Ku
niebu obrócone ma ostrze, do żeleźca czysty proporzec przytwierdzony, jego
frędzle uderzały o ręce dowódcy. Na jasnej twarzy mienił mu się uśmiech, tuż za
nim jechał, ten którego Francuzi wołali swą tarczą. Mówi, iż wraz z wieczorem,
wezmą w swe ręce piękne i bogate łupy, iż poganie przychodzą tu po nic innego
jak po swe męczeństwo.
Jednakże
jego towarzysz nie zgodnie z nim, uznał, że czas na rozmowy nie nastał. Że nie
użył rogu, i Karola nie wezwał. Waleczny król nie wiedział przez to nic o
natarciu. „Ruszajcie zatem na pogan z całym męstwem!” Wykrzyczał do nich, na to
oni odparli mu „Montjoie!”. Potem ruszyli w bój najpierw stępem, potem kłusem,
cwałem wreszcie, oh mój Boże! Jakże wspaniała to była jazda! Gotowali się w
swych lśniących pancerzach, w dumnych hełmach i z proporcami na
włóczniach. Bez strachu oraz oporu
Saraceni przyjmowali ich bojowy rytm, już się spotkali, już się bili, już cieli
– na lewo, na prawo.
Deszcz
czerwieni pokrył dolinę.
Geryn,
jego towarzysz Gerier oraz Anzeis bili wrogów, Malprymisa, Emira, Turgisa.
Kruszyli tarcze, hełmy, cieli mięśnie przeciwników, rozpruwając ciała, rozrywając
zbroje. Odcinali łby, ręce i nogi. Zrzucali po czym taranowali rumakami.
Wspaniała
to była bitwa, Hrabia Roland wcale nie oszczędzał siebie, ani swego ogiera.
Wkładał włócznię w boki nieprzyjaciół póki drzewiec cały, nie połamany. Po
pięciu, dziesięciu, po piętnastu ciosach ułamał się, a nieustraszony Roland
dobył swojego druha w boju, Durendala. Ruszył na Szernubla, łamał hełm, z
pięknymi, lśniącymi karbunkułami, rozcina mu skórę, tnie między ślepiami, aż po
sam krok. Krzyżem dnie konia, omijając stawy, na bujną splamioną czerwienią
trawę pada Saraceński trup.
Wśród
pogan Durendal budzi trwogę, płynący teraz w karmazynie po rękawy swego
dzierżyciela, a nawet pierś. Dobrze siekał i dobrze ciął niewierne dusze, walił
trupa za trupem, leciał czerep za czerepem.
Montjoie!
– krzyczy, a to okrzyk wojenny Karola.
Oh! Oh!
Gorąco się robić zaczynało! Francuzi i poganie, poganie i Francuzi cudowne
ciosy dawali. Pierwszy nacierał, drugi się bronił. Tyle podartych i
strzaskanych chorągwi i sztandarów spoczywało na zielonej trawie w kałużach
czerwieni od tych, którzy je nosili, dopokąd jeszcze żyli. Tylu Francuskich żon
i maci nie ujrzy swych mężczyzn. Tyle młodych dusz straciło dziś swe życia!
Król Karol Wielki płacze i zawodzi, nie doczekają się od niego dzisiaj pomocy!
Ganelon źle mu posłużył tego dnia, kiedy to poszedł do Saragossy i sprzedał się
za srebrników kilka, ale nie uszedł bez kary, bowiem utracił swe bycie i
członki na sądzie w Akwizgranie, na pohybel bowiem poszedł razem z
trzydziestoma krewnymi, których to śmierć zaskoczyła.
Ciężko
się walczyło, Roland i Durendal w duecie, Oliwier krzepko, arcybiskup też
dłużny nie pozostawał, położył tysiąc razy i Francuzi to też biją na raz
wszyscy. Tysiące i setki giną pogan. Chcą czy nie chcą przełyk dawali. A gdzieś
daleko, w samej Francji waliły pioruny, a niebo niczym w noc wskazywało. Widno
się działo, kiedy to błyskawica na niebo leciała. Mury w domach bez uszczerbku
nie pozostawały jedne, ziemia drżał „Dzień sądu się zbliża!” – mówili, Nie
znając smutnej prawdy, bo to niebo płakało w żałobie nad śmiercią wielkiego
rycerza Rolanda!
Naprzeciw
nim stanął król Marsyl z cały swym wielkim wojskiem. Serca Franków płakały już
nad umarłymi, którzy nie wrócą z nimi do domu, walczyli godnie.
Marsyl
sunął w dół, zabrał dwadzieścia szyków pogańskiej hałastry za sobą, przybrani w
złote hełmy, lśniły ponad wszystko, słońce odbijało się od nich blaskiem,
szmelcowanych pancerzy.
Siedem
tysięcy trąb wyło za nimi, grzmiąc w dolinie i niosąc do Francuzów nowinę o
przybyłym wsparciu. Roland na to rzekł do swego przyjaciela Oliwiera „Walił
będę moim Durendalem, mieczem moim, a ty bierz swą Hauteclaire i wal ze mną!”
Król
pogański jechał na czele swych mężnych legionów, przednim w smolą czerń Saracen
Abisem, okrutnik nad okrutnikami. Pełno w nim występku i zdrady, mord i zdrada
jest jego chlebem przednim. Nie wierny, w Boga, syna jedynego nie uznaje. Sam
arcybiskup nie darzył go miłością i pragnął jego śmierci. Dosiadł zatem do tego
celu pięknego doskonale ułożonego wierzchowca. Pasterz Pański poszedł w bój!
„Francja
ucierpi stąd hańbę. Dziś bierze koniec nasze wierne druhostwo: nim przyjdzie
wieczór, rozstaniemy się; i to będzie ciężkie”- tak rzekł przyjaciel do
przyjaciela, patrząc na czerwoną dolinę pod Roncevaux gdzie niewierni obracali
w nicość zastępy głoszące Prawdę.
Roland
wyczuł, jak nie wierny, próbował okraść go z Durendala. Chwycił ostatkiem sił
róg z hełmu, kamienie leciały wraz z uderzeniami, ugodzony w najpierw w łydkę
potem gdy opadł zaskoczony ciosem, dostał w czaszkę i plecy. Kości i czerep pękały, a
nieprzyjaciel opadł nieruchomy z otwartymi ślepiami obok Rolanda.
Oczy
zachodziły mu już mgłą, stanął ostatkiem sił by pożegnać się ze swym druhem,
umiłowanym Durendalem, z którym stoczył tyle pięknych bitew, jakim gromił
nieprzyjaciół w szczerym polu, jak rąbał na kawałki pogan i tych, co wyzwanie
mu narzucili. Chwycił za krwią wyschłą rękojeść i o skałę w pobliżu uderzać
zaczął, aż skry się sypały „Ha! Najświętsza Panno, bądź mi ku pomocy, Ha,
Durendalu, dobry Durendalu, bieda z tobą! Skoro umieram, nie będę miał już
pieczy nad tobą” Miecz uderzany nie pryskał, nie szczerbił, gdy spostrzegł
smutną nowinę iż miecza swego nie połamie, lamentować w duchu nad nim zaczął.
Nie czuł gniewu, smucił się, bowiem nie widział sobie iż tchórz, nie wierny
miał prawo dzierżyć Durendala, jego miejsce było u boku chrześcijanina. Czuj
jednak, że czas na niego, a Pan wzywa na sąd ostateczny. Rozejrzał się i
znalazł swym zamglonym wzrokiem szczyt góry, pędem wbiegł na górę i opadł z sił
na zieloną nie splamioną bujną darń, twarzą ku ziemi. Róg i miecz położył pod
siebie, wycieńczony spojrzał po raz ostatni na zgraję pogan, czuj się bowiem
zwycięzcą i chciał by wszyscy w tym sam Karol Wielki, król, był pewien, że
odszedł jako zacny hrabia i triumfator. Drętwiejącą dłonią bił się w pierś z
każdym razem słabnąc, za uczynki swe zniósł rękawicę swoją do nieba.
Kres był
bliski, modlił się spoglądając na Hiszpanię, z prawą ręką do Boga wyciągniętą:
„Boże, przez twoją łaskę, mea culpa, za moje grzechy, wielkie i małe, jakie
popełniłem od godziny urodzenia aż do dnia, w którym oto poległem!” Wrogowie
dostrzegający go z daleka dziwili się jemu, bowiem leżał i bił się w pierś,
patrzył na nich bez lęku, mimo iż kończył żywot.
Aniołowie
szli po niego.
Ofiarował
Bogu swa prawą rękawicę, Gabriel chwycił ją od niego, by on mógł skonać ze
złożonymi rękoma. Ostatnie bicie serca, ostatnie myśli, ostatnie słowa modlitwy
„Amen.”. Odszedł. Bóg zesłał po niego swoje sługi. Przybył po duszę Rolanda
anioł Cherubin i święty Michał Opiekun, a także święty Gabriel, nieśli już
duszę jego do raju. Saracenii obserwujący to na boku odłożyli swe kopie, swoje
miecze i tarcze. Przyglądali się jemu i swym oczom uwierzyć nie mogli, widzieli
bowiem Prawdę przeciw, której walczyli.
Jego
bohater upadł, zginął i dostąpił zaszczytu zasiądnięcia z samym Władcą przy
stole na wieczerzy. Czy mógł przystąpić większemu zaszczytowi?
*
Śmierć
osoby tak walecznej, dała mu wolność. Musiał zakończyć opowieść by zacząć wątek
kolejny – ten prawdziwy, rzeczywisty.
Siedział
nadal naprzeciw Alojzego i wpatrywał się w jego szklane oczyska, na krańcach,
których zbierała się woda. Płakał szczerze nad śmiercią bratanicy jak Wielki
Karol nad utratą swego siostrzeńca, Hrabiego Rolanda.
- Drogi
Karolu – poprawił się – Dionizy. Chciałbym panu pomóc jak tylko mogę. Niech mi
tylko powie jak.
-
Potrzebuję pieniędzy na pokrycie kosztów… - nie dokończył, jednak młodzieniec
nie potrzebował tego wiedzieć, wiedział za to że czeka go przedwczesna zapłata,
którą nawiasem był skory zapłacić bez problematycznie.
Nie
wypytywał o przyczyny, i tak nie łatwo było mu o tym wspominać. Co starzec miał
się męczyć tłumaczeniem.
Wstał od
stołu, zagotował, gorącą z przed chwili wodę i zrobił gościowi herbatę i
starając się przełamać lody, zapytał o coś mało z tematem związanego:
- Ile
pan słodzi?
- Jedną
– wsypał zatem jedną łyżeczkę cukru do szklanki – albo… dwie, dzisiaj dwie…
tak, dwie… - zapętlił się starszy mężczyzna.
Dosypał
niepośpiesznie kolejną porcję substancji pobudzającej.
W
oczekiwaniu na gotowość substancji składowych, odwrócił się w stronę rozmówcy i
trzymając znowuż stalowy sztuciec w dłoni i przekładając go nerwowo:
- Mogę…
- zadał pytanie nieśmiało - …mogę wiedzieć, jak?
Sam nie
miał pojęcia, czy interesuje go ta informacja, jednak mężczyźnie mogło zrobić
się lżej na duszy, gdy porozmawia o tym z kimś z zewnątrz
-
Policja twierdzi, że było to samobójstwo – odpowiedział mu niezwykle zgrabnie,
bez namiętnie oraz szybko. W poprzednich słowach dało dostrzec się wahanie,
teraz wyrazy płynęły niepowstrzymanie – znalazłem ją, w wannie z podciętymi
rękoma. Żadnego listu, żadnych nerwowych telefonów. Nic.
- A pan?
Co o tym myśli?
Odpowiedziała
mu pustka. Alojzy patrzył się przed siebie z otwartymi wielkimi oczym, z
obojętnymi siwymi brwiami.
Woda się
zagotowała. Czajnik huczał niczym lokomotywa parowa kiedy cząsteczki parującego
tlenku wodoru uchodziły z zamkniętego
obiektu. Chwycił za gorące uch i przechylił bezpośrednio nad z grubego szkła
szklanką. Naczynie wypełniło się wrzątkiem unosząc papierową torebkę ku górze.
Po kilku sekundach, gdy prozaik potrząsł tutką z ziołami w bezbarwną ciecz
zaczęły wplatać się brązowawe elementy. Po chwili cały kufel zabarwił się
jednakowo, a para unosząca się znad parzyła w dłonie. Chwycił za uchwyt i
przeniósł na stół obok siedzącego staruszka, który mimo okoliczności uśmiechnął
się życzliwie do pisarza.
- Wiesz
co myślę? – zwrócił wzrok na rozmówcę – Wierzę im. Była naprawdę, naprawdę
dobrą dziewczyną, ale miała problemy – poczekał - ze sobą. Nie mówiła o nich,
ale dało się spostrzec. – patrzył się teraz w jego oczy, obaj spoglądali sobie
w nie – zapytasz czemu nie zapytałem? Pytałem, wiele razy, ale nie chciała
rozmawiać, a siłą jej do tego zmusić nie potrafiłem. Może to moja wina także,
może nie. Któż to wie?
- Nie
zadręczajmy się takimi dywagacjami. – poradził młody staremu – odeszła, i nie
wróci. Musimy nauczyć się z tym żyć.
Mężczyzna
wstał, wsunął krzesło, obie ręce położył na oparciu i spokojnym głosem
wypowiedział:
- Spróbuj
przekazać takie słowa jej rodzicom, już tu jadą. Należność za twoje mieszkanie
posłuży nam za organizację transportu. Jeżeli mógłbyś… - nie dokończył
-
Mógłbym, ale aktualnie nie jestem świadom gdzie znajduje się najbliższy punkt
transakcji gotówkowych.
- Ależ
to nie problem – z pod płaszcza wysunął się niewielki mózg elektronowy –
mógłbym tylko zawczasu zdjąć z siebie odzież wierzchnią?
-
Wolałbym mimo wszystko, nico bardziej tradycyjne metody – pomyślał o wyciągu
transakcyjnym i długopisie – nie ufam cudom techniki.
- Nie
dobrze, ponieważ są one o niebo łatwiejsze w obsłudze niż tradycyjne
zastosowania. Wszystko przyśpiesza się o godziny. To nasza przyszłość –
traktował staruszek.
-
Przyszłość to stworzymy my, a nie pieprzone zabawki, wirtualne światy czy
przyśpieszenie życia. To co tworzymy od stuleci z każdą chwilą kradnie nam
coraz to więcej tego co nazywamy codziennością i istnieniem ludzkim. Za kilka
set lat nic nie zostanie z uczuć, kierowania się sercem i wolności wyboru.
Zaplanujemy sobie życie od narodzin do dnia zgonu – zadumał się nad kolejnymi
słowami – ot co, i będziemy mieli kolejne armie bez mózgów i znów zaczniemy się
bić, a potem zostanie już nic.
- W
takim razie proszę za mną – nie przyznał, jednak przedmowa Writera nieco go poruszyła
i nie protestował jego słowom – pod blokiem stoi mój samochód pojedziemy, zapłacimy i nie zobaczy mnie pan,
aż do końca miesiąca kiedy to spotkamy się w sprawie kluczy.
-
Doskonale – ruszył w stronę kluczy zostawionych na komodzie nieopodal wyjścia –
powiedzcie mi jeszcze tylko czemu... – spojrzał na drzwi zamknie codziennie
kłódka - … te drzwi, są zamknięte.
Blokady
nie było. Staruszek krzątający się jeszcze po pomieszczeniu gastronomicznym nie
zwrócił uwagi na jego zaskoczenie i szybki krok w kierunku niegdyś białego
pokoju.
Zatrzymał
się na sekundę trzymając za starą klamkę, spoglądał pytająco na staruszka,
który ignorował jego spojrzenie dopijając herbatę.
Popchnął
drzwi, a przed nim znajdowało się teraz kompletnie umeblowane pomieszczenie. Naprzeciwległej
ścianie duże biurko, starej daty tapczan po lewej, na środku krzesło. Naokoło
sekretarzyku półeczki, szafeczki i okna na obu ścianach. Nie mógł uwierzyć,
jeszcze wczoraj wchodził tutaj z Weroniką, a w pokoju nie było jednego mebla.
Wszedł nieśmiałym krokiem, stąpał po woli nie mogąc uwierzyć w to co się
dzieje, ani w to co widzi.
Podparł
się o krzesło i rzucił oczami po ścianach.
Nie
potrafił poskładać tego co widzi z tym co pamięta.
Opadł na
znajdujące się obok niego krzesło. Przez otwarte okno widział odmalowany jednak
stary plac zabaw. Matka z małym dzieckiem podawali sobie na zmianę małą gumową
we wzorki piłkę. Na zmianę matka – dziecko, dziecko – matka. Wcześnie wybrali
się na codzienny spacer, kobieta wyglądała na młodą, nie więcej niż dwadzieścia
dwa lata miała długie blond włosy dokładnie ułożone pod kolorystycznie pasującą
do pogody białą czapkę, ciepłą zarazem grubą, puchową kurtkę o barwie kremu i
czarne ortalionowe spodnie.
Pomyśleć,
iż zaczynał się listopad i takie warunki atmosferyczne nie są tu codziennością,
o tej porze, ale cóż począć? Świat się zmienia, ludzie się zmieniają, co za tym
idzie klimat też się zmienia. Od kilkudziesięciu lat atmosfera wariuje coraz
zażarciej, opady śniegu w lipcu, grad oraz upały w grudniu. Powodzie na zmianę
z suszami. Trzęsienia ziemi, ogromne fale zalewające miasta, wybuchy wulkanów.
Miliony ludzi ginęło, jedni nazywać to zaczynają Ragnarokiem, Apokalipsą, bądź
po prostu końcem świata. Cóż więcej mówić? Ludzkość zbliża się wolnym krokiem
do upadkowi tylko przez własną nieuwagę i ignorancję. Brak poszanowania dla
otoczenia, wysysają co najlepsze z ziemi i ruszają w poszukiwaniach dalej nie
zważając na przyszłość. Czym dalej w czasoprzestrzeń tym bardziej znaczące
skutki zaczynała, i wciąż ma w samo destrukcję. Nie wykluczane są prognozy, iż
za kilkaset, kilka tysięcy (o ile tyle nasza Matka wytrzyma) nie pozostanie
minerał na minerale, a ludzie będą zmuszeniu sobie znaleźć, ewentualnie
stworzyć nowy dom, który zamienią w pył o ile nie zrozumieją.
Kobieta
z dzieckiem odbijały monotonie piłkę, raz jedno raz drugie. Dziecko opatulone
było w podobny kostium, jaki Writer pamięta z własnych zdjęci pochodzących
jeszcze z czasów dzieciństwa. Jednoczęściowy kombinezon w ciemnoniebieski z
długim od kroku po szyję suwakiem oraz kapturem. Do tego duże jednopalczaste
bordowe rękawiczki oraz czapka i szalik. Twarz maleństwa przykrywała w znacznej
części pokrywały akcesoria anty chłodzące, lecz dało przebijały się drobne,
niewinne oczka.
Chłopczyk
mimo sztywnych ruchów kopał nadlatującą z wysoką częstotliwością piłkę zgrabnie
i prawie zawszę w stronę matki. Oboje mieli szerokie uśmiechy na ustach, śmiali
się i cieszyli chwilą, nie patrzyli na problemy liczyła się tylko zabawa.
Wychowanek jeszcze nie miał pojęcia, że jedno z rodziców niebawem wyjedzie
daleko i być może nie wróci.
-
Wszystko w porządku? – Zapytał zdziwiony Alojzy, który podszedł do pokoju.
-
Słucham? – wyrwany, zapytał odruchowo.
- Pytam,
czy wszystko w porządku – powtórzył.
- Tak,
tak – odparł mu na biegu jeszcze nie do końca powróciwszy do rzeczywistości.
Odpowiedź
nie był z godna z prawdą, ale intuicja wygrała szybkością z ciekawością. Jednak nie dał za wygraną.
- Co się
stało z tym pokojem? – złapał mężczyznę za ramię.
- A co
się miało stać? – starzec stanął po zadanym pytaniu.
- Kiedy
wynajmowałem ten lokal, Weronika – tu na chwilę utkwił – drzwi zamknięte stały
na kłódkę, po której dzisiaj brak śladu, a po drugie, gdy weszliśmy obejrzeć te
pomieszczenie było kompletnie białe. Chciałbym dlatego wiedzieć dlaczego
dzisiaj jest ono pełne mebli.
- O czym
pan mówi? – dziadyga zapytał przejęty i zdziwiony niczym Pisarz przy pierwszym
zetknięciem z wyposażonym pokojem – całe mieszkanie zostało oddane do użytku i
nie mam pojęcia o co chodzi z żadną kłódką.
- Mogę
przysiąść, że w tym miejscu znajdował się zamek – pokazał na drzwi gdzie
ostatnio znajdywało się zamknięcie - nie
rozumiem…
Zrezygnowany
porzucił temat, a obaj siedzieli już w średniej klasy samochodzie. Kierował pan
Bieluch, pisarz zanim odjechali widział jeszcze cząstkę szczęśliwej rodziny
wciąż bawiącą się na szarym podwórku. Uśmiechnął się patrząc na ich dostatek.
- Wracam
do siebie.
-
Słucham? – zapytał zdziwiony mężczyzna.
Radosny
pisarz w końcu zrozumiał, że najlepiej nie jest mu wcale w luksusach i pięknych
blokach z miłymi sąsiadami, a najlepiej czuje się między prostymi mieszkańcami
brudnych podwórek, które zawsze pełne są uczuć – gniew, radość, żal, zaufanie,
ból, podziw, odrzucenie, troska. Tam jego dusza czuje się wolna. Nie chciał
wiedzieć, czy to co się stało przez ostatnie dni w jego głowie, miało się
dopiero wydarzyć, a może była to przestroga. Nie miał ochoty dowiedzieć się o
tym tak samo jak pewność rozpierała jego ciało, że wraca do domu, gdzie będzie
żył tak jak ma na to ochotę.
-
Słucham? - powtórzył nieco zdenerwowany.
Zatrzymał pojazd przy chodniku mało znanej pasażerowi ulicy.
- Wracam
do domu, proszę zawieźć mnie najpierw w sprawie wpłaty, a następnie
bezpośrednio na dworzec.
- Coś
się stało?
- W
sumie to wiele – odpowiedział zgodnie z prawdą – jednak jest to zbyt trudne do
wytłumaczenia. To po prostu jest, a ja muszę sobie z tym poradzić.
- W
takim razie nie naciskam.
Samochód
ruszył na nowo.
Mijali
te same ulice, chodniki, drzewa co jadąc kilka dni temu taksówką. Po kilku
kilometrach ulicą główną skręcili w prawo – w wąski, odrestaurowany zaułek
gdzie pierwszym lokalem właśnie był punkt transakcyjny. Na szyldzie widniała
duża litera „M”.
- To
tutaj – oznajmił kierowca – poczekam tutaj.
- Masz
jakiś numer konta – pierwszy raz zwrócił się do Alojzego Dionizego von Bielucha
bezpośrednio – jakoś muszę przelać pieniądze
Uśmiechnął
się.
- Mam. –
Wyciągnął z kieszonki w samochodzie wizytówkę z danymi – tu znajdziesz
wszystkie potrzebne ci informacje.
-
Dzięki.
Dionizy
uśmiechnął się teraz do niego, tylko jakoś krzywo.
Prozaik
stał na środku chodnika mijany przez przypadkowych przechodniów. Starszych bądź
młodszych, jedni zwrócili uwagę na stojącego na samym środku człowieka, inni
mijali go podążając swoimi ścieżkami nie zwracając uwagi na jednego szarego
przechodnia.
Czy na
pewno szarego?
Prozaik
stał na środku chodnika mijany przez przypadkowych przechodniów. Starszych bądź
młodszych, jedni zwrócili uwagę na stojącego na samym środku człowieka, inni
mijali go podążając swoimi ścieżkami nie interesując się szarym człowieczkiem,
który unosił dłoń w celu zatrucia się po raz kolejny nikotyną. Gdy zakończył
swój rytuał ruszył do drzwi z tekturką w dłoni.
Wnętrze
lokalu odzwierciedlało ducha czasu – proste, ubogie w kolory. Równe bryły
ubrane w jedną barwę oraz otoczenie kontrastujące. Na prawej ścianie znajdowała
się informacja oraz biuro szybkich transakcji, po lewo od wejścia boksy dla
osób zaznajamiających się z funkcjonowaniem instytucji. W rogu znajdował się
także komputer służący pewno również do celów płatniczych.
-
Chciałbym dokonać transferu pieniężnego – oznajmił sucho młodemu mężczyźnie w
czarnych wąskich okularach.
Nie
zareagował na prośbę pisarza.
Obcięty
schludnie, z niewielką bródką, w różowej koszuli w prążki.
-
Chciałbym dokonać transferu pieniężnego – podniósł głos nie doczekawszy się
odpowiedzi od obsługi.
-
Słucham? – wyrwany z pracy nad dokumentami spojrzał na klienta i kartkę w ręku
– czym mogę służyć.
Wciął
głęboki oddech.
-
Chciałbym… – zirytowany powtórzył po raz trzeci - …dokonać transferu
pieniężnego.
- Na
jakie nazwisko – na to podał mu kartkę z danymi Alojzego.
-
Doskonale – przeciągnął przyglądając się wizytówce – a pański numer klienta.
- 511… 051…
463 – powoli podyktował obsługującemu go człowiekowi
- … 463
– zawtórował członek punktu – jaką kwotę panie…
-
Writer.
-
Słucham?
- Tak
proszę się do mnie zwracać – grzecznie nakazał – Panie Writer.
- Jaką
więc kwotę chce pan przelać, Panie Writer?
- 1024.
-
Doskonale – uśmiechnął się do niego mężczyzna w okularach – jeszcze tylko… –
wyrwał nowo wydrukowany dokument i podał go do podpisania – autograf poproszę i
gotowe.
Chwycił
długopis po czym przeciągnął go po papierze tworząc mało czytelną parafę.
Skierował oczy na pracownika, narzędzie wylądowało na blacie.
-
Popatrzmy. – Przejrzał oczyma po kartce - … doskonale. – zatwierdził, i kiwnął
na pożegnanie.
- Kopia?
– zapytał sucho
- Racja,
racja… gdzie ja mam głowę? – uderzył się
w czoło i podał identyczny kawałek papieru pisarzowi – oto i kopia.
Złożył
powolnie kartkę dwa razy na pół i schował do wewnętrznej kieszeni kurtki.
Spojrzał na pracownika zajętego na nowo stosami makulatury. Rozejrzał się po
pomieszczeniu.
Pusto. W
pomieszczeniu nie znajdował się ani jeden klient prócz niego. Dziwne.
Jednak
był tam bankomat, to mu wystarczyło. Udał się zatem po gotówkę.
Po
chwili gotowy był do podróży.
Obrócił
się i stanowczym krokiem opuścił obszar zamknięty. Wypalił w drodze do
samochodu jeszcze jednego papierosa. Ulica też wydała się jakaś wymarła. Minął
tylko starszej daty kobietę w wy chodzonej kurtce, długiej ciemnej spódnicy i
ciemno różowej czapce. Szła o lasce z siatką pełną zakupów. Nie śpieszyła się,
w pewnym wieku staje się to trudnością. Zmierzała powolutku od strony głównej
alei w głąb małych i coraz to rzadziej odnowionych kamienic.
-
Nienawidzę takich miejsc, możemy już jechał?
- Ależ
oczywiście – zwolnił hamulec i zawrócił na drogę – a co z rzeczami, które
zostały w mieszkaniu?
- Wyśle
mi je pan na ten adres – naznaczył na odwrocie wizytówki, jaką dostał kilka
chwil temu adres zamieszkania.
-
Dobrze, skoro tak.
- Tylko
wdzięczny będę za pośpiech, gdyż zapomniałem swojego zeszytu, a w nim mam
notatki dotyczące powstawania książki.
- W taki
razie przesyłka jeszcze dzisiaj wyląduje na poczcie.
-
Dziękuję. – mijał najnormalniejszych przechodniów, samochody większe, mniejsze,
bardziej, mniej zniszczone użytkowaniem – jest to ważne dla mnie, aby mimo
wszystko nie czytał pan zawartości.
Popatrzył
się dziwnie na niego, ale zachowując zobojętnienie odparł:
-
Oczywiście. To pańskie dzieło. Przeczytam je dopiero gdy zostanie opublikowane.
-
Oczywiście. – dodał, wiedząc, że nie do końca tak to będzie wyglądać.
-
Jakkolwiek by ona nie została podpisana – uśmiechnął się nie jednoznacznie.
Pisarz jednakże wolał nie ciągnąć wątku.
Jechali
w milczeniu do samego dworca. Gdzie
uściskiem dłoni pożegnali się, nie wspominając słowem o Weronice.
Siedział
na nowo w zadymionym przedziale zniszczonego pociągu. Pisarz w ścisku i zaduchu
wypacał się do nie przytomności. Kochał się jak pies z kotem z tłumami. Do tego
zablokowane okno i dym od papierosów. Naprzeciw niemu siedziały trzy osoby.
Matka, syn i dziad. Zarówno rodzic jak i mężczyzna trzymali w dłoniach
papierosy zatruwając dymem dziecko. Oboje zniszczeni od nadmiernego palenia.
Gruba brzydko umalowana kobieta zaciągała się wpatrując się w swoje odbicie w
szybie i wyglądała jakby liczyła sobie zmarszczki, bądź pryszcze – trudno
ocenić. Nierówno podmalowane oczy czarną kredką i czerwone, popękane usta.
Pisarzyna
zastanawiał jak można się z czymś takim… Nie, nie miał ochoty na rozmyślania
tego kalibry, a co dopiero spłodzić potomstwo.
Straszne,
skrzywił się po dłuższe obserwacji. Jednak dziecko nie było aż tak szkaradne,
widocznie musiało wdać się w ojca.
Dziadek
też nie było obrzydliwy, nie wliczając wielkiej czerwonej krosty nad okiem.
Autora
słów zawsze przerażały takie detale, bo znając siebie nie wytrzymałby z
wystającym kikutem, a przypadkowe zerwanie mogłoby skutkować nie najmilej dla
jego osoby.
Miał
mnóstwo zmarszczek i znamion jednak znaczenie tego dodawało mu charakteru niż
obrzydzało, w porównaniu do synowej.
W
lustrze po drugiej stronie przedziału widział sąsiadów z kanapy. Siedziała obok
niego para staruszków nie wyróżniających się specjalnie, nie palili jednak ani
razu od kiedy pociąg ruszył, trapił go powód jazdy w pomieszczeniu tak
zadymionym z braku głębszego powodu.
A może
właśnie mieli powód…
-
Przepraszam – odważył się na rozmowę.
Wszyscy
członkowie podróży spojrzeli się na niego.
- Czemu
państwo jadą w przedziale dla palących nie paląc? – skierował się bezpośrednio
wychylając się by obejmować wzrokiem obojga sąsiadów
- To
proste – uśmiechnął się mężczyzna – lubimy się biernie zaciągać.
Odpowiedź
była naprawdę zaskakująca, bowiem nigdy nie spotkał osób zaciągających się
jedynie w sposób bierny. Kobieta widząc twarz chłopaka dodała.
- On
żartował – skazała kciukiem na męża – po prostu skończyły nam się fajki – po czym
oboje zarechotali.
Pisarz
też się uśmiechnął i wrócił do pozycji z przed rozmowy.
Rozwikłał
drobną zagadkę zwykłym pytaniem. Czuł się z tym lepiej.
Do
stacji końcowej wpatrywał się w mijaną przestrzeń.
Dom.
Drzewo. Krzak. Krzak. Dok. Drzewo. Ulica.
Jednak
wszystko razem tworzyło obrazy podmiejskie, a czasami wręcz bezludne. Pokryte
warstwą śniegu pola, a na około nich drzewa tak samo białe. Porównywał pejzaże
zimowe do tych, jakie mijał latem, bądź jesienią przemierzając te trasę.
Nie raz
używał kolei, i nie raz przemierzał regiony, we wszystkich kierunkach. To było
jego zajęcie – poznawanie. Poznawanie i zapisywanie. Zapisywanie prawdy
przetworzonej na fikcje. Uwielbiał to. Był Pisarzem. Nie zwykłym pisarzem,
który piszę dla pieniędzy, mimo iż robił to właśnie dla dobra materialnego,
jednak czynił to głównie dla pasji. Zaspokojenia się wewnętrznie. Wypowiedzenia
się w wielu sprawach, jakich bez pisania dyskusja stanowiłaby duży problem.
Mijał
nieodśnieżone samochody, śliskie ulice, białe podwórza z drzewami. Dzieci
bawiące się bezbarwnymi soplami. Zima! W listopadzie….
-
Dworzec zwierzchni Stolicy – odezwał się głos z sufitu.
Koniec – pomyślał sobie – nareszcie – dodał wstając i sięgając po ciężką kurtkę pozostawianą
na półce ponad głowami.
Po
opuszczeniu pociągu nie wiedział co ze sobą zrobić. Miał kilka pomysłów jednak
nie miał pojęcia, który okaże się najbardziej owocny. W ścianie budynku
znajdowało się okienko. Podszedł do niego i zakupił średnich rozmiarów notesik
i długopis.
Miał
plan. Nie sprecyzowany i mało oczywisty, jednak zamierzał go dopełnić…
*
W kremowy płaszcz ubrana kobieta wysiadła
z pociągu. Rozejrzała się na boki w poszukiwaniu informacji o ulicach
znajdujących się nad nią. Przymrużyła oczy, poprawiła jasnobrązową torebkę i
ruszyła w kierunku lewych schodów.
Pociąg odjechał wypełniając halę
nieprzyjemnym dźwiękiem aktywnej maszyny łomoczącej o tory.
*
Po pociągu przetaczał się młody mężczyzna
ubrany na wpół elegancko. Z pod czarnego swetra, biała koszula w szerokie
krucze pasz tworzyła iluzję trudnego do sprecyzowania koloru. Miał dziwaczna
twarz, głębokie oczodoły i nieduże zielone oczy błąkające się w poszukiwaniu
odpowiedniego miejsca, obserwował pobieżnie otaczających ich współpasażerów.
Przyglądał się podróżnym z zaciekawieniem w prawej dłoni obracając nerwowo
telefonem. Dłuższe ciemny błąd włosy z grzywka na bok dodawały mu kobiecości,
jasne dżinsowe spodnie i mokasyny również oraz noga na nogę założona.
*
Pociąg telepał i huczał nie dając
pasażerom chwili spokoju w trakcie jazdy. Niektórzy zajęci sobą czytali
elektroniczne egzemplarze książek, starsi członkowie jadącej społeczności
preferowali tradycyjne lektury. Młodsi korzystali z nowoczesności poczytywali
na telefonach, cyfrowych wolumenach, inni czytali gazety jeszcze kolejni grali
w gry wideo dostępne na ich cybernetycznych zabawkach.
*
Brązowo włosa kobieta przeszukiwała
zawartość torebki. Duży, brązowy bagaż mieścił w sobie sporą zawartość jej
dobytku. Na sobie miała długa, czarna, puchową kurtkę, a z pod nią różowo-szara
chusta, skrywająca ciemnozieloną koszulka z dekoltem. Pod koszulką nie duże
upięte w stanik piersi ledwie dostrzegalne pod zimowym zestawem odzieży
wierzchniej.
Na prawym oku miała ciemnoróżowy bąbel.
Osoba dostrzegająca szczegóły mogła dostrzec degeneracje twarzy spowodowana
czynnym paleniem tytoniu, a co za tym zwykle szło wdychaniem smogu. Mimo tego
makijaż skrywał większość niedoskonałości i nie wliczając oka oblicze miała
ładne. Dobrze się prezentowała podczas powszedniej podróży.
*
Niski, szczupły mężczyzna z cienkimi
papierosami w białej paczce skrytymi w lewej kieszeni ciepłej kurtki, wstał gdy
przez megafon ogłoszono kolejny przystanek na jego trasie.
Miał kwadratową, niezniszczoną, dokładnie
ogoloną twarz. Stojące, ale ułożone krocze włosy które po skierowaniu się ku
wyjściu układał dłonią z pierścieniem na palcu serdecznym.
*
Koniec trasy kolei. Wszyscy pasażerowie
jak na rozkaz powstali chwytając swoje manele i kierując się do drzwi, kiedy
ostatni z jadących opuścił środek transportu wszystkie wrota zostały otwarte.
Po sprawdzeniu przez obsługę czy aby na
pewno nikt nie zapomniał wysiąść z pojazdu. Po krótkiej chwili ruszył z hukiem.
Tory zadrżały.
*
Młoda o długich, mocnych włosach panna
szła po peronie z bukietem czerwonych kwiatów, skierowanych w stronę ziemi.
owiniętych w przezroczysta folie ze złotym zakończeniem.
Oczekujący następnych przejazdów ludzie
rozmawiali miedzy sobą w różnych jeżykach. Jednakże przeważał jeżyk narodowy.
Kolejne pociągi stawały oraz odjeżdżały. Kolejni mężczyźni i kobiety
przemierzali swoje ścieżki.
*
Para dojrzałych kochanków stała pod
szerokim filarem obłożonym marmurem. Kobieta przygwożdżona przez ubranego w
ciemnozieloną kurtkę do ud kochanka dawała szeptać sobie do ucha mile słowa o
jej urodzie, o uczuciach i postanowieniach na wieczór. Uśmiechała się do niego
i odpowiadała upewniając go w tym co oboje czują. Obejmowała go chwytając
oburącz za głowę i namiętnie całując między tysiącami zwykłych nic nie
znaczących dla nich ludzi
*
W sile wieku kobieta w ciemny róż odziana
kierowała się wzdłuż peronu poprawiając swoją bawełniany beret.
Jej drogę przecinało wielu członków
komunikacji miejskiej. Dziewczyna od tyłu przypominająca płeć przeciwną jednak
z twarzy piękną i odzwierciedlającą wszystko co powinna swemu żeńskiemu rodowi.
Starsza pani w jasnokremowym futrze do
nóg dostojnie chodziła nie zważając na innych oczekujących i ich koleiny.
Pociągi przyjeżdżały i odjeżdżały.
*
Kolejka ruszyła, wszystkimi zatelepała
silą odśrodkowa sprawiając iż cała zawartość zrobili krok w przeciwnym kierunku
do czoła maszyny.
*
Biedna kobieta ze zniszczoną twarzą i
grubą, wysoką czapką na głowie, a także z tabliczką na piersi i kubeczkiem po
daninę w dłoni składała pokłony modląc się o zdrowie tych którzy dali albo nie
zechcieli ofiarować jej kawałka swego bogactwa.
Mijali ją wszyscy, ale tylko nieliczni
znaleźli się na gest podarowania jej nieznacznej ilości pieniędzy dzięki którym
będzie mogła posilić się tego wieczoru.
*
Ciemnej karnacji mężczyzna z lekkim
zarostem wpatrywał się w nazwę stacji w oczekiwaniu na kolejny środek
transportu.
Ubrany w imitującą skórę, świecącą kurtkę
ze ściągaczami u dołu. Trzymał w jednym ręku plastikową torbę w drugiej telefon
z kablem wędrującym pod jego odzieniem wprost do uszu. Przez elektryczność
słyszał dźwięki nowoczesnej wschodniej muzyki.
Ktoś biegł do zamykającego się już
pociągu. Nie zdążył drzwi zamknęły się przed nim a światełko nad nimi zapaliło
się przestając migotać co oznaczać miało koniec przeładunku.
*
Mały gruby chłopczyk ubrany od góry do
dołu w regionalne moro i grubą czarna czapkę, szedł podziemnymi tunelami
rozglądając się na wszystkie strony na ludzi i banery reklamowe. Poprawiał nerwowo cienki szalik spadający mu
z szyi. Po tłustych policzkach spływał mu pot a on wytrzeszczał paszczękę na
otaczających go uczestników ruchu podziemnego. Zbiegł po schodach prawie się
nie przewróciwszy i zniknął w jednym z wielu ukrytych pod ziemią pociągów.
*
W granatowe spodnie i brązowe lakierki
ubrany stał twarzą do drzwi mężczyzna. Patrzył sobie sam w oczy i myślał. Jego
osoba poruszana była przez siły działające na pojazd.
*
Długa stacja z rzeźbionymi ścianami o
kremowym kolorze opływała w tłumy przechodniów.
Wysoki łukowaty sufit z dziesiątkami
żyrandoli wiszących w parach wzdłuż. Kwiaciaste wzory leczące drobne elementy w
całość. Czerwono szaro czarna kamienna podłoga po której stąpało wiele tysięcy
stop naraz kiedy na peron wjeżdżały pociągi.
Halas uderzania kol o szyny pantofli o
kamienie mieszały się z syrenami oznajmiającymi przyjazd nowego pojazdu
zabierającego pasażerów.
*
Zgrabne odsłonięte nogi wielu
przypadkowych młodych kobiet które stąpały po chodnikach w wysokich i cienkich
obcasach. Jedne proste drugie bardziej wyszukane. Z różnych materiałów
skonstruowane - skora, zamsz, eko materiały czego dusza pragnęła. Wystarczyło
zaledwie przysiąść na jednej z wielu law ustawionych wzdłuż filarów.
*
Długie ruchome schody zabierały
podróżujących z, lub, na powierzchnie globu ważkim tunelem oświetlonym dwoma
rzędami kulistych latarni poustawianych miedzy pasami schodów. Wielu w spokoju
czekało aż dojada na sam szczyt inni pomagali sobie siłą własnych kończyn w
celu przedostania się na szczyt.
Górna hala kompleksu podziemnych pociągów
również nie wyglądała na tanią. Wielkie mosiężne żyrandole oświetlających
wnętrze bez okien swoim blaskiem. Złota farba ozdobione barierki z wytopionymi
imitacjami wstęgowa na które i tak nikt by uwagi nie zwrócił...
*
Stare nieodremontowany budynek
wyglądający na dom handlowy zagospodarowany i oddany do użytku betonowe bloki
połączone żelaznymi nitami tworząc wysoka konstrukcje na dziewięć pięter
pokryty został tylko na pierwszych dwóch poziomach ciemnym kamieniem by atrakcyjnie
wygadał dla idących ulica ludzi. Przy tej samej ulicy tyle że po drugiej
stronie stal ładny jasny budynek z kolumnami
oświetlony zielenią na jedynej jego kopule.
*
Ulica dosyć znana szły dwie pary innej
narodowości rozmawiających po ojczystemu szła tez piata osoba znająca ich
jeżyk. Usłyszawszy zwolniła kroku patrząc spod kaptura na nich. Upewniwszy się
ich tożsamości podeszła przywitać się jednak na mile powitanie nie napotkała
jedynie jedna kobieta nieśmiało odpowiedziała po czym zapadła cicha. Z powodu
braku jakiegokolwiek zainteresowania samotnik odszedł śmiejąc się z tych ze
ludzi po cichu. Przez dłuższa chwile nie rozmawiali. Wznowili dialog miedzy
sobą po jakiejś chwili ale piaty już był daleko od nich.
*
Na środku bulwaru stała postać. Przewyższająca
swym wzrostem przechodniów. Ubrana w luźne garniturowe spodnie kamizelkę
marynarkę tego samego koloru. Trzymała ręce w kieszeni i z uśmiechem
przyglądała się przechodnia, którzy co jakiś czas starali się uchwycić postać
na dłużej. Postać była na wpół lisa. Jedynie na potylicy rozkwitała bujna
fryzura.
*
Szybkim
ruchem zamknął niewielki notatnik zapisany w znacznej części po dzisiejszym
dniu.
Postanowił
przejść się po okolicach dworca, pojeździć koleją podziemną i zabawić się w grę
z przed lat, czyli w opisywanie napotkanych przypadkiem ludzi, miejsc,
sytuacji.
Uwieczniał
w ten sposób fragment realnego świata. Nigdy nie myślał o wykorzystywaniu
ćwiczeń w ostatecznych pracach jednak są mu inspiracją i natchnieniem w czasach
pustki.
Zamknął
notes i schował wraz z długopisem do bezpieczniej kieszeni by przypadkiem nie
zagubić swoich kilkugodzinnych wzmianek o otoczeniu.
Rozejrzał
się po okolicy w celu uświadomienia gdzie jego przemarznięte kończyny go
przywiały. Niedaleko stąd znajdowała się intersująca i dobrze znana mu
restauracja. Postanowił zjeść dzisiaj ciepły i wyśmienity obiad.
Od
tygodnia w końcu jego dieta ograniczała się do herbat, kanapek oraz papierosów
tak więc miał prawo odreagować.
Kilka
ulic bliżej w stronę centrum znajdowała się w wysokiej kamienicy starodawna
restauracja. Z kolumnami od frontu i dwiema identycznymi rzeźbami
podtrzymującymi wyższe kondygnacje budynku. Dwóch mężczyzn z kamienia miało
stare twarze z pokręconymi włosami i brodami
przyklękało na prawe kolana, a dłońmi
uniesionymi nad zgarbione plecy by utrzymać na sile swych skawalonych
mięśniach. Ubrani byli w zwiewne togi zakrywające ich części intymne. Patrzyli
prosto przed siebie bez większych emocji.
Pisarz
stał przed frontalnymi, dwuczęściowymi, z ciemnego drewna drzwiami, wrota
zostały przeszklone a szyby złączone cienkimi listewkami w kolorze złota,
bardzo profesjonalnie i do przesytu, gdyby wcześniej tu nie jadał powiedziałby,
iż to nie miejsce dla niego, jednak przez wzgląd na przeszłość nie czuje
żadnego dyskomfortu przychodząc tutaj, cieszy się, ponieważ zna tutejsze
potrawy, preferuje kuchnię tradycyjną zmieszaną z odrobinką gotowania
południowego i wschodniego.
Wobec
przezroczystego wejścia wewnątrz restauracji prozaik widział mężczyzn i kobiety
siedzących i zajadających się pysznymi strawami, rozmawiających między sobą i
cieszących się chwilą. Jedni przyszli w grupach, bądź parami, w spawach biznesowych, bądź rozrywkowych.
Pomieszczenie nie było zatłoczone, ale także nie puste.
Dopalił
bibułkę z tytoniem i ruszył w kierunku
zdobnych wierzei. Szybkim krokiem pokonał kilka schodków mijając kamienne
postaci, łapiąc wielką klamkę uchylił drzwi i znalazł się w ciepłej, za ciepłej
sali gdzie co chwilę przechodził mężczyzna, bądź kobieta w jednakowym luźnym
stroju z fartuchem w pasie z dwiema kieszonkami. Uśmiechnięci podchodzili
kolejno do gości, czasem z, czasem bez zastawy. Po ogromnej przestrzeni
roznosiły się pyszne zapachy, a patrząc na niesione przez kelnerów strawy, aż
gruczoły ślinotwórcze zaczynały pracować.
Po
chwili oczekiwania podszedł w jego kierunku ubrany w czarny garnitur z również
czarną koszulą pod spodem i czerwonym krawatem mężczyzna. Nieco odbiegał od
całości obsługi jednak to jego zadaniem było zachęcenie klienta, po przez
pierwszy kontakt, do odwiedzin lokalu.
- Dzień
dobry, czym mogę służyć? – przywitał się uprzejmie.
- Nasza
generacja odczuje… - zaczął
Gospodarz
dokończył:
- Silny
ból metafizyczny. – uśmiechnął się rozglądając się po długim pomieszczeniu
usłanym stołami – Zatem gdzie się Pan rozgości?
- W
cieniu po lewej – zażartował – gdzieś w rogu i moglibyście obniżyć lekko
temperaturę powietrza? – poczuł się gdy wypowiedziane zostało słowo „rozgościć”,
i się rozgościł.
- Ależ
oczywiście – zniknął mężczyzna na elegancko odziany, w zamian niego pojawiła
się młoda dziewczyna w spiętych blond włosach.
- Proszę
za mną – powiedziała bezpośrednio – mamy dziś niewielu gości, co da się
zauważyć – zagadywała ekskluzywnego klienta – w końcu jeszcze nie ta pora,
poczeka Pan kilka godzina, to będzie piekła – odwróciła się nie uzyskując
odpowiedzi – dla nas, oczywiście – uśmiechnęła się.
- Proszę
mnie źle nie zrozumieć, ale nie jestem tu po raz pierwszy i wiem o tym - odpowiedział po chwili ciszy – czy tu można
palić?
- Pan,
może. – odparła krótko nie ciągnąc tematu zawodu.
Podeszli
do ostatniego stołu otoczonego z trzech stron bordowymi kanapami. Na blacie
stał już zestaw powitalny, karta dań oraz czasopismo dotyczące fantastyki –
zgodnie z upodobaniami gościa.
- Za
chwilę pojawię się w sprawie zamówienia.
-
Doskonale.
Kobieta
w związanych włosach zniknęła za ladą prowadzącą do pomieszczenia dla
personelu.
Pisarz
nie przejmując się otaczającym go towarzystwem rozpalił dziesiątego już tego
dnia papierosa zanurzając spojrzenie w eleganckiej, oprawionej miękką skórą
karcie dań.
Na
okładce u góry czarnymi, cieniutkim literami wzorowanymi na pismo odręczne
słowo „Menu” oprawione w prostą ramkę.
W
centrum pierwszej strony okrągły obrazek ze sztućcami na pierwszoplanowym miejscu
oraz pejzażem gór w tle. Wszystko w czarno bieli tworząc prosty i wyrazisty
znak firmowy. Owa marka miała pod sobą bowiem wiele tysięcy restauracji na
całym globie, w prawie każdym kapitolu świata znajdowała się przynajmniej jedna
ich siedziba gdzie każdy mógł przyjść i skosztować doskonałych potraw
przygotowywanych ze świeżych i dobrej jakości produktów. Nie dało nazwać się
tego miejsca najtańszym, jednakże na warunki popatrzywszy nie można powiedzieć,
że nie ma za co płacić, a w porównaniu do innych lokali gastronomicznych w tym
przedziale cenowym tutaj opłacało się przyjść najbardziej, zwłaszcza jako gość
specjalny.
Cały
teren zagospodarowany i wyznaczony dla klienteli to jedna ogromna sala
mieszcząca sto jednakowych kwadratowych jasno drewnianych stołów z od czterech
do sześciu krzeseł przy każdym. W celu zaniedbania elegancji i stworzenia
swojskości zaniechano obrusów blaty nie były najnowsze, a gdy zakapowane były
już zostały pościerane. Krzesła zrobione doskonale na pozór obskurne, stare i
niewygodne w rzeczywistości przyjemne do dłuższych rozmów przy obiedzie, bądź
kolacji. Wzdłuż ścian, z wyjątkiem tej z drzwiami i oknami, ciągnęły się komory
z kanapami i podłużnymi stołami, każda oddzielona od siebie została cienką
wysoką ścianką tworzącą bardziej intymną atmosferą. Na domiar tego po całym
lokalu niosła się delikatna nastrojowa muzyka mieszana z nowoczesną. Każdy
siedzący w środku osobnik miał prawo do zamówienia jednego utworu z listy
dostępnych, poza okresem kiedy na scenie na samym środku pomieszczenia nikt nie
występował. Zwykle grały tam młode kapele muzyczne umilające jedzącym
spotkanie, bądź w dni specjalne występowali tam komicy rozbawiający przybyły
swymi osobami.
Pisarz
przeglądał kolejne strony z karty dań sącząc czerwone, pół słodkie wino w
oczekiwaniu na obsługującą go kelnerkę.
Już od
czasu przybycia do restauracji wiedział co zamówi i co będzie jadł. W końcu to
tu powstawały jego pierwsze poważne powieści przy najlepszych, dla jego gustów, potrawach. Zasiadał przy
stole, zamawiał niskoprocentowe alkohole do tego porządny, sycący posiłek i
pisał co mu do głowy przychodziło, czasami natchniony muzyką, jeszcze innym
razem otaczającymi go ludźmi, jeszcze niekiedy po prostu posiłkami.
Nigdy
nie zapomni jedynego razu gdy do stolika blisko sceny, przy którym pisząc
powieść zajadał się befsztykiem dosiadł się niezapowiedziany wizytator będący
dla niego prorokiem i mistrzem słowa przez następne lata. Nauczył go jak w jak
najkrótszym czasie pisać jak najwięcej na dobrym poziomie. Brakowało mu
pieniędzy oraz weny od tamtego czasu potrafił napisać dzieło wielostronicowe w
ciągu jednej doby. Z lub bez jakiegokolwiek natchnienia.
Tajemniczy
mężczyzna na oko patrząc dwa razy starszy od Writera z tamtych czasów ubrany
najnormalniej w świecie wyglądał także nieszczególnie specjalnie. Czarne włosy
z głębokimi zakolami na czole, zarost pod nosem, wąskie usta, szerszy nos.
Ubrany w sweter, płócienne spodnie, z laską, jedynym wyróżniającym go z tłumu
atrybutem, na której podtrzymywał krok lewej nogi.
Przysiadł
się bez pytania, nic nie mówił, czekał, aż pisarz pierwszy się zapyta z jakiej
racji przeszkadza mu w spisywaniu słów oraz południowym posiłku.
Jednak
bez głębszej mimiki siedział oczekując na zainteresowanie właściciela stoliku.
Chwilę
się im zeszło nim wymienili poglądy oraz przyczyny posiadywania w jednej z
lepszych restauracji na świecie. Pisarz pierwszy się odezwał. Jednak nie na
temat jakim prawem, a dlaczego.
Senior
odparł mu, że lubi pisać i zauważył bratnią duszę. Dał do zrozumienia iż
chciałby się zaznajomić z treścią jego notatek na co niedoświadczony i
amatorski, jeszcze w tedy, prozaik zgodził się bez żadnego ale i na sam koniec opłaciło mu się to niezmiernie. Kto nie
chciałby zostać zaczepiony przez tak uzdolnionego Literata posiadającego takie
zdolności składania słów tworząc z nich spójny, interesujący komplet.
Senior
po kilkunastu minutach rozmowy przerywanej na czytanie fragmentów zamówił sobie
butelkę lekko gazowanej wody i zapytał się bezpośrednio Pisarzyny czy nie
chciałby się nauczyć pisać efektowniej, co nie do końca zrozumiał młodzieniec,
lecz po dalszym dialogu przy wodzie i alkoholu, pojął przesłanie starszego
doświadczeniem i zgodził się.
Na jego
zapał Literata zareagował uśmiechem oraz podał mu serwatce zapisany adres oraz
godzinę spotkania.
No i w
ten sposób zaczęła się jego przygoda z pisaniem z klepsydrą, a potem skryte
powieści pod wieloma nazwiskami publikowane.
Spotykali
się dzień w dzień – święto czy nie święto o tej samej porze w tym samym miejscu
na tych samych kanapach i pisali, on swoje Pisarz swoje potem dzieli się
słowami, z początku Writer nie potrafił napisać ułamka tego co tworzył
Literata, jednak z każdym spotkaniem przychodziło mu z większą łatwością, aż po
wielu dniach pracy dogonił starego. Udawało mu się pisać powieść na dzień, ale
mimo wszystko nie zawsze miał takie dni. Potrafił, ale potrzebował motywacji
oraz samo zapału i tego co zwie się w jego kręgach Muzą.
Lecz,
kiedy Muza nawiedzała jego wyzuty z sił i słów umysł napełniając na nowo go
pomysłami, wtedy mało kto dorównywał jego słowom.
*
W oczekiwaniu na zamówione jedzenie postanowił
wrócić do pisania o przygodach pułkownika Sokołowa schwytanego przez obrońców
ziem Polskich, które Nowa Rosja zaplanował zająć na nowo…
*
-
Wstajemy panie pułkowniku Ścierwo – na pluł mu na twarz jakiś szeroki człowiek
ubrany na zielono z nożem przy pasie.
Mięśnie
pułkownika nie pozwalały mu na żadne gwałtowne ruchy. Mimo iż spał przez
ostatnie siedem godzin i psychicznie był w pełni świadom to jednak jego ciało
nie nadążało za trzeźwością i sprawnością ducha.
-
Wstawaj mówię! – złapał go za szyję i postawił.
Sokolow
zdecydował się na wykorzystanie wiły woli do zapanowania nad organizmem.
Zdecydował
się na atak. Zebrał to co zostało na kilka szybkich ruchów. Wiedział, że jedyne
co może zrobić to dostać się i wykorzystać uzbrojenie przeciwnika.
Odczekał
chwilę po czym zaatakował rękę uwalniając się z uścisku, stanął twardo na
nogach i godząc w genitalia hardego mężczyznę wyrwał mu nóż i wbił mu w
nachyloną ku niemu głowę.
Trup
opadł ciężko na podłogę, a z rozdartej czaszki wylewała się ciemno czerwona
krew.
Pułkownik
stał na obu miękkich nogach próbując utrzymać równowagę, całkowicie goły, nie
stać go było na włożenie wysiłku w przebranie się w coś. Chwycił nóż i ciężko,
ślamazarnie ruszyły do kolejnego pomieszczenia. Zastanawiał go fakt iż nikt nie
przybył po odgłosach walki.
Zważając
na przeczucie zajrzał za framugę i dobrze, za ścianą czekał na niego uzbrojony
w karabin maszynowy osobnik niewiele różniący się od zabitego.
Nie miał
możliwości manewru, jedyna droga prowadziła przez drzwi, a za nimi znajdował
się uzbrojony osobnik.
Przez
ściany się nie przedostanie, a wyjście drzwiami to samobójstwo.
Mimo
wszystko musiał spróbować.
Chwycił
leżącego osobnik, postawił go na nogi i używając jako tarczy wysunął się do
następnego pokoju z przygotowanym nożem bojowym do rzutu.
Wychylił
tarczę, lecz strzały nie padły, tak samo gdy stał już na środku podłużnego
pomieszczenia. między oboma żywymi stał trup, ani jeden, ani drugi nie zaczęli
strzelać. Sokolow postanowił na to iść plecami za pierwszy lepszy zakręt w celu
ucieczki.
Szedł
trzymając zwłoki w jednej ręce a w drugiej nóż, tak na wszelki wypadek. Na
prostopadły korytarz na trafił po chwili. Położył pod ścianą trupa i jak
najszybciej mógł biegł w stronę drzwi naprzeciw niemu trzymając na wszelaki
wypadek nóż w gotowości. Tunel ciągnął się niesamowicie, a żołnierzowi
zaczynało robić się słabo. Czuł, że słabnie i nawet jego siła umysłu nie
powstrzyma go przed upadkiem, jednak dopóki biegł i myślał, dopóty miał małą,
lecz miał szansę na ucieczkę.
Drzwi na
samym końcu przejścia stały otworem. Przebiegł przez nie i zatrzasnął.
Dotarł
do kolejnego pomieszczenia bez okien oraz innych wyjść. Nie pozostało mu nic innego jak czekać na
przybycie bezmózgiego bojownika i obezwładnienie go zabierając uzbrojenie oraz
jakieś odzienie… Bieganie jak Adam po Edenie nie wchodziło w jego ulubione
zajęcia.
Klamka
zabrzmiał po chwili, lecz wejście nie uchyliło się. Zawarczał zamek. Zamknęli
go… Został zamknięty… Znów był uwięziony…
Tym
razem miał nóż. Co mu jednak po nożu gdy do pokoju wejdzie dziesięciu
uzbrojonych przeciwników, a on ledwo ruszał palcem. Nie podda się, wolał tam
zginąć niż powiedzieć o czymkolwiek.
Światło
przez niego zapalone kilka chwil temu zgasło…
- Блять… - zaklął po cichu pogrążony w
ciemnościach.
*
- Wedle
zamówienia – przeszkodziła mu kelnerka z głębokimi, niebieskimi oczyma, z
delikatnie pomalowanymi rzęsami - specjalność szefa kuchni. Krewetki po
królewsku i świeży, pieczony na miejscu jasny chleb.
-
Dziękuję – odpowiedział wpatrując się w talerz oraz pociągające spojrzenie
kelnerki o przyzwoitych kształtach. Z pod luźnej koszulki z kołnierzykiem uwydatniały
się tradycyjnej wielkości piersi dla owego regionu.
- Podać
jeszcze wina? – jego kieliszek stawał się już pusty, a zapowiadała się
przyzwoicie sycąca przystawka, a po niej jeszcze bardziej energotwórczy posiłek
główny
– Będę
wdzięczny – odparł – i niech się kucharz nie śpieszy z kolejną stawą –
uśmiechnął się – dzisiaj się nie śpieszę.
Obsługa
bez słowa oddaliła się zostawiając go z ogromnym talerzem wypełnionym świeżymi
morskimi owocami w pysznym sosie z przesadną ilością czosnku – tak jak lubił.
Chwycił
kromkę pieczywa, urwał kawałek i delektował się dobrocią tutejszego pieczenia.
Zamoczył
chleb w zaprawie i zjadł.
Teraz
przyszła kolej na degustację małego pomarańczowego wodnego stworzonka. Wziął do
ręki dużą krewetkę, przerzucił oczami z każdej strony, powąchał. Zanurzył palcami
w pancerzyki w celu obrania jej do stanu jadalności, gdy został na niej tylko ogonek ugryzł
słonawe żyjątko i zanurkował we wspomnieniach.
Przypomniał
sobie zmarłego ojca, który zamiłowany w południu kontynentu zawsze
przygotowywał właśnie w ten sposób te małe, pomarańczowe zwierzątka.
Przypomniał
sobie jak jeździli całą rodziną do krajów na wielkim budzie ułożonym,
przemierzali ulice wybudowane pod stromymi skalistymi klifami, przyglądali się
pięknemu kryształowemu morzu i marzyli. Każdy o czymś innym.
Ojcu
widziało się na starość zamieszkanie na jednym z takich wzgórz, by każdego
poranka wstając móc popijać delikatny, winogronowy napój i rozkoszować się jego
pysznym smakiem jak i krajobrazem na jeszcze nie zamglone parującą wodę fala,
które odbijałyby promienie słońca. By we włosy wplatał się subtelny powiew
chłodzącego wiaterku.
Matka
chciał mieć swój ogródek. Hodować domowe pomidorki, mieć niewielką winnicę, by
co roku mogła robić wino oraz zajadać się własnoręcznie dopieszczonymi
winogronami. Do tego posiadać kwiatową plantację. Miała ochotę pracować nad
doskonaleniem piękna, by każdy jej roślinny kochanek rósł i przynosił jej dumę.
Oboje
myśleli, iż spędzą tam całą starość, pochłonięci pielęgnacją posesji, oraz
darzącej do siebie szczerej miłości na wieki. Tam usnąć oboje w tym samym
czasie i tam zostać pochowanym by na zawsze zostać w miejscu, które od zawsze
kochali.
Syn,
jemu nie zależało na spokoju i wytchnieniu, w jego żyłach płynęła przygoda, nie
miał zamiaru nim dokona wszystkich swych marzeń spocząć na szczycie góry w
niewielkim domku. On chciał poznawać, odkrywać niepoznane, nieznane jemu bądź
całemu światu miejsca. To był jedyne wyjście na spełnieni siebie. Jemu nie
potrzebne, żadne wygodny, ciepłe posiłki o tej samej porze, ani bezpieczne
zawsze schludne nocowanie. Liczyło się tylko życie w trasie, bez nakazów i
obowiązków. Nie myślał nigdy, że to rozwiązanie na życie całe, lecz tylko na
młodzieńcze lata. Bez tego nie widział siebie w przyszłości.
Żadne z
nich swych marzeń nie spełniło.
Pochłaniał
delektując się każdym gryzem morskimi zwierzątkami zagryzanymi kawałkami
dobrego pieczywa namaczanego w zaprawie przekąski.
Bezpośrednio
po skończeniu talerza z krewetkami do stołu podeszła Weronika, obsługująca go
kelnerka, z pytaniem o kolejne dania.
Zastanawiając
co te jedno zdanie rozpoczęte przez gościa, zakończone przez gospodarza
oznaczało. Co powodowało, aż taki posłuch, iż wszyscy skakali teraz wokół
niego, jak naokoło króla.
Słowa
mają największą moc, jednak czym wyróżniły go od całej masy innych klientów
siedzących i jedzących o wiele droższe potrawy niż Writer.
- Czy
można już podać danie główne? – zapytała
- Ależ oczywiście
– odpowiedział wycierając dłońmi kanciki ust.
Zdążył
już wypić pół butelki półsłodkiego, krwawego wina, a tak mu smakowało, że pił
bez ustanku, choć z głową.
- Dobre
te wino maci – wydawało mu się, iż zaczyna odczuwać zmęczenie umysłu, spowodowane
najedzeniem oraz alkoholem, a przed nim jeszcze jedne posiłek i powrót do domu.
Kelnerka
dolała mu jeszcze kieliszek ze stojącej na środku stołu karafki po czym
skierowała się do kuchni po średnio wysmażonego, olbrzymiego steka z
ziemniakami oraz pokrojonymi pomidorami.
Na stole
przed podpitym pisarzem znajdował się kieliszek wina, duży talerz z potrawą,
sztućce, długopis i notatnik. Nim jeszcze do końca stracił pamięć schował go do
kieszeni w celu pewności że nie zostanie on gdzieś zapodziany. Chwycił nóż oraz
widelec, które zanurzył w mięsie w celu odkrojenia segmentu do skosztowania.
Kilka
kęsów i kilka kieliszków potem, gdy flakonik z winem opróżniony był do dna, a
na talerzu zostały odrobiny pokarmu.
- Nie
jem zbyt wiele… - powtórzył do siebie - …mocne to cholerstwo.
Po nie
krótkiej przerwie od jedzenia i picia do stolika podeszła obsługująca go
dziewczyna z uzależniającymi oczyma.
- Czy
coś jeszcze podać?
- Nie
dzięk… - odbiło mu się - .. uje. Przepraszam. – najadł się za cały tydzień. –
albo, może… szklankę gazowanej wody i rachunek.
- Już
pędzę – widząc zadowolenie jego osoby przestała stresować się w rozmowie z tajemniczym
osobnikiem.
Po
nieznacznej chwili wróciła w ręku trzymając tacę, na której stała nieduża
szklanka, woda w małej, szklanej butelce z wyblakło zielonym korkiem i
niewielki skórzany, podobny do tego z kartą dań, różniący się jedynie
rozmiarem, futeralik z niewielkim świstkiem papieru wewnątrz.
-
Proszę, oto woda – podała nalewając do naczynia odrobinę przezroczystego płynu
– a to rachunek, wedle życzenia – odłożyła gdzieś na uboczu stołu kwadratową
książeczkę.
Odeszła
bez słowa.
On bez
pośpiechu wyciągnął gruby plik pieniędzy złożony na pół z kieszeni spodni,
spojrzał na należność z obiad, wybrał z nadwyżką przybliżoną wartość. Zamknął
powolutku wraz z gotówką, wstał z kanapy, zebrał ekwipunek i ruszył ku drzwiom
wyjściowym.
Na
świeżym powietrzu zrobiło mu się od razu lepiej. Zebrał myśli dotyczące
przeszłości, teraźniejszości oraz przyszłości.
Nie
posiadał planu na później jednak miał pewność, że w końcu najadł się porządnie,
a cena obiadu nie ma znaczenia, za taki posiłek połączony z chwilą natchnienia oraz
wspomnień z dzieciństwa. Lubił wracać do przeszłości, kiedy jego jedynym
zmartwieniem były drobiazgi takie jak pomyślność z kochankami, porozumiewanie
się z rodzicami, a także ciekawe spędzenie wolnych chwil. Teraz mu została
pasja – pisanie.
Cieszył
się, jednak brakowało mu ludzi, otoczenia sprawiającego, że będzie prawdziwie
szczęśliwi. Sam nie wiedział kiedy tak na prawdę stracił kontakt z przyjaciółmi
czy rodziną.
Pamiętał,
że gdy wyjechał w świat jego droga samotnika zaczęła się, bo gdy wrócił mało
ludzi pamiętających o jego istocie. Wtedy pozostało mu pamiętać rady starego
druha, powrócić do pisania na czas i zarabiania na siebie w ten czy inny
sposób.
Kierował
się na dworzec w kierunku dworca autobusowego, którym pojedzie na stare śmieci,
przepisze, przeredaguje tekst, który napisał, o ile oczywiście Alojzy Dionizy
von Bieluch nie zapomni o nadaniu przesyłki. Bo jeśli nie to pozostanie mu
jedynie zaczęcie wszystkiego od nowa, a co za tym idzie więcej pracy i mniej
czasu na zakończenie całej powieści.
*
Siedział
w przestarzały, ledwo jadącym autobusie telepiącym i rozpadającym się. Ledwo dało
usłyszeć się własne myśli, a co dopiero
głosy innych pasażerów.
W
pojeździe siedział on, stara kobieta z torbami na zakupy wypełnionymi
produktami, młoda dziewczyna z platynowym blond włosami do ramion, ciemną skórą
na twarzy i niedoskonałościami skrytymi pod tanim podkładem, mężczyzna
wchodzący w wiek dojrzałości w obcisłych spodniach, przylegającym swetrze z
kapturem i w czarnej dwurzędowej kurtce.
Na
przedzie autobusu stał chłopak z plecakiem i workiem w ręku. Opatulony we
wszystkie warstwy z czapką na głowie i szalikiem na szyi. Zgrzane dziecko ledwo
stało jednak zajęte grą na telefonie nie zważało, że zaraz mogło omdleć a w
kabinie nie znajdowała się prawie na pewno osoba zdolna i chętna udzielenia mu
pierwszej pomocy.
Droga do
jego domu przebiegała spokojnie, żadnych ulicznych incydentów, żadnym mijanych
wypadków, ani pożarów zmarzniętych lasów. W kolei napotkał tylko nieżywego od
alkoholu mężczyznę w średnim wieku, jednak nie miał ochoty na interwencje bo
był to często widywany przez niego uczestnik komunikacji miejskiej na tej
trasie. Miał niedbałą długą brodę, wąsy przepalone, a cały pokryty w bliznach,
strupach o czerwonej karnacji cuchnął gorzelnią zmieszaną z zapachem śmietniska
i zgnilizny, a wytrawny nos wyczuł także smród uryny.
Na starym
podwórzu, które zwie swoim domem zauważył tych samych znanych tylko z widzenia
ludzi. Te same dzieci na huśtawkach, te same matki z wózkami rozmawiające na
identyczne tematy od lat, oraz ojców nie różniących się od swoich żon. Popijali
mocne, tanie piwo i gawędzili o swoich problemach. Na brudnej miejskiej ulicy
znajduje się niewielu mieszkańców a jeszcze mniej przyjezdnych, mieszkając
tutaj od wielu lat, bo prawie od urodzenia dało się upamiętniać twarze
tubylców, a nieznajome facjaty przyciągały zaciekawienie oraz podejrzliwość.
- Uwaga!
– krzyknęło jakieś dziecko widząc zamyślonego mężczyznę idącego przed siebie z
kapturem na głowie, papierosem w ustach i obiema rękoma w kieszeni.
Pisarz
usłyszawszy ostrzeżenie odwrócił nieobecny wzrok ku odgłosowi i zobaczył
nadlatującą piłkę. Szybkim ruchem uchylił się przed pociskiem po czym wrócił do
swojego zamyślenia.
-
Przepraszam… - zza pleców dobiegał cichnący głos dziecka, któro przed chwilą
ostrzegało go, pobiegło po dmuchaną kulkę.
Writer
mimo wszystko nie zareagował na wołanie, jakie z chwilą umilkło, a chłopcy, i
jedna dziewczynka, wrócili do gry na pokrytym ubitym śniegiem i lodem boisku.
Kilkaset
uderzeń serca później stał w oczekiwaniu na windę, która miała zawieźć go na
jego poziom, by mógł oddać się swojej pracy na całego. Nie miał teraz na to
ochoty, jednak nie miał wyjścia. Co pozostało mu do robienia w samotni dnia?
Bez przyjaciół, bez rodziny. Żadnych kontaktów w telefonie poza agencją do
spraw pisania.
Nie miał
gdzie się podziać.
*
Wysłużony
zamek zawarczał pod wpływem równie starego klucza. Drzwi zatrzeszczały, a
Writer znalazł się w swej pustelni zwanej pospolicie mieszkaniem. Rozpiął
najpierw kurtkę potem bluzę, zdjął obie części. Odłożył klucze na bok, wrócił
do odzieży wierzchniej w której zostawił papierosy, wyłożył obok narzędzi do
otwierania drzwi. Schylił się by rozsznurować ciężkie buty, po czym wstał i
noga o nogę zsunął je z siebie.
Kiedy
stał w przepoconej koszulce oraz spodniach w przedpokoju poczuł chłód, bowiem
od tygodnia kwatera stała pusta z powyłączanymi grzejnikami. Nie czekając na
nic ruszył do łazienki w celu wzięcia prysznica. Zrzucił przechodzoną odzież,
położył niedbale do miski znajdującej przy wejściu i stanął wycieńczony, mimo
wczesnej pory, naprzeciw lustra i wpatrując się w kilku dniowy zarost i swoje
zaniedbane ciało.
Przekręcił
pokrętło na najgorętszy stopień, odkręcił wodę i czekając na stworzenie
odpowiedniej atmosfery dla kąpieli wpatrywał się w swój portret namalowany po
przez odbicie jego osoby w lustrze.
Podniósł
nogę i zrobił krok w gorącą kałuże po czym wsunął całe ciało i ustawił wodę
mniej więcej po środku kurku. Rurami popłynął woda odpowiednio zmieszana by
pozwolić mu się zrelaksować.
Woda
opływała jego nagie ciało, a on nie przeciwstawiał się gorącej cieczy masującej
oraz rozluźniającej jego zmęczone mięśnie. Sam nie miał już pojęcia co się
dzieje. Raz przed jego oczami dzieją się dziwne rzeczy, potem znowu
najnormalniejsze po czym okazuje się, że to wszystko było tylko snem.
Autysta
myślący nad szybko i wyłapujący detale z
jego książek. Intymne spotkanie z Weroniką, pierwszą miłością. Rozmowa z matką
Łukasza, na pozór niekomunikatywnego dziecka. Dziwne wizje, powroty do
przeszłości.
Chyba
zaczynał wariować… albo to natłok spraw.
Uznał,
że znów musi wyjechać. Na długo, sam jeden.
Bez
słów, bez zeszytów, długopisów, ani przeszłości.
Spakować
plecak, napchać do niego długoterminowego jedzenia i pójść przed siebie.
Potrzebował
znów zaufać ludziom.
Ale to
wszystko utopia… jak na razie. Wpierw czekało go zakończenie opisywania
powieści od Sokolowie, pułkowniku zamkniętym przez własną głupotę w kolejnej
celi.
Sterczał
w bez ruchu oparty o szybę ociekający i przysypiający rozmyślał nad
najoczywistszymi sprawami jak nad rzeczami wagi najwyższej.
Po
trzydziestu minutach zmęczony parzeniem się stanął naprzeciw siebie w lustrze i
powiedział.
-
Pierdole, chcę się wyrwać.
Mówił
tak, a jeszcze tego samego dnia jego krytycznym marzeniem było znalezienie się
w tym miejscu. Spoglądanie na ponure podwórze, na którym… na którym nie
siedział od wielu lat. Jego jedność z otoczeniem kończyła się na opisywaniem w
fikcyjnych realiach widzianych przez szyby okien postaci przechadzających się.
*
Znowu to
się działo…
*
Widział…
Widział bujną zieloną krainę w której wznosiły się niewielkie pagórki pokryte
intensywną zielenią na przemian z pięknymi kolorowymi kwiatami. Polany
rozciągające się po horyzont, nie było tam ludzi. Tamte rejony zamieszkiwały
stare rasy, elfy, i krasnoludy żyjące w pokoju i przymierzu.
Elfy
zajmowały się pozyskiwaniem ziół, hodowlą roślin, poznawali i integrowali się z
przyrodą naziemną. Przemierzali morza, najciemniejsze i najdalsze lasy tak by
pozyskiwać coraz to nowe arkany natury. Nie prowadzili wojen, oddawali życia za
pokój i harmonię z ziemią.
Krasnoludy
za to stworzenia wychowane w mrokach podziemia budowały swe osady z kamienia
głęboko pod osiedlami długouchych, penetrowali środowisko skryte pod trawami,
środowisko zawładnięte przez ciemności. Pozyskiwali nowe surowce, przetapiali
je na lepsze od poprzednich bronie, wynajdywali łatwiejsze sposoby na podboje
niebezpiecznych podziemi. Szukali, budowali, a to co opłacało się sprzedać
sprzedawali na powierzchnie do elfów wymieniając to na zioła, wiedzę oraz
żywność, której nie dało zdobyć się pod ziemią.
Nie
mogli zatroszczyć się o takie artefakty sami iż uczulenia byli na słońce tak
jak długouchy na ciemności. Tworzyło to między nimi linię porozumienia i
zależności, jedni od drugich byli zależni.
Długowieczni
troszczyli się o Matkę naturę, która niszczona przez ludzką rasę potrzebowała
swych obrońców. Mieli bowiem oni znaczną przewagę liczebną jednak elfów trudno
było wytropić i zniszczyć, równoważyli się. Ludzi występowało wielu, jednak to
długouchy żyły nieskończenie długo to też czyniło ich groźnymi przeciwnikami.
Traktowali między sobą, zaniechiwali i wznawiali nowe konflikty. Taka ich rasa,
człowiek musi cierpieć, potrzebne mu to do funkcjonowania, chcę zabijać żąda
więcej niż mu się należy. To też przerażało rasę nieśmiertelnych, wiedzieli, że
ich lata są policzone, za setki, tysiące, może nawet dziesiątki wieków nie
będzie tu dla nich miejsca. Ludzie przerosną ich, zaczną niewolić, bądź po
prostu niszczyć i tępić. Ich jedyną możliwością pozostawała wędrówka na nowe
nieodkryte jeszcze lądy, bądź zejście do podziemi gdzie czekała ich zmiana bez
wystarczającego źródła światła pozwalającego im swobodne poruszanie się.
Bowiem,
każdy elf zapuszczający się w mrok przeżywał jednak jego organizm przestawał
pobierać dobroć płynącą od Boga Heliosa co oznaczało powolną degenerację
komórek a co za tym szło ich piękne proste wysokie ciała cierpły, kurczyły się
i czerniały. W wielkich Elfich wojowników przeistaczali się w małe poczwarne
gnomy. Radość do życia gasła, pozostała wola przetrwania, za wszelką cenę. Schodząc
pod ziemię stawali się agresywni w stosunku do siebie nawzajem, zatem ich
priorytetem było znalezienie bądź stworzenie własnego słońca.
Bez tego
ich rasie pozostało wymarcie.
Zawarli
więc sojusz. Trzy rasy na planecie pod jednym dachem, elfy, ludzie i krasnoludy
połączone by dokonać rewolucji i stworzyć źródło tak potężne o takiej sile by
dorównywało gwieździe świecącej miliony jednostek stąd.
Prace
trwały latami, dekadami. Naukowcy zmieniali się, wybuchały wojny między rasami
i gatunkami, całe narody niknęły z map. Stawali naprzeciw sobie jednak uczeni
pozostawali neutralni, tak bowiem nakazywał traktat:
„Uczeni mieszać się w waśnie rodzinne nie
będą, tak jak i narody władcy w wyznaczone im przed laty prace ingerować nie
mają praw. Tak zostało bowiem powiedziane i udokumentowane przez Panów Dali.
Dogłębni nie mogą także konstruować niczego przeciw innym rasom i narodom
korzystając z wiedzy zaczerpniętej od swych towarzyszy przy pracy.
Zostanie im nadany bowiem w tym celu
skrawek niezależnej i nienależącej do nikogo ziemi. W celach naukowych
zjednoczą się wszystkie rody.”
Nikt nie
śmiał łamać praw i traktatów nadanych tysiące lat przed nimi przez Panów Dali,
czyli pierwszych Elfów, Ludzi i Krasnoludów władających i zasiedlających własne
tereny. Oni nakazali to co do dzisiejszego dnia się spełnia i wypełnia. Nikt
nie miał więc prawa do przeciwstawiania się im prawą… prócz ludzi, rasie
gniewnej i żadnej.
Taka
bowiem człowiecza natura – znajdź, oswój, wykorzystaj i zniszcz, po czym za
wiele lat twój syn bądź córka odczują niesłuszność twojego wyroku.
*
-
Kurwa!!!
Pisarz
był rozwścieczony na swój płatający mu figle rozum. Rozumiał, że w normalnych
okolicznościach cieszyłby się z takich
przypływów weny. Jednak dzisiaj, ani w ostatnich czasach nie na rękę mu
pomysły. Potrzebował przerwy i spokoju. Swobodnego i chłodnego podejścia do
sprawy.
Przed
oczami widział dzieje elfów i innych rasy, widział przeszłość i przyszłość a
także i teraźniejszość. Nie potrzebował tego, skoro jego powieść o ludach Dali
już zakończona była wiele lat temu, a kontynuację zabunkrował gdzieś w jednej
ze skrzyń ponieważ nikt nie planował kontynuacji, tak wymagającej powieści.
Brak jej było wydźwięku i przyjęcia przez masy, tak to jest z trudnymi
powieściami.
Leży
sobie teraz stos zapisanych maszynopisem kartek z wieloma tysiącami słów,
czarnych na białym. Wyraz obok wyrazu, literka obok literki.
Nie
myśląc od ubiegłych czasach chwycił pokrętło nagrzane i poruszył. Prze wąż
popłynęła lodowata woda. Mistrz pióra zaklął i przetrzymał mrożącą kąpiel.
Otrzeźwiał z myśli, teraz marzył o ręczniku i swoim wyleżanym przez lata łóżku
i prześmiardniętej tytoniem kołdrą.
Jak
sobie wymarzył po krótkiej chwili leżał w łóżku kompletnie nagi w ciemnościach
rozbijanych jedynie dalekim światłem latarni z dworu.
*
Ludzie
od zarania dziejów przeszyci byli nienawiścią i czynili zło, mieli do tego
wrodzone predyspozycje. Przeciwnie do elfów, których zdolnościami okazało się
czynienie dobra i dbanie o to co ich.
Krasnoludy
pozostawały wobec tego neutralne, nie sprawiały chęci ani do zła, bądź dobra.
Trzymały się cienkiej granicy głęboko pod trawami. Gdzie słońca nie ma, gdzie
wszystko trzeba osiągnąć siłą własnych kończyn oraz sojuszów, bowiem konflikty
powodowały tylko i wyłącznie straty. Uzależnieni zatem byli od obojętności –
nie mieszali się w sprawy innych, starali zachować status quo.
Po
wiekach przymierza, kiedy to budowa nad sterowanym Heliosem miała dobiec końca
ludzie uderzyli na ziemie niczyją, splamili ją krwią o zagarnęli mechanicznego
bożka dla siebie stając się dzięki temu potężniejszymi korzystając ze zbiorów
znalezionych w twierdzach, warowniach i wieżach magów rozsianych po całej
krainie. Zostali najpotężniejszym z rodów. Posiadali wiedzę należącą do
wszystkich.
Jednak
łamanie traktatów nie skończyło się dla władców za to odpowiedzialnych dobrze.
Krasnoludy
wylęgły na powierzchnie, lochy opustoszały, elfy wraz ze swoją magią stanęły po
stronie karłów, dołączyli się także buntownicy z rodu ludzkiego, jakim nie
spodobała się zdrada.
Powstali.
Tysiące
ludzkiego rycerstwa, stanęło naprzeciw zjednoczonej sile nieludzi, tysiące
hufców przewyższających zarówno liczebnością, ale i mocą.
Zaczęła
się wyniszczająca wojna, która pochłonęła dziesiątki tysięcy wojowników jak i
niewiast.
Rody
przerzedziły się, liczebność każdych znacznie się zmniejszyła, a miejsca na
świecie nie brakowało na razie dla nikogo. Krasnoludy, Elfy oraz Ludzie pod
przywództwem nowego pana podpisali nowe
pismo, o nieagresję, o wspólną pomoc w razie niebezpieczeństwa. Po wielu latach
wyniszczającej wojny nastały na czasy pokoju. Stworzona została Rada, na czele
której zasiadło po trzech przedstawicieli z każdego rodu, sześciu radnych i
trzech patriarchów stojących na czele trzech ras żyjących teraz pośród siebie.
Niebyło zakazów. Każdy decydował o własnym miejscu na i pod ziemią….
Nie
wysoka, ciemno włosa dama stałą osamotniona pośród pustych ścian opróżnionego
pokoju. Odziana w długą poszarpaną i zwiewną suknię odsłaniającą jej lewą nogę
aż po samo udo, ramiona i prawie całe piersi, aż do sutków. Na dłoniach
obwieszona była w skromne bransoletki nabyte w trakcie pracy. Jej krótkie,
krucze włosy kontrastujące z delikatną, drobną oraz bladą twarzyczką. Na uszach
zwisały koliste kolczyki.
Stała
przed ogromną napełnioną po brzegi gorącą wodą balii. Z nad powierzchni
przezroczysta ciecz parowała, kobieta zmęczona życiem marzyła teraz tylko i
wyłącznie o zmyciu z siebie całego trudu dnia powszedniego i zrelaksowaniu się
opływając w gorące środowisko.
Złożyła
całą biżuterię na podłogę nieopodal kadzi, rozwiązała cumę podtrzymującą suknię
na jej zgrabnym ciele. Odzienie zsunęło się z niej jednym ruchem odsłaniając
jej postać. Chwyciła krynolinę z szorstkiego źle poprzycinanego materiału po
czym złożyła w kostkę i położyła na ozdobach. Zrobiła szerokiego kroku do kadzi
rozwierając swoją cnotę. cienko ogolone podbrzusze, i zgrabny brzuch. Stojąc
teraz umięśnionymi nogami w wodzie przyzwyczajała się do temperatury by za
chwilę dać nura w całości. Przez ten czas spojrzała na piersi, uniosła jedną,
potem drugą, delikatnie tworząc okręgi po brzegu dużych brodawek, które na
wskutek pieszczot usztywniły się, zaczęła sama zadowalać się swym ciałem
rozluźniając je.
Po kilku
minutach zmęczona opadła delikatnie by nie wylać drogocennej kąpielowej mazi.
Leżała
oparta dłońmi o brzeg wanny folgując swe ciało. Naszły ją ochoty na kolejne
pieszczoty. Jedną dłonią kontynuowała swoją zabawę z sutkiem pocierając palcem
o niego, masując i podszczypując na zmianę. Długą dłoń skierował wpierw na swój
nadwrażliwy brzuch po czym na wzgórze łonowy, gdzie zabawiała się swoją
elegancko wydepilowaną krótka fryzurą.
Gdy jej
ciało zaczynało nagrzewać się od środka skierowała palce do centra.
Poczęła
pocierać powolnie wargi, delikatnie i drobiazgowo gdy nawilżyła się, a śluz z
wnętrza ciała nawilżył mokrą pochwę skierowała swoje palce wprost do
życiodajnego otworu. Posuwała wolno do środka i na zewnątrz rozpychając i
szorując o ścianki waginy, zmieniając pozycję oraz pieszczoty, piersi nie
rytmicznie i bez schematów drapała, zaciskała, rozluźniała pocierała, tak samo
wargi sromowe szybko pocierała od zewnątrz po czym używała swych palców jako
własnego członka i doprowadzała się sama do zadowolenia.
Zwalniała
i przyśpieszała według własnych zachcianek i upodobań. Miała bowiem ochotę na
odrobinę przyjemności po całym dniu ciężkiej pracy. Jej ciało wyglądało
doskonale, piersi przyciągały każde męskie, i nie tylko męskie, dłonie, zwiewna
suknia podkreślała jej atrakcyjność i wzbudzała zainteresowanie wśród
społeczeństwa. Przynajmniej większości, prócz zazdrosnych pań, którym brak było
tego co ona miała oraz oficjalnych pogadanek klech, którzy po skończonej mszy i
tak przychodzili do niej i by zaznać zakazanej im przez Boga rozkoszy.
Jej
ciało płonęło zbliżał się bowiem moment kulminacyjny, i doskonale o tym
wiedziała, nie wstydziła robić sobie tego sama, jedynie ona widziała jak
doprowadzić ten organ do zadowolenia.
Nastąpił
skurcz mięśni. Opadła z wyczerpania do wody. Na powietrzu pozostała tylko jej
drobna kredowa twarz.
*
Obudził
się nad ranem cały spocony z kołdra powywracaną w połowie leżącą na podłodze.
Jego obnażone ciało pokryte było mokrą powłokę. Otworzył szeroko oczy po czym
zmrużył powieki kiedy spotkał się ze światłem dobiegającym z dworu.
-
Pieprzone sny – powiedział podnosząc się.
Zebrał
pościel i ułożył ją na łóżku, po czym goły skierował się do łazienki gdzie bez
jakiegokolwiek przygotowania wsunął się do kabiny prysznicowej. Odkręcił zawór
w stronę niebieskiego okręgu i stał pod strumieniem klnąc na własną głupotę. Po
kilku minutach lodowatego strumienia doleciała do niego umiarkowanie ciepła
woda.
Odetchnął
z ulgą po czym sięgnął po gąbkę jeszcze nie wyschniętą po wczorajszym myciu.
Nałożył nadmiar mydła i wtarł w ciało.
Po wielu
minutach pod strumieniem wynurzył się, ubrał w czyste ubrania złożone na
oddzielnych półkach jego wielkiej szafy.
Po
kwadransie siedział na biurkowym krześle ustawionym w centrum pokoju i popalał
kolejnego papierosa, w napoczętej paczce pozostał mu już ostatni.
- No i
co teraz zrobimy – zapytał sam siebie – zeszytu ni chuja, pamięci tak sama –
wyliczał – wena mnie nie nawiedza…
Siedział
wpatrując się w dym palonego tytoniu bezwładnie wędrujący ku górze niezniekształcony
przez podmuchy wiatru.
- Wyjedź
– powiedział cichy głos zza pleców.
Gwałtownie
obrócił się na krześle w stronę szeptu.
Lecz
nikt za nim nie stał.
-
Kurwa.. – przeciągnął – wariujesz, gościu. – po czym zaciągnął się raz jeszcze,
aż po sam filtr.
Z
mieszania nad nim dobiegało wysokie szczekanie psa, popatrzył na sufit z
pożałowaniem, w zdechnął i dowiedział.
- Od
rana do wieczora – wypuścił smog z płuc – to samo.
Konsternował
swoje życie przez kolejne kwadranse, aż od drzwi dobiegł go rozrywający ciszę
irytujący dźwięk dzwonka. Podniósł oblicze, sygnał powtórzył się trzykrotnie o
tej samej długości.
-
Kurier? – zapytał retorycznie, po czym sam odpowiedział na własne pytanie – a
może jednak Alojzy nie zaniechał.
Wstał,
rozprostował kończyny, na skutek czego strzeliło mu w karku. Po przyjemnym
rozluźnieniu mięśni poszedł do wejścia, by uchylić gościowi i odebrać,
najprawdopodobniej, przesyłkę od pana von Bielucha. Stanął przed ruchomą płytą
z drewna, popatrzył się z odległości kroku na szklaną, wypukłą soczewkę.
Przyłożył
prawe oko do pryzmaty, po drugiej stronie znajdowała się starsza kobieta w
długiej ciemno różowej zielenią kratowanej spódnicy spod której wystawały grube
czarne rajstopy chowające się w białych pobrudzonych butach zimowych. Krótkiej,
materiałowej, fasonowo eleganckiej kurtce. Na głowie miała jasny kremowy beret.
Całość wyglądała na jej szczupłym ciele komicznie, w ręku trzymała nieznanej
treści makulaturę.
- Kto
tam? – zapytał odsuwając zasuwkę, nie otwierając jednak.
-
Posłaniec – odpowiedziała niejednoznacznie.
Sam nie
wiedział co oznaczać miało to stwierdzenie, posłańcem mógł być każdy, a nie
może nie przyjąć z powrotem zeszytu, po za tym co zrobić mu mogła kobieta w
wieku podeszłym.
Uchylił
odrobinę drzwi, wystawiał oko oraz część twarzy między framugę, a wrota.
-
Słucham, – poruszył temat – w jakiej sprawie?
- Jestem
posłańcem, mój drogi – powiedziała pani z ogromny uśmiechem na ustach i
przesadzoną dobrocią w głosie.
- Z czym
przychodzicie?
- Wpuść,
a dostaniesz czego potrzebujesz. – poradziła mu kurtuazyjnie, jednakże
stanowczo.
Zmuszony
bowiem był przeboleć obecność starej baby, w celu poznania intencji i może
odzyskania własności.
Pozwolił
na tę okoliczność wejść starej, dziwacznie prezentującej własną osobę damie.
Wkroczyła
do mieszkania małymi, lecz żwawymi krokami, nie zdejmując butów patrząc po
ścianach obłąkanym wzrokiem skierowała się na krzesło w kuchni.
Nie
przejmowała się gospodarzem ni rozpuszczającym się szarobrązowym śniegiem
przyniesionym właśnie z dworu. Bez zdejmowania odzieży powierzchniowej
rozsiadła się na krześle wpatrując swe wielkie niemal białe oczyska w skromnego
pisarza.
On
zdegustowany nowo przybyłą postaci zapalił pozostawionego w opakowaniu
papierosa. Rozluźniony włożył stojące buty obok by nie zamoczyć skarpetek od
mokrej podłogi. Poszedł śladem gościa do pomieszczenia kuchennego. Oparty o
futrynę zaciągał się swoim ostatnim tytoniowym skrętem. Nie czekał, aż kobieta
sama powie w jakiej sprawie niepokoi prozaika.
Teraz
kiedy miał możliwość dokładnego zlustrowania przybysza przyuważył znamię na
zewnętrznej części prawej dłoni. Czarnym
atramentem wprowadzonym specjalistycznym piórem pod skórę wytatuowane dwie
prostopadło usytuowane proste kreski równej długości złożone w całość dzieląc
na jednakowe fragmenty.
Zniszczona
twarz odzwierciedlała przewidywany wiek nieznajomej, która nie myślała o używaniu
żadnych perfum, ani kosmetyków obniżających postrzeganie przez otoczenie, zwą
oni ten zabieg odmłodzeniem, ale wygląda na to, że nie stosuje się ona do
zaleceń.
- Macie
moją książkę? – zapytał bezpośrednio mając ponad średnią impertynencję posłańca
- Mam, Słowa
– odpowiedziała, na co spadł mu kamień z serca – jeżeli o to pytasz
młodzieńcze.
- To
dawaj pani, i się żegnamy – podszedł wrzucając papierosa niedbale do zlewu.
Zasyczał.
Z
wyciągniętą dłonią stał po drugiej stronie stolika, na co osobnik płci
przeciwnej zaczynał zastanawiać się czy jest on bowiem wariatem czy żądnym
poznania.
-
Usiądź, by wysłuchać Słów – pokazała mu krzesło a ze zbioru makulatury wybrała,
formatu połowy reszty szpargałów, obszerną książkę w grubej oprawie, z tym
samym znakiem, który widniał na jej dłoni.
Okładka
okazywała częste ślady użytkowania, zagniecenia papieru oraz wytarcia. Często,
intensywnie i gorliwie stosowana nie mogła pozostać bez śladów
- Czy to
są te twoje „słowa”?! – wybuchnął, nie wytrzymał obecności obcego człowieka o
takiej bezczelności w ścianach jego własnego mieszkania – Wynoś się! – krzyczał
na nią, a ona w spokoju wysłuchiwała – I posprzątaj syf, który narobiłaś swoimi
buciorami, babo! – nie przerywał – Podnoś zawszone dupsko i won! – tak wściekły
nie był od lat, może to przyczyna jego odstępstwa od populacji.
Idioci,
głosiciele, idole, wzorce. Od lat nie czytał gazety, nie oglądał telewizji.
Jeżeli wiedział o sytuacji otoczenia to z tablicy ogłoszeń na parterze jego
pionu, bądź informacji otaczających go na około w miejscach publicznych. Pewne,
że kiedy zapytać ktoś chciałby go o godzinę, bądź datę uzyskał by marną
odpowiedź. Dzielił życie na porę dnia, nocy oraz wiosnę, lato, jesień, zimę.
Płacił podatki, oddawał cesarzowi co cesarza, a w zamian za to oczekiwał
świętego spokoju, a nie zgrzybiałego babska z krzyżami na rękach,
nawiedzających go we własnym domu i paskudzących starannie wyczyszczonych podłóg.
-
Ogłuchłaś? – zdziwiony jej ignorancją – jeszcze chwila, a sam cię wypieprzę
stąd. – uspokoił ton, ale wciąż nie był
to stan quo z brakiem jawnych emocji.
Kobieta
wstała. Zebrała swoje szpargały zostawiając jedną z kartek na stole.
- Do
widzenia. – bez namiętnie pożegnała kierując się w stronę drzwi.
Chwycił
śmiecia i ruszył za nią
-
Zabieraj to! – wcisnął jej między dłonie, ale ona zawzięcie zamiast odebrać
upuściła w kałużę roztopionego śniegu.
Stała
już za progiem jego mieszkania.
Nie zwracając
na niechcianego gościa uwagi trzasnął drzwiami, tak że pięć pięter w dół jak i
w górę usłyszeć dało się pogłos.
Wymęczony
z rana emocjami opadłszy na zamknięte wrota wyjął paczkę po papierosach.
- Kurwa!
– na brak zawartości zareagował impulsywnie wystrzeliwując siłą mięśni rąk w
przestrzeń puste pudełko, no i klnąc… - nawet wy przeciwko mnie?
Siedział
teraz zmarnowany pod wyjściem z własnego domu i wpatrywał się w pustkę nie
wiedząc co począć.
Coraz to
bardziej pchała go od środka motywacja by wyjechać. Miał dość. Chciał odpocząć.
Odpocząć po swojemu. Odpocząć po swojemu, tak jak robił to i chce wciąż robić.
Spakować plecak, wziąć drobne na bilet i ruszyć, tylko tym razem tam gdzie
nigdy nie dotarł, a o czym marzył zawsze.
Tam gdzie leżą dwie duże wyspy, gdzie rdzenni
mieszkańcy do dziś biegają za zwierzętami odziani w zwiewne płótna, tatuują
twarze w taki sposób by tylko znający poznali ich znaczenie. Chciał dotrzeć na
sam koniec świata. Gdzie dwie wyspy tak różniące się od siebie, a dzieli je tak
mały dystans.
Potrzebował
pieniędzy.
Tych,
które już posiadł, a zabezpieczył daleko.
Nie
pozostało już mu nic innego jak jechać. Jechać przed siebie.
Lecz
przed nim jeszcze długa droga. Nie posiadał żadnego przygotowania fizycznego,
bo mentalnie gotów był zawsze – wiedział, przewidywał, że prędzej czy później
ta sytuacja nastąpi i oczekiwał jej.
Aż w
końcu nastała.
*
Starsza
kobieta z makulaturą i książką stała w nadziei na nawrócenie się pisarza.
Patrzyła się z przejęciem na identyczne drzwi, które znajdowały się za nią z
wulgarnym, desperacko umieszczonym stwierdzeniem: „pierdolę cię”.
Jednak,
gdy usłyszała kolejne ostre słowo dobiegające zza ściany ruszyła w prawo, skąd
przyszła.
Dreptała
przed siebie wolnym krokiem do kolejnego podłużnego pomieszczania w którym tym
razem miały znaleźć się dwie windy. Jedna towarowo osobowa, druga zwyczajnie
pasażerska.
Mijała
kolejne wejścia do mieszkań kolejnych nieznajomych prawdy uczestników tłumu.
Szeptała
słowa modlitwy w rytm bicia serca oraz stawianych, albo raczej suwanych nóg o
podłogę.
Wpadała
w trans, przemierzała niedługi korytarz w tak powolnym tempie, że wydać się
mogło to surrealistyczne, ale ona tam naprawdę była. Prawdą było iż stąpała
krok za krokiem, wymawiając rytmicznie Słowo za Słowem, wielbiąc przy tym jej
Pana, Pana nad panami. Nie wypowiadała jednakże jego imienia, pozostawał on
bezimiennym.
Może
posiadał nazwy tyle ile wierzących w Niego ludzi na świecie? Może tyle co
żyjących – praktykujących i niepraktykujących.
Z
prostopadłego korytarza wyszedł młody mężczyzna w cienkiej kurtce, czapce z
daszkiem i torbą na ramieniu. W dłoni trzymał plastikową teczkę z przypiętymi
kartkami papieru, na których widniały nazwiska i adresy, oraz odręczne podpisy.
Na jednej z stron widniało nawet nazwisko Pisarza, a także jego miejsce
zamieszkania jednak bez sygnatury.
Wysoki
osobnik w długich blond włosach spiętych w kucyk przeszedł mijając zajmującą
połowę przejścia kobietę z pożałowaniem, a nawet odrobiną strachu. Wypatrzył
numer lokalu po czym przygotował odpowiednią kopertę i zadzwonił. Popatrzył
jeszcze raz na staruszkę, która wciąż ze swoją zabójczą prędkością zmierzała do
windy.
*
Dzwonek
do drzwi rozbrzmiał znowu.
Writer
poderwał się na równe nogi i z impetem otworzył drzwi.
-
Czego!? – zapytał bulwersując się i płosząc listonosza.
- Ja,
ja… - nie wiedział co odpowiedzieć na taki atak ze strony mieszkańca – jestem…
listonoszem.
Uspokoił
się.
-
Przepraszam… - spuścił głowę uspokajając się by porozmawiać w sposób normalny.
- Ciężki
poranek?
- Tak… -
przełknął ślinę wpuszczając kuriera do wewnątrz, ten jednak odmówił – …tak
jakby…
Doręczyciel
spojrzał się raz jeszcze w kierunku wind i zdziwił się nagłym zniknięciem
powolnej kobiety, przetarł oczy i powrócił myślami do odbiorcy.
- Mam
przesyłkę. – oznajmił – od pana… A.D. von Bieluch, dobrze? – nie będąc pewnym.
- Tak,
tak, pasz fajka?
- Mam –
wyciągnął z tylnej kieszeni spodni paczkę tanich papierosów i podał otwartą do
pisarza.
-
Dzięki. – wyjął jednego – potworny dzień.
- Nie
pierwszy i nie ostatni – uśmiechnął się delikatnie – wracając do zamówienia –
powrócił na właściwe tory – oto dokument do podpisania jako potwierdzenie
odbioru.
Podał mu
dużą, kwadratową przesyłkę w brązowej kopercie.
Pisarz
dla pewności otworzył pakunek bez zwłoki i wyjął gruby zeszyt tego samego
formatu co opakowanie. Przewertował sprawdzając zawartość.
Teraz
już bez problemowo mógł kontynuować powieść bądź udać się na długo planowane
wakacje.
Patrz do góry! – usłyszał w głowie.
Znów
zaczynał się denerwować
Wolność, której nie zapomnisz! – myśl nie przerywała.
Na nowo popadał w paranoję.
Pomyśl, czy jesteśmy wolni! – słowa płynęły w jego głowie
Zaczynał
odczuwać ogólne osłabienie i niechęć.
Tak blisko nigdy nie był nikt… - po wypowiedzeniu ostatniego wyrazu,
atak psychotyczny ustąpił.
-
Wszystko w porządku – dobiegał go inny głos, tym razem ludzki, tłumiony i nie
wyraźny –proszę pana, odczuł dotyk na ramieniu.
Spojrzał
na kuriera, który mówił do niego, a on nie słyszał, świat mu wirował, a może to
on upadał nie czując tego?
*
- Proszę
pana! – krzyczał – Proszę pana! – powtarzał.
Rzucając
długopis złapał go za ramię i potrząsając nawoływał mdlejącego adresata do
podtrzymania świadomości.
Odbiorca
jednej z wielu przesyłek zemdlał.
Dopadła
go panika, którą z szybka opanował i doszedł
do wniosku, że zrobić musi co mu nakazywał obowiązek obywatelski i umiejętności
pierwszej pomocy nabyte dawno temu jako pionier.
*
Opadł z
sił.
Na
mokrej podłodze w mieszaninie śniegu, piachu leżał nieprzytomny Pisarz nie
mający pojęcia co się z nim teraz dzieje.
Pamiętał
ostatnie słowa, tym że jest blisko.
Blisko
czego?
Zakończenia,
podróży do wolności? A może życia?
Tyle
pytań bez odpowiedzi, tyle problematycznych problemów. Nasza generacja odczuje silny ból metafizyczny. I to zdanie
kłębiące się od lat, będące także kluczem do wielu dróg. Nie wiadomo skąd
pojawiło się i pewien nie jest jak szybko zniknęło.
Oraz
powróciło…
A wraz z
nim cała masa nowych Weno twórczych słów… Musiał pisać!
Musiał
tworzyć nowe wyrazy. Składać je w zdania, a zdania w rozdziały!
Nie
istotne o czym!
O nowym,
nie przebytym, nie poznanym i nie znalezionym.
Musiał
słowami zaznaczyć białe punkty na mapie.
Mapie
czego? Życia? Świata? A może świadomości?
Tyle
pytań, tak mało odpowiedzi.
Była
jedna.
Porzucenie.
Porzucenie domu, porzucenie pieniędzy.
Odjazd.
Wyjazd. Zanik siebie samego…
*
- Proszę
pana! – dobiegał go męski pogłos.
Ciemność,
a może jasność otaczała go, widniało wszędzie biel.
Na około
widział białe światło i sylwetki ludzi tak samo ubranych, nie wiedział co się
dzieje, ani co się stało i dlaczego znalazł się przypięty do łóżka pasami, a
dookoła niego przemieszczają się postacie w kredowych kiltach i wołają go po
imieniu.
Skąd
jego imię znają nieznani mu osobnicy?
Otworzył
szeroko oczy.
Był w
małym pomieszczeniu, a na około biegali mężczyźni, i chyba jedna kobieta, nie
pewność pozostawiał brak wykształconego gruczołu powodującego wzrost piersi.
Wypowiedział
kilka słów na jakie starczyło mu sił:
- Co ja
tu robię? – pytanie stało się retorycznym, gdyż nikt go nie usłyszał, a szkoda.
Znowu
usnął.
*
Obudził
się na dobre dwudziestego szóstego listopada bieżącego roku, w którym
przepowiedziano definitywne zakończenie się ludzkiego panowania nad galaktyką,
nie przesadzajmy, nad globem.
Minął
kawał czasu nim odzyskał przytomność. Leżał na oddziale w sektorowym szpitalu
nie tak daleko jego zamieszkania.
Oszołomienie
sprawiło, że wciąż czuł się niczym w śnie.
Leżał
sam w sali, jego łóżko, on przypięty do kroplówki, oraz osobnik w garniturze.
Krótko
obcięty z blizną pod okiem, prawym.
Opierał
się złożonymi dłońmi o kolana. Wpatrywał się w podłogę nie zwracając uwagi na
przebudzenie pacjenta.
A
jednak…
- Panie
Pisarzu. – zaczął – niedługo minie miesiąc, a my nie dostaliśmy, ani jednego
nowego słowa do… - patrzył w górę zastanawiając się sztucznie nad doborem
wyrazu - … naszej kolekcji.
Uśmiechnął
się.
- Jaki
mamy dzień?
-
Poniedziałek. – odpowiedział szybko jakby znając pytanie.
- Data…
-
Dwudziesty szósty listopad.
-
Listopada…
-
Słucham?
- Listopada,
mówi się listopada. – poprawił zaskoczonego agenta – Odmiana przez przypadki…
- Nie
istotne, nadal nie dotrzymał pan swojej części umowy, kiedy myśmy wpłacili
zaliczkę.
- Tak,
za to co napisałem, zatem – dyplomował – jesteśmy kwita.
- Ale to
tak nie działa, panie Pisarzu – nachylił się nad nim – przyjmujesz fragment,
oczekujemy przyjęcia całości. W zamian za to co dostaniemy my – dodał –
oczywiście.
-
Możecie wziąć sobie resztę historii, którą zacząłem, nie potrzebuję jej, nie
jest skończona, ale i nie zostanie. Na pewno nie teraz. – uświadomił –
Wyjeżdżam i szybko nie wracam.
- Tak? A
to niby gdzie?
- Daleko
– odpowiedział oględnie – a gdzie, to nie twój interes, do psiego kutasa.
-
Fallusa to ty zostaw s spokoju – powiedział – masz cztery dni na dostarczenie
powieści.
- Nie
skończę jej! – wybuchnął przykuty do szpitalnego łoża.
- Ależ
skończysz. – postukał otwartą dłonią o ramę szpitalnej kozetki.
Usnął.
*
Ocucony
został delikatnym dotykiem młodej, jasnowłosej pielęgniarki. Ocierała mu twarz ścierką
nasączoną gąbką.
Otworzył
ospałe oczy, ku zdziwieniu znajdował się w szpitalu, tym samym, w którym leżał podczas ostatniej pobudki.
Spostrzegł krzątającą się na około niego pomoc szpitalną, chciał zapytać ją
najwyraźniej o coś, lecz przez nie napojone gardło z trudem wydobył się dźwięk.
-
Siostro, – wychrypiał - … wody.
Ona nienerwowo,
lecz pośpiesznie opuściła pokój zostawiając misę oraz zanurzoną w niej niedużą
ścierkę. Pisarz doszedł do wniosku, że musiało minąć sporo czasu od kiedy tu przyjechał,
że tak trudno jest mu mówić, i wciąż zastanawiało go ostatnie spotkanie z
mężczyzną w czerni.
Kobieta
przyszła z powrotem wraz z dużą szklanką do połowy napełnioną wodą bez gazu.
- Proszę
– podała nie wypuszczając z dłoni naczynia – powoli – poinstruowała
oprzytomniałego i spokojnie przechylała
kubek wraz z tempem jego opróżniania.
Pacjentowi
po obu stronach pociekły po dwie krople przecinając nieogoloną twarz.
Głęboko
odetchnął gdy napój się skończył. Pragnął jeszcze jednak pomocy mu odmówiono, a
o ruszaniu się średnio myślał przykuty do łóżka bezsilnością mięśni nie
używanych od pewnego czasu.
- Który
dzisiaj mamy? – złapał za umykającą przed nim ręką.
Kobieta
miała zimną, delikatną, wybieloną skórę. Drobne dłonie z pomalowanymi taktownie
długimi paznokciami połyskującym, czerwonym lakierem.
Spojrzała
przestraszona, i wysokim, kobiecym głosem odpowiedziała:
- Wtorek
dwudziestego siódmego listopada.
-
Dziękuję. Chciałbym się wypisać.
- To nie
możliwe – nie zwracając na dalsze uwagi pacjenta opuściła pojedynczą salę
pozostawiając go sam na sam z własną osobą uwięzioną w bezwładnym ciele.
*
Nie był
pewien co się dzieję, czemu tutaj jest, i co ma się stać.
Pewnym
stawało się iż najprawdopodobniej za kilka dni, a dokładniej za trzy przyjdą po
niego i zażądają skończonej powieści, która leżała teraz w jego mieszkaniu o
ile nie została skonfiskowana przez kuriera, jako że nie potwierdził on odbioru
podpisem.
Rozmyślał
nad wieloma opcjami dotyczącymi przyszłości, nieodległej przyszłości.
Bał się.
Wydawało
mu się, iż jedynym rozsądnym wyjściem była ucieczka.
Ukrycie
się z dala od wszystkich.
Wiedział
gdzie chciał się udać.
I
wiedział także co ma dalej nastąpić.
Jednakże,
na przeszkodzie stało mu jedno.
Łóżko.
*
- Dasz
radę – sam przekonywał siebie starając się przesunąć obolałe nogi poza obszar
leżyska. Opuścił je na podłogę. Ubrany w szpitalne odzienie wyglądał komicznie.
Jasnoniebieska tunika zasłaniająca ledwo pośladki.
Stanął
ostrożnie na podłodze obiema nogami podpierając się o szafkę postawioną przy
szpitalnej pryczy.
-
Doskonale – pochwalił własne postępy – a teraz spokojnie i bez gwałtownych
ruchów przed siebie…
Na głos
deklarował swoje postanowienia.
Nie opierając
się o nic stacjonował na giętkich nogach, przesunął nie odrywając stopy od podłoża
się o krok do przodu, druga nogą to samo.
- Nie
jest tak źle.
Starał
się teraz podnieść nieco poprzeczkę i przemieścić się uginając kolana. Poniósł
prawą kończynę, zgiął i postawił.
Runął na
ziemię z całym sprzętem medycznym, który do niego podpięty został. Kroplówka na
kółkach zaturkotała o białe kafelki podłogi szpitalnej. Miernik pracy serca z
hukiem wylądował na podłodze, wydając równy dźwięk bo przypięte do niego
przyssawki mierzące funkcjonalność centrum krwioobiegu. Od razu zbiegła się
służba medyczna by obejrzeć nagie pośladki rozkraczonego mężczyzny próbującego
wstać z miejsca.
- Ale i
tak nie najgorzej jak na pierwszy raz – wytłumaczył się z twarzą na zimnej
podłodze.
- Co pan
robi! – lekarz dyżurny rzucił się na niego podnosząc go ostrożnie pod pachami –
musi się pan oszczędzać.
Kiedy
już został położony z powrotem, a
wszyscy poza doktorem opuścili pomieszczenie rozmowa zaczęła się na nowo.
- Czemu
leżę tutaj prawie, że dwa tygodnie i ledwo co się ruszam.
- Wciąż
staramy się to ustalić… - z trudem wypowiedział te słowa medyk - … trafił pan
do nas nieprzytomny w karetce i od tego czasu nie dało nawiązać się, żadnego
kontaktu.
- Nie
możliwe! – nie wierzył mu – a co z wczorajszą wizytą?
- Jaką
wizytą? Nikogo nie było.
- Ależ
oczywiście, wiem z kim rozmawiałem, wczoraj dwudziestego siódmego! Skąd
wiedziałbym o tym?
-
Poczekaj chwilę. – powiedział pokazując palcem i wychodząc.
Znów
został sam.
Lecz nie
na długo. Po kilku minutach wymierzonych na wiszącym zegarze na przeciwległej
ścianie. Lekarz wpatrywał się na kartę wizytatorów przewracając strony w
poszukiwaniu nazwiska pacjenta by określić czy rzeczywiście znalazł się ktoś
odwiedzjący go dnia uprzedniego, kiedy to ponoć nie wykazywał aktywnego
stosunku do życia.
-
Popatrzmy… – wertował kolejne karty z odręcznie wypełnionymi rejestrami – nie
ma tutaj niczego, musiałeś sobie to uroić podczas śpiączki
- Nie!
On był prawdziwy, tak jak pan i ja tutaj…
- A może
wcale nie jestem prawdziwy, tak jak i cała ta sytuacja? - przed nim stał teraz człowiek o ciemnych
włosach przystrzyżonych niedaleko do skóry w stroju lekarski. Trzymał te same
papiery, jednak wyglądał dokładnie jak postać nawiedzająca go dnia
poprzedniego.
Może
śpi?
Może
wciąż wegetuje na szpitalnym łóżku?
- Nie! –
otrząsnął się, a naprzeciw niego znajdował się na nowo krótko obcięty blondyn –
wiem co widziałem, i wiem co teraz
widzę! Nie róbcie sobie ze mnie wariata - … którym
zaczynam przez was być, pomyślał nie kończąc zdenerwowany.
-Skoro
tak pan twierdzi… proszę się uspokoić, potrzebuje pan odpoczynku nim
zregenerują się mięśnie. Nie wiadomo czemu w tak krótkim czasie tkanka
mięśniowa pozanikała i nie masz możliwości ruchu – tłumaczył jak najlepiej
potrafił dla nieznającego się na medycynie człowieka
- Nie
mamy czasu na takie zabiegi, do wieczora muszę wyjechać i zrobię to z waszą lub
bez waszej pomocy – pogroził obojętnie – masz fajka? Muszę zapalić, wieli nie
czułem nikotyny w sobie.
- Nie.
Krótko
zakończył pozostawiając po sobie listę na półce i opuszając pomieszczenie.
Opuścił
także pisarza w ciężkim dla niego momencie bez dokładnego wyjaśnienie problemu,
a on zszokowany jeszcze nie myślał o zadawaniu konkretnych pytań.
*
Rozmyślania
przerwała mu nagła decyzja.
Ucieka.
Nie
zważając na okoliczności i dyskomfort zaniku mięśni. Przetrwał wiele trudności,
z taką by sobie nie poradził?
Przewertował
raz jeszcze tabele w poszukiwaniu swojego gości lecz rzeczywiście niczego nie
znalazł. Zrzucił kołdrę i wstał, tak samo powoli nie odrywając jeszcze nóg
kroczył w stronę umywalki.
Przeciwstawiając
się bólowi naciąganych mięśni, czuł się jakby biegł bez przerwy od miesiąca, a
teraz miał potworne zakwasy. Przejście kilku metrów zajęło mu dobre pięć minut
co nieco zdemotywowało go do działań zbiega, jednak siła woli zwyciężyła. Obmoczył
ciało chłodną wodą, przetarł przepocone pachwiny, napił się nawadniając
spragniony przełyk oraz złudnie nasycając wycieńczony organizm.
Od razu
zrobiło mu się przyjemniej. Kroki stawiane stały się łatwiejsze i przychodziły
mu z łatwością. Ciekawe co może zdziałać najzwyklejsza kranówa. Obejrzał się
dookoła pokoju w poszukiwaniu jakiegoś normalnego przebrania, bo sukienka
zakrywająca genitalia była marną przykrywką zwłaszcza po tym jak wszyscy
zobaczyli jego pierwszą próbę.
- Kutwa –
zaklął z braku ubrań codziennych – mogliby chociaż jakieś spodnie mi założyć –
spojrzał na latającego bezwiednie penisa.
Nie
zważając na niedogodnie udał się do przeszklonych drzwi. W przeciwnym pokoju
leżał stary mężczyzna, spał, na ramie pryczy wisiały spodnie i wygnieciona
koszula.
- Jak
się nie ma co się lubi – rozejrzał się po korytarzu czy aby nikt nie patrzył i
przemknął – to się lubi co się ma.
Pochwycił
ubranie odpoczywającego starca i schował się w prostopadło stojącej toalecie.
Szpitalny
szalet nie prezentował się zbyt ciekawie, niewielki, nieodrestaurowany,
śmierdzący kałem oraz moczem. W kontach rozwijały się zarazki, a w łączenia
kafelków odpadały zabierając ze sobą płytki rozbijające się na podłodze. Lustro
obdrapane z wyrytymi napisami, podpisami oraz datami. Obraz nędzy i rozpaczy.
Starając
się nie oddychać zdjął szpitalne szaty wymieniając je na prześmiardnięte
starczym zapachem gnicia ubrania. Przejrzał się w zwierciadle, poprawił, włożył
koszulę w spodnie, odwinął nogawki by spełniały wymagania nowego użytkownika.
- Chyba
dobrze? – zapytał przeglądając się jeszcze chwilę – szału nie ma, ale może nikt
mnie nie przyuważy… tylko ten zarost.. – pogładził się po policzkach.
Uchylając
toaletowe wejście popatrzył jeszcze raz na dziadka, na przejście.
Ruszył.
W prawo
na lewo były okna. Mijał szybko kolejne pomieszczania z leżącymi w nich ludźmi,
a dookoła co poniektórych znajdowali się krewni. Uśmiechnął się widząc taką
troskę.
- Uhh! –
zasyczała pielęgniarka upuszczając dokumenty – proszę uważać!
Odezwała
się siostra schylając po dokumentację, przypominała tę kobietę, którą zobaczył
gdy po raz pierwszy się tego dnia obudził.
Czerwone
paznokcie. Zauważył.
Kurwa. Pomyślał. Jeżeli mnie
rozpozna to będę miał przesrane. Szybko minął mi ten „ból mięśni”. Zauważył.
- Przepraszam
najmocniej – powiedział modulując struny głosowe by nie poznała go po głosie.
Nie
pomagając kobiecie ruszył szybkim krokiem jak najdalej od niej, aby tylko nie
zorientował się z kim miała odczynienia.
-
Mężczyźni… - usłyszał piękny głos strofujący zachowanie pisarza, który nie był
w stanie pomóc pielęgniarce, ze znanych względów – …nawet nie pomoże.
On już
znajdował się daleko od niej. Skręcał w kolejny korytarz, gdzie stało kilku
pacjentów, którzy na jego widok schowali papierosy pod siebie wiedząc, że
palenie w tym miejscu jest zabronione.
Prozaik
uśmiechnął się tylko do nich i nacisnął przycisk wzywający dźwig.
A co jak z windy wysiądzie lekarz, który
mnie zna? Cholera!
- Macie papierosa, panowie?
Jeden ze
starców wyciągnął paczkę z kieszeni i podał uciekinierowi.
-
Dzięki, mogę dwa? – zapytał łapczywie
- Bierz.
- Dzięki
wielki.
Schował
oba tytoniowe skręty do kieszeni i skorzystał ze schodów nie czekając na
nadjeżdżającą windę.
Jednak
nie odzyskał sił w zupełności, potrafił bez większych problemów iść, jednak
zbieganie ze schodów nie należało do najłatwiejszych zajęć. Dłuższą chwilę
zajęła mu zatem podróż z trzeciego piętra szpitala.
*
Stanął
między windami, a schodami, po raz drugi, tyle że tym razem trzy poziomy niżej.
Wpatrywał się w informacje o punkcie z wyjściem z budynku. Zajęło mu odrobinę
nim zorientował się, w którą stronę ma się udać, ale znalazł. Na lewo, potem na
prawo, prosto, znów na prawo i znów lewo. Istny labirynt, ale nie pozostało mu
nic innego jak podążenie wyznaczonym szlakiem, trasę dało się śledzić pamięcią,
bądź uważając na ścieżkę dla ludzi niewidomych wyznaczoną na posadzce
wystającymi metalowymi liniami.
Ruszył
przed siebie powoli, żeby bez potrzeby nie przemęczyć organizmu, gdyby nagle
okazał się potrzebny intensywny wysiłek.
Szedł
zgodnie z zapamiętanymi wskazówkami, minął korytarz pełen palących, a jego
zapotrzebowanie na nikotynę wzrosło wielokrotnie, jednak wiedział, że palenie w
takim momencie nie byłoby dobrym pomysłem. Oddalił się od nich jak najszybciej
i skręcił w kolejne przejście, gdzie na siedzeniach oczekiwali ludzie na
przyjęcie do odpowiedniego doktora. Siedziały kobiety w ciąży, wraz z nimi
kochankowie, bądź mężowie. Dzieci też czekały, na dentystów, na rodzinnych
lekarzy.
Każdy
wyczekiwał swojej kolei.
Za
następnym zakrętem było oszklone po obu stronach przejście między blokami,
widział teraz rozmiar kompleksu, zrozumiał czemu tyle trzeba przejść by się
stamtąd wydostać. Szpital mieścił się w ogromnych rozmiarów budynku.
Rozciągającym się zarówno wzwyż oraz na boki. Trudno wyobrazić sobie ilu
pacjentów musiała przyjmować ta placówka, oraz jak dużą ilość personelu
zatrudnia.
Ta myśl
rozluźniła go zmniejszeniem szansy na napotkanie zespołu, jaki zajmował się
jego osobą.
Dotarł
do ostatniego korytarza. Długi tunel otoczony ścianami oraz jednakowymi
drzwiami z tabliczkami o rodzaju leczenia w środku oraz nazwiskiem lekarza urzędującego
w danym pokoju. Na samym końcu świecił się świat, białe światło kontrastowało z
mrocznym wystrojem budynku.
Kiedy leżał
w pokoju dałby głowę, że jest to sektorowy szpital, w którym bywał na
kontrolach kiedy mieszkał z rodzicami jako chłopiec, jednak po krótkim spacerze
przez nowoodkrytą klinikę doszedł do wniosku, że pojęcia nie ma gdzie się
znajduje. Miał tylko nadzieję, że blisko
centrum.
Droga
dłużyła mu się, zaczynał na nowo odczuwał bole mięśni oraz stawów. Nie chciał
jednak zatrzymać się na odpoczynek ze strachu przed wykryciem. Mijał kolejne
drzwi, a jego podróż wciąż trwała jakby przemieszczał się umysłem, ale ciało
stało wciąż w tym samym miejscu, z którego zaczęło. Nie potrafił tego wyjaśnić,
ni wytłumaczyć, a tym bardziej zrozumieć.
Wydawało
mu się, że rzeczywiście fantazjuje. Dawał wiarę, iż lekarz, który go odwiedził,
mówiąc prawdę o śnieniu, a on nie posłuchał się rozsądku i wciąż błądzi po
zakamarkach umysłu. Stanął. Nie szedł. Zatrzymał się w przestrzeni, nie
zważając na niebezpieczeństwo zdemaskowania. Tkwić w punkcie, mijali go
postronni zajęci własnym życiem i własnymi problemami, zdrowotnymi najczęściej
w tym miejscu. Nie planował kontynuacji swej podróży bez zrozumienia prawdy.
Czym
zatem była owa prawda?
Odpowiedzią?
Na co? Na pytanie? Na rzeczywistość, bądź fikcję? Czym jest prawda, a czym
fałsz?
Usiadł
na podłużnej ławie zamykając oczy próbował przypomnieć sobie po kolei co się
działo od kiedy… od kiedy zaczynał przejawiać anormalne zachowanie. Wizje,
błędy myślowe, braki bądź nadmiary w pamięci. Tworzenie realnych fikcji, a może
nadal spał i obudzić się miał we własnym łóżku w wielki bólem głowy, a może to
coś więcej?
Czym
jest prawda? Pytanie zrodzone w jego głowie i w jego głowie oczekujące na
odpowiedź. Nie ważne jaką, potrzebował wiedzieć.
-
Wszystko w porządku? – z transu myślowego wyrwała go młoda kobieta przechodząca
akurat obok niego – Wyglądasz na zmęczonego?
-
Słucham? – nie dosłyszawszy pytania poprosił o powtórkę – Znaczy tak, wszystko
w porządku, tylko… sam nie wiem.
- Czego
nie wiesz? – usiadła obok niego zdejmując zimową kurtkę i kładąc ją na ławie
-
Niczego, w tym jest problem… - czy to była prawda? Przyszła do niego w śnie
bądź rzeczywistości?
- No to
rzeczywiście mamy problem – uśmiechnęła się w jego kierunku.
- Chodzi
o to – zaczął nieśmiało – że nie mam pojęcia, czy żyję w śnie czy to jest
prawda, coś tam w środku – stuknął się w czoło – mi szwankuje i sam nie wiem
czy to co widzę jest prawdą, czy tylko wytworem mojej szaleńczo kreatywnej
mózgownicy.
- No… to
doskonałe pytanie, ale odpowiedź na nie znajdziesz sam – odpowiedziała
niejednoznacznie – z moją pomocą wiele nie uzyskasz. Potrzebna jest Ci…
przerwa…
- Wiem,
próbuję się wyrwać, ale ciągle coś staje mi na przeszkodzie – zaczął się
tłumaczyć – najpierw wyjechałem za miasto, umarła… właścicielka wynajmowanego
mieszkania, chciałem powrotu, po czym zapragnąłem powrotu do przeszłości i
odcięcia się od codzienności.
Uśmiechnęła
się na splot rymu.
- Ale
zapomniałem notatek, i kiedy oczekiwałem na ich nadejście przy kurierze,
zemdlałem i obudziłem się tutaj. Po dwóch tygodniach – pociągnął się za
niedbały zarost i stare ubrania.
- Wyjedź.
- Jak?
-
Najzwyczajniej, chwyć kilka groszy i coś na czym dorobisz i rusz tam gdzie cię
nogi poniosą, tam gdzie poczujesz wolność…
Przerwała
wstając, chwyciła swoje rzeczy
- Tam
odnajdziesz prawdę. – Uśmiechnęła się odchodząc – Powodzenia, przyjacielu.
-
Dziękuję – powiedział po chwili raczej do siebie.
Jego
ciało zregenerował się wystarczająco by iść dalej, przeznaczenie? Że zatrzymał
się tu na chwilę i poznał nieznajomą, która wskazała mu kierunek.
Powstał
i przeciągając rozluźnił spięte mięśnie. Powolnie skierował się do drzwi.
Między
wyjściem, a wejściem zorientował się, że zima nadeszła a ubiór jaki na sobie
nosi nie odpowiada warunkom atmosferycznym. Bowiem nie padał śnieg, ani deszcz,
jednak śnieg leżał na kostki, a temperatura spadła dużo poniżej zera. Na boso
raczej trudno mu będzie poruszać się unikając odmarznięcia kończyn.
Przejrzał
kieszenie starca, gdzie znalazł kilkanaście moniaków, paczkę papierosów wraz z
zapalniczką oraz tę parę, o którą poprosił palących wcześniej. Na nie wiele mu
się to mogło zdać, trochę drobniaków i fajki.
*
W ciągu
następnych minut przemierzał na nowo parter budynku w poszukiwaniu okazji.
Liczył na znalezienie jakiegoś przydatnego wyposarzenia, zostawionych ubrań,
wyrzuconych butów czy chociażby foliowych butów jakie nabywa się przy wejściu
do szpitala by nie rozprzestrzeniać wirusów.
Minuty
trwały, a jemu w oczy nie rzucało się nic co by się mogło przydać podczas
ucieczki na mróz. Jeżeli za wariactwo służby dyscyplinarne nie zrobią z nim
porządku to najpewniej zamarznie tam na śmierć.
Jednak
nie pozostało mu nic innego jak zaryzykować własnym życiem. Stał teraz oparty
pod ścianą przyglądając się otwartej paczce czerwonych tytoniowych listków. Nie
było rady, zmuszony został do poświęcenia życia, jednak pozostanie w środku
wcale nie zwiększało szans przetrwania.
Zmęczony,
wychłodzony z sinymi od zimna stopami kroczył walcząc o każdy krok, dochodził
już prawie do wyjścia kiedy to na podłodze przyuważył błyszczącą blaszkę.
Zboczył zatem z samobójczego kursu w stronę świecidełka, kilka ruchów dalej
kiedy stał nad eliptycznym metalem na którym dostrzegł wygrawerowany z czarnym
wypełnieniem numer „13”. Oznaka nieszczęścia, albo stawienie czoła nie
powodzeniom. Podniósł z zimnej posadzki
niewielką wybitą cyfrę zaciskając s pięści by mieć pewność jej bezpieczeństwa.
Szybko
kroczył w kierunku, z którego przed sekundą wracał. Naprzeciw ściany, o jaką
się opierał we wnęce znajdowała się szatnia, szerokie i wysokie okno, a po jego
drugiej stronie nie wielkie podłużne pomieszczenie z poutykanymi stojącymi
metalowymi rusztowaniami z hakami czekającymi na wykorzystanie ich do celu odwieszenia
odzieży wierzchniej, w zamian stróżowie poczekalni przedmiotów martwych rozdawali
srebrne blaszki bardzo podobne do tej znalezionej na podłodze parędziesiąt
sekund temu i znajdującej się w tym momencie w ręku pisarza.
-
Trzynaście – roztrzęsiony położył na kamienny blat błyskotkę z liczbą.
Trwał w
niewiedzy, zmęczony czekaniem oraz chwilą. Marzył o ciepłej herbacie w zaciszu
mieszkania, ogrzewającym go łóżku oraz smaku kobiecych ust, choć na chwilę. By
spędzić jeszcze jedną noc, z którąś ze swoim przeszłych miłości, nawet tych
jednonocnych, potrzebował ciepła, nie na zewnątrz, zmroziło go życie od środka,
zamieniło serce w lodową bryłę i znieczuliło na świat. Stał się tym przed czym
uciekał, tym co negował i tym co kiedyś sprawiało mu żal.
Obsługa
szpitalna wzięła od niego przedmiot i dziwnie patrząc, spojrzała na cyfry potem
jeszcze raz na niego i znów w grawerowanie.
Bez słowa skierowała się między wieszaki i wybierając jeden z pierwszych
wymieniła numerek na grubą zimową kurtkę.
Czarna,
gruba puchówka z kapturem oraz sztucznym futrem na około. Wyglądała na męską
dlatego cieszył się z trafności oraz żałował że odpowiedzialna za upuszczenie
osoba zostanie bez odzienia w tę pogodę, jednak tutaj chodziło o przetrwanie.
- To
wszystko?
- To
wasze rzeczy, sami sprawdźcie – sucho powiedziała węsząc podejrzenie.
- No tak
– uśmiechnął się mimo woli i odszedł.
Rozpiął
ciepłe odzienie po czym z przyjemnością założył na siebie. Pasowało jak ulał,
jakby w rzeczywistości należało do niego, posiadało przy tym wiele kieszeni i
spenetrowanie ich wszystkich zajęło mu czas do wyjścia. Znalazł portfel z dwoma
banknotami po sto, co za idiota zostawia
portfel w kurtce? Pomyślał, John Shepard, znalazł dokument tożsamości w
jednej z przegródek, wyciągnął jedynie wszystkie pieniądze całą zawartość
włącznie z opakowaniem zostawił w punkcie ochrony nie podając żadnych
informacji i starając się zachować niezauważalność.
Pozostawił
także Johnowi kluczyki od samochodu i całą resztę dobytku, która w tej chwili
nie będzie mu przydatna. Zabrał pieniądze, bilet transportu publicznego oraz
odzienie.
Najgorszym
punktem pozostawał brak obuwia, stał więc na boso między drzwiami zmieniając co
jakiś czas nogę z powodu zimna, próbował zdecydować się na krok za strefę
względnie bezpieczną.
Po
drugiej stronie ulicy na wysokim bilbordzie zauważył reklamę jednego z tanich
sklepów obuwianych mówiącą, że w przejściu podziemnym znajduje się punkt.
Cóż za
przychylność losy, można by było powiedzieć, bez trwogi zapalił papierosa i
wyszedł na zimną ulicę. Już pierwsze kroki zabiły na nim ćwieka, każdy krok był
jak wbijanie tysięcy drobnych igiełek w przemarznięte stopy. Jednak szczęście w
nieszczęściu cieszył się z bólu, to mogło oznaczać, że amputacja obu kończyn
nie będzie konieczna.
Kolejne
stąpanie wcale nie okazywało się łatwiejsze z powodu przyzwyczajenia do
temperatury, za to coraz trudniej unosił nogi i zginał podbicia kostniejące z
każdą kolejną chwilę, cierpiał i jak najszybciej chciał znaleźć się w
podziemiach jednak brak odporności na ból, odrętwiałe kończyny, roztrzęsione
mięśnie, wycieńczony organizm oraz brak obuwia sprawiały, że te dwieście metrów
do przejścia poniżej ulicą zajmowało mu wieku, a przynajmniej według jego
samego.
*
Tłocząca
się masa schodziła i wchodziła do tunelu, młody mężczyzna w modnej fryzurze i
planowanym zarostem, w czarnej eleganckiej kurtce z torbą na komputer na
ramieniu wyrzucał właśnie w połowie nie dopalonego papierosa na wilgotne
kamienne schody.
Drobna,
szczuplutka panna w wieku dziewiętnastu, może dwudziestu lat dopiero zapalała
cienki rulonik z nabitym machorką do wewnątrz. W intensywnej czerwieni od góry
do dołu znacznie wyróżniała się z tłumu, w wysokich, krwistych kozakach na
śmigłym obcasie ostrożnie stąpała między kałużami wewnątrz słabo oświetlonego
tunelu.
Niezaspokojeni
mężczyźni podpierających kafelkowe ściany uważnie obserwowali zgrabne ruchy jej
drobnych pośladków opinanych przez czerwoną suknię. Zagadywali do siebie
nawzajem by podzielić się swoimi erotycznymi myślami o przechodzącej kobiecie,
pociągali tanie papierosy i popijali szczynami pospolicie zwanymi tanim piwem.
Pod
ścianą nieopodal na małym krzesełku siedział z gitarą mężczyzna w długich,
płowych i falowanych włosach z kolczykiem we brwi. Miał ogromne usta z
szerokimi wargami, przez które wydobywał się piękny basowy głos śpiewające
artystyczne piosenki artysty z przed wielu lat, sławionego do dzisiaj jednak
zapomnianego przez masę popularności, przez mas media oraz tych których sztuka
interesuje tyle co zeszłoroczny śnieg. Szarpał wysłużone struny wypracowanego
instrumentu z prędkością niesamowicie szybką, nie wielu artystów potrafi w
takim tempie pociągać za cięciwy by wydobyć tak czysty i dynamiczny dźwięk,
połączony z niesamowitym męskim głosem.
Kobieta
w czerwonym zatrzymała się przed nim, zajrzała do torebki i wyciągnęła banknot
o nie niewielkim nominale i kucając tak by nie odsłaniać swych ud oraz bardziej
skrytych partii ciała wrzuciła mu do pokrowca, do którego zbierał pieniądze.
Uśmiechnęła się i poczekała chwilę.
-
Dziękuję – wyrwało się stłumionym głosem między kolejnymi słowami piosenki,
Ruszyła
dalej przed siebie zostawiając grajka w swoim świecie, gdzie zapraszał
przechodniów wsłuchujących się w jego artyzm.
W
podziemiu pojawił się ubrany w luźne spodnie mężczyzna z papierosem w ustach i czarnej
kurtce, przeskakiwał z nogi na nogę mijając szybko blokujących przejście ludzi
tłoczących się w kierunku wejścia do poziemnej kolei. Szybko przechodząc nie
zważał na otoczenie dopóki nie usłyszał wokalu ulicznego grajka, popatrzył mu w
oczy, znał go skądś, nie mógł jednak przypomnieć sobie kompletnie skąd, wrzucił
mu papierosa z paczki i ruszył dalej bo ścierpłe bose stopy dawały znać o sobie
coraz bardziej. Zaczął biec uważając przy tym by nie poślizgnąć się na
zlodowaciałych kamieniach i nie zabić się na półmetku swojej trudnej drogi
odwroty.
*
Pisarz
wbiegł na teren sklepu zwracając na siebie uwagę połowy znajdujących się w
środku zjadaczy chleba. Popatrzyli się na dziwacznego osobnika bez butów po
czym wrócili do swoich zakupów nie interesując się nim dalej, ochrona stała się
uważna i z ukrycia śledziła poczynania nowoprzybyłego klienta.
Nie
zważał jednak na nastawienie obsługi i przemieścił się w głąb salonu w
poszukiwaniu męskiego działu a w nim butów zimowych. Mijał niskie regały z
ułożonymi jednakowymi pudełkami z obuwiem wewnątrz. Eleganckie, codzienne,
wyjściowe, modne, stylowe, damskie, dziecięce, a na samym końcu męskie buty.
Niewielkie stanowisko z zimowymi butami. Kilkanaście modeli na krzyż w tym
kwarta sportowe, bądź nienadające się do wyjścia na dwór. Jednak interesujący
go model z ocieplanym wnętrzem znajdował się w zakresie jego funduszy. Sam w
sobie model nie wydał mu się specjalnie interesujący jednak w tym momencie
istotna była jedynie funkcjonalność, a przez pogodę na powierzchni ogrzewanie
stanowiło czołowy argument w wyborze akurat tej pary.
Kiedy
rozsiadł się na niewielkiej kanapie w celu obejrzenia poharatanych stóp
podeszła do niego ekspedientka:
- Dzień
dobry – przywitała się, fałszywie, kurtuazyjnie do zdecydowanego klienta – W
czym mogę pomóc?
- Macie
może jakieś skarpetki do przymierzania butów? – zapytał bezpośrednio nie
odwracając uwagi od zlodowaciałych palców.
Starał
się pobudzić w nich krążenie masując energicznie obiema rękoma.
Po
chwili zastanowienia kobieta odpowiedziała mu:
- Mamy
na dziale damskim.
- A
mogłaby mi panie przynieść bo nie chciałbym przymierzać obuwia na boso –
odwrócił oczy na sprzedawczynie i
uśmiechnął się.
-Mogłabym
- odpowiedziała mu niska, w średnim wieku, pomarszczona blondynka o krótkich, stylizowanych
włosach z nadmiarem różowej szminki na ustach i zniknęła między regałami.
Nie
patrzył gdzie, pochłonięty był rozgrzewaniem własnego ciała, kamienne kafelki
szpitala oraz śnieg na ulicach nie wpływał na zdrowie kończyn, a co gdy mówimy
o bosych nogach przy temperaturze minusowej.
Ułożył
prawą, dolną kończynę na kolanie czarne od brudu podbiciem do góry i pocierał
rytmicznie oboma kciukami do zewnątrz, poczynając od poduszki przechodząc do
poszczególnych palców, a kończąc na śródstopiu, po tym zabiegu zrobił dokładnie
to samo z drugą, kiedy poczuł się nieco lepiej starał się nie utrzymywać
długiego kontaktu między podłogą, a nagą skórą.
Po
chwili powróciła ekspedientka, z oddali nieśmiało przyglądał się jemu ten sam
ochroniarz, który znajdował się przy wejściu kiedy to wbiegł do salonu
obuwianego.
-
Proszę, bardzo – podała mu z obrzydzeniem w oczach – jak, pan, prosił.
-
Dziękuję.
Kobieta
odsunęła się kawałek od niego zachowując dystans jednak obserwując jego ruchy.
Złapał zwinięte
w kulkę skarpetki po czym rozwijając się wziął w ręce jedną sztukę, rozciągnął,
przetarł stopę z piachu i wciągnął, identycznie postąpił z drugą.
Stanął
teraz wygodnie na obu nogach i przeszedł w poszukiwaniu odpowiedniego rozmiaru,
zlokalizował pion pod wystawą z oczekiwanym obuwiem i kucając z trudem zaczął
przemieszczać się palcem wskazującym po rozmiarach butów. Postukał dwa razy w
odpowiednie pudełko po czym z samego dnia wyciągnął obniżając poziom o wartość
wysokości jednego pojemnika.
Usiadł z
powrotem na miejscu i przyjrzał się raz jeszcze butom.
- Jak
się nie ma co się lubi, to się nosi co się ma… albo będzie mieć w tym
przypadku.
Włożył
oba na siebie. Powstał i rozejrzał się za lustrem, bawełna od środka ogrzewała
ciało, przy samej ścianie stało wysokie pochylone zwierciadło w kierunku,
którego udał się w celu rozpatrzenia kwestii estetycznych jego nowego wizażu.
Przejrzał się z jednej strony, z drugiej przerzucił wzrokiem marnując kolejne
cenne minuty jakie powinien wykorzystać na oddalenie się jak najdalej od Kapitolu.
- Jak
pół dupy bez krzaka – skomentował swój wygląd – spierdalam, zanim ktoś mnie
przyuważy, i jeszcze te pekaesy trzeba zgolić – zażartował mówiąc o niechlujnym
zaroście.
Spakował
buty do pojemnika, materiał izolujący włożył w kieszeń i po zimnej, brudnej
posadzce powędrował prosto do kasy, a za nim dyskretny ochroniarz. Przy stanowiskach płatniczych znajdowały się
duże kosze z akcesoriami, między innymi właśnie grube skarpety, pierwsze co
zrobił to chwycił jedną parę, potem spojrzał na cenę. Liczył na to, że na
wszystko mu wystarczy i nie będzie musiał się tłumaczyć, ani odkładać
poszczególnych artykułów.
Przed
nim znajdowała się wypachniona młoda brunetka w białym futrze do kolan,
trzymająca pod ręką firmową torebkę, w drugiej wielką saszetkę przypominającą
portmonetkę, blisko niej trzymała się malutka dziewczynka, wtulała się w ciepło
po zwierzęcego okrycia.
Kolejka
przemieszczała się makabrycznie wolno, robiło mu się na nowo zimno w nogi, a
gorąco w środku.
- Mamo, mamo
– dziewczynka ożywiła się – czemu ten pan nie ma butów?
Kobieta
spojrzała się na jego gołe stopy i z obrzydzeniem schowała dziecko pod śnieżne
okrycie nie udzielając słownej odpowiedzi.
- Mamo…
- maleństwo nie ustępowało
-
Cichaj.
- Mamo…
- niezadowolona ciągnęła.
-
Powiedziałam! – matka zdecydowanie zabroniła kontynuacji dialogu na temat
nagości mężczyzny
*
Po
oczekiwaniu na swój zakup zdążyły mu na nowo przemarznąć kończyny, jednak
cieszył się, że cały ten koszmar niebawem się skończy musiał tylko zapłacić za
oba towary.
Według
wyliczeń powinno pozostać mu jeszcze trochę gotówki na później.
- Dzień
dobry. – odezwała się kasjerka, zabierając od niego karton.
- Dzień
dobry. – odpowiedział.
Kobieta
przeskanowała kod kreskowy, zajrzała do środka, poprawiła ułożenie i poprosiła
o gotówkę.
- Sto
pięćdziesiąt dziewięć, poproszę – wyczytała z ekranu komputera.
Podał
jej oba banknoty i patrząc w głębokie zielone oczka starał się nie sprawić
złego wrażenia swoim opłakanym wyglądem. Jednak kobieta nie okazywała najmniejszego
zainteresowania, bezemocjonalnie wykonywała swoją pracę.
-
Dziękujemy i zapraszamy ponownie – zapakowała w dużą torbę z równie wielkim
znak firmowym sklepu i posunęła ją w stronę klienta, patrząc i zaczynając
rozmowę z następnym kupującym.
Chwycił
zakupy i skierował się do najbliższej sofy w celu nałożenia w końcu na siebie
butów po które wystał się tyle w kolejce.
*
Uczucie
jakiego doznał idąc spokojnie podziemnymi tunelami miasta w ciepłych zimowych
butach z grubymi grzejącymi go skarpetami oraz z dobrej jakości palącym się
tytoniem przy sobie było trudne do opisania, bowiem mieszała się radość, duma
oraz odrobina ekscytacja całym tym zajściem.
Przemierzał
mroki podziemi w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca. Miejsca, w którym zacznie
się jego podróż do wolności.
*
Miejskie
podziemia to sieć tuneli znajdujących się na różnej wysokości poniżej poziomu
miasta, połączonych ze sobą dziesiątkami stacji kolei złączonych w sieć
transportu, w pewnym sensie stwierdzenie o podziemnym miejcie słusznym okazywało
się z wyjątkiem mieszkań tutaj mieszkali bezdomni, więc to do nich należał owe
miejsce jednak za dnia korzystali z niego ludzie żyjący w sposób przyjęty za
normalny, lokatorzy kryli się w mrokach tuneli oczekując zamknięcia obszaru na
noc, wtedy wychodzili i zaczynali własne żywot pozbawiony wygód i czystości,
jednak cieszyli się, że mają co zjeść, przy czym się ogrzać, szczęśliwi byli,
że mają czas dla siebie samych, dla bliskich oraz na zwykłą rozmowę z bliskimi
im osobnikami.
Dla
postronnych wyglądało to surrealistycznie jednak oni nie zostali zmuszeni do
przeniesienia się w ciemność i życia jak wyrzutem, a przynajmniej w większości,
na pewno znalazł się między nimi ktoś komu się nie poszczęściło, kto uciekał
przed kimś i tam właśnie znaleźć mógł najlepszą kryjówkę. Kto szukałby między
tysiącami zarośniętych, niedokładnie umytych z różnymi chorobami włóczęgów
byłego biznesmena, bądź nauczyciela na Uniwersytecie Generalnym, jeżeli
pragnąłbyś zniknąć ze świata tam znalazłbyś dokonały kamuflaż, nie zawsze
jednak bezpieczny…
*
Płacił
właśnie za ogromnego zawijanego w cienkie ciasto z ostrym sosem i baraniną
kebab za jedną piątą pozostałej mu gotówki po zakupie wciąż sprawiających mu
radość butów. Posiadywał sobie przy okrągłym niewielkim stoliczku z ciepłym,
smacznym posiłkiem w dłoni. Uwielbiał takie szybkie jedzenie, spoglądał na nie
napoczęte jeszcze ciasto, a w ustach robiło mu się wilgotno, a brzuch zaciskał
się przez dobiegający go po przez nozdrza zapach.
Spojrzał
na tłum uciekający mu z przed oczy zza szyby lokalu. Cieszył się teraz chwilą,
już tutaj z trudnością komukolwiek udałoby się go zlokalizować pośród
dziesiątków pawilonów z tanią odzieżą, z elektroniką, ulicznych restauracji,
przydrożnych barów oraz straganów z prasą poranną oraz drobiazgami takimi jak kolorowe
czasopisma, bilety komunikacyjne oraz inne przydatne w biegu artykuły.
Znajdował
się już po drugim końcu miasta w tunelach pod najstarszą z dzielnic, owe korytarze
także nie należały do jedynych z najnowszych i najbardziej zadbanych,
dochodziło tu do większej ilości kradzieży, napadów oraz przypadkowych wypadków
niż w innych obszarach masowego zaludnienia.
Spoglądał
na młodszych, starszych, ładniejszych i brzydszych osobników przeciwnej jemu
płci zajadając się w spokoju i z ochotą zagranicznemu wynalazku zawiniętym
szczelnie w cienkie ciasto. Delektował się powolnie jakby nie miał nic w ustach
od dawna, i w nie wiele różniło się to od rzeczywistości bowiem od kiedy został
przywieziony do kliniki pokarm podawano mu po przez kroplówkę, wszystkie
wartości odżywcze potrzebne do przeżycia jego z wegetowanego organizmu. Wychudł
to zauważył już w pierwszej chwili jednak wcześniej był bardziej przejęty
aktualną sytuacją niż ubytkiem na wadze.
Znajdował
się już blisko celu, jednak oczekiwał odpowiedniego momentu by zniknąć, nie mógł po prostu wsiąść do pociągu
i opuścić miasta, mimo iż wydawało się to z pozoru łatwym do osiągnięcia. Dla
osoby nieznającej polityki miejskiego życia tak mogło się wydawać, jednak
rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Gangi uliczne, wielkie korporacje,
służby militarne kontrolowały i rejestrowały ruchy każdego członka regionu,
potajemnie oczywiście, dlatego aby uzyskać po cichu opuścić obszar Kapitolu
musiał postarać się nieco bardziej, bowiem nie podążał by ktokolwiek podążył
jego tropem. Wolał zniknąć bez śladu. Niech dziwne zachowanie w sklepie
obuwniczym pozostanie jedyną szramą w jego pogoni za wolnością.
*
Po
długim, sycącym posiłku postanowił wziąć się za składowe planu.
Potrzebne
było mu udanie się do miejsc gdzie wielu już zapomniało o jego istnieniu, a ci
którzy wciąż pamiętali starali się zapomnieć. Niezbędnie musiał udać się
zarówno do obszarów zakazanych, gdzie żyją odstępcy, oraz do punktów dla
szaraków zwyczajnych.
- Koniec
opierdalania się – powiedział do siebie wkładając dwunastego z paczki papierosa
do ust – Czas się robotą zająć – skorzystał z ogniotwórczego instrumentu – i
zwiewać nim zaczną obławy za mną puszczać.
Ruszył
wzdłuż korytarza przepełnionego identycznymi postaciami.
- I
ogoliłbym te brodę bo wyglądam jak pół dupy zza krzaka – skomentował zauważając
w kałuży swoje odbicie – tyle, że krzaka nawet nie mamy.
*
Wybiło
południe na sąsiadującej, wysokiej wierzy zegarowej znajdującej się kilka ulic
dalej na południe. Pisarz pociągał kolejnego papierosa, musiał w końcu
zrekompensować sobie brak nikotyny przez ostatnie tygodnie, stał naprzeciw
wielkiego budynku wznoszącego się na pięć pięter z masywnymi kredowymi
kolumnami, na szczycie widniał portyk z napisami w języku umarłym, jakiego
przeczytać nie potrafił. Proste, nieokrągłe wzniesienia skrywały przed zimowym
słońcem równie wielkie drzwi do środka, w owych ogromnych, ciemno drewnianych
wrotach znajdowały się kolejne znacznie mniejsze, na wysokość półtora człowieka
i o takiej też szerokości, wyglądały jak wycięte z całości i wstawione w
zawiasy oraz okute żelazem.
Przez te
zakute w metal wejście wkroczył do wysokiej, przestrzennej sali z wybielonymi
ścianami o wiszących sztandarach na balkonach po lewo i prawo. Wszędzie
chodzili ludzie elegancko ubrani. Zajęci byli swoimi sprawami, kobiety za
biurkami przeglądały dokumenty, stawiały pieczątki, podpisywały, przepisywały
dane z jednego do drugiego arkusza, pisały na komputerach, mężczyźni dodawali
im pracy, witali się z gośćmi, reprezentowali markę na zewnątrz.
Na
środku parterowego holu znajdowała się obszerna lada z tym samym niecodziennym
znakiem co na flagach wiszących na ścianach. Całe otoczenie otumaniało
przepychem oraz patosem. Wszystko było wyszukane, drogie i dopasowane, a jakiś
nieogolony obwieś śmiał zakłócać pożądany kanon.
Jednakże
nie zwrócił na niego uwagi ani jeden pracownik. Wszyscy pogrążeni w swoich
działaniach mijali ubranego niechlujnie pisarza.
Podszedł
do recepcji, przy której siedziała młoda blondynka z drobnymi, długimi dłońmi o
pomalowanych bezbarwnie zadbanych paznokciach. Na serdecznym palcu prawej ręki
widniał złoty pierścionek z niewielkim rubinem u zwieńczenia. Długich włosach
blond kobieta pochłonięta obowiązkami nie zauważyła nadejścia prozaika.
Sam
uświadomił ją o swej obecności.
Zastukał
palcami o blat wytrącając ją z wertowania i podpisywania dokumentów.
-
Przepraszam najmocniej – popatrzyła z przerażeniem na niego – Dzień dobry. W
czym mogłabym pomóc.
Kurtuazja
zaniechana być nie może.
-
Przyszedłem w sprawie skrytki.
-
Skrytki… – przyjrzała się mu dokładniej po czym kontynuowała - … proszę chwilę
zaczekać, za chwilę podejdzie człowiek odpowiedzialny za ten dział naszej
rozległej działalności.
-
Poczekam zatem – wskazał palcem skórzaną ciemnobrązową kanapę – tam.
Białe
ściany wyłożone zostały identycznymi flagami oraz wielkoformatowymi portretami poniżej,
pod którymi stały kanapy takie jak ta, na jakiej właśnie zasiadał
ukierunkowując oczy na twarz jednego z
dawnych prezesów. Miał kiedyś przyjemność spotkania go przypadkiem kiedy
wchodził do budynku, a przewodniczący wychodził klnąc przez telefon ja swojego
niekompetentnego podwykonawcę tracącego w tamtym momencie posadę.
- Dzień
dobry, pan w sprawie depozytu? – wyciągnął w kierunku niego dłoń niski brunet z
wąsami w granatowym garniturze oraz krawatem na białej koszuli zapiętej po samą szyję.
- Witam
– odpowiedział wraz z gestem – tak to ja.
-
Zapraszam zatem szanownego pana za mną – wskazał rękę na windę na samym końcu
korytarza.
*
- Zanim
wsiądziemy do windy chciałbym, aby przeszedł pan etap weryfikacji. Pozwoli nam
to dopasować osobę do depozytu dzięki czemu będziemy wiedzieć gdzie jedziemy –
uśmiechnął się wskazując nowoczesny czytnik linii papilarnych znajdujący się na
cokole z lewej strony od dźwigu.
Pisarz
wyciągnął śmiało dłoń, spojrzał na wewnętrzną jej część i położył we wskazany
przez przewodnika sposób.
Jasne
białe światło uderzyło go po oczach zamieniając się w wąski strumień skanujący
jego linie życia, jasność przecięła trzykrotnie długość jego śródręcza po czym
zmieniło swoją barwę na jasno zieloną i otworzyły się wrota windy.
-
Doskonale! – entuzjastycznie powiedział członek załogi wchodząc pierwszy do
środka.
- Zatem
gdzie teraz.
- Na.. –
spojrzał się na spis poziomów znajdujący się wewnątrz nad drzwiami - … siódme
piętro.
- Jest
tutaj siedem pięter? – zdziwił się widząc o dwa mniej z przed budynku.
- A kto
powiedział, że jedziemy na górę – spojrzał się odpowiadając nie jasno.
Metalowe
wrota zatrzasnęły się i ruszyli.
*
- Jak
się do pana zwracać? – zadał pytanie nie odwracając na niego wzroku
-
Writer.
-
Słucham?
-
Writer, to odpowiedź na pytanie.
- Jest
pan pisarzem?
Po
chwili namysłu:
- Można
tak powiedzieć –zbył zapytanie.
- Czy tu
można palić? – przyszła kolej na jedno z ważniejszych pytań dla Pisarza.
- Mi nie
wolno, ale panu owszem.
-
Palisz?
- Palę –
zeszli z oficjalnego szyku zdań.
Wyciągnął
jednego dla siebie i drugiego dla człowieka po jego lewej.
Tamten
chwycił i wsadził między zęby szukając ognia po kieszeniach. Pisarz uprzedził
go i jako pierwszemu zapalił, po czym sam zaciągnął się kolejną porcją palonego
tytoniu.
- Zatem,
Writerze, piętro siódme.. – kontynuował dialog skupiając się na czerpaniu radości
z papierosa - … co tam trzymacie, tajne akta, może informacje dotyczące
następnej książki, która wywoła rewolucję, albo może coś jeszcze bardziej
abstrakcyjnego?
- Nic
takiego – zbił z tematu
- Nic co
znajduje się na tamtym poziomie nie jest „niczym takim” –zademonstrował
doinformowanie – pracuję tu wystarczająco długo by wiedzieć to i tamto.
Winda
zatrzymała się, po czym drzwi otworzyły się, przed nimi rozświecała się właśnie
przestrzenna hala z wieloma regałami, w których znajdowały się jednakowych
rozmiarów kasetki z numerami na każdej.
Wysiedli,
między nimi, a depozytem znajdowała się jeszcze jedna przeszkoda mająca na celu
zabezpieczać przed niepożądanymi gośćmi.
- Oto
kolejny etap weryfikacji pańskiej tożsamości – wrócił do oficjalnego szyku
wyrzucając na podłogę niedopałek i przydeptując go butem.
Otoczenie
ze szkła pancernego sprawiało dziwne wrażenie, dla pisarza sprawiając, że czuł
się mało komfortowo, jednak przy drzwiach z tego samego materiału znajdowała
się niewielka półkolista kamera, przy której znajdował się ekran ciekłokrystaliczny
aktualnie z logiem instytucji. Przewodnik zachęcił go uśmiechem do podejścia i
przyjrzenia się obiektowi.
Pisarzyna
zrobił co należało. Stanął naprzeciw nakierował otwarte oko na kamerę z
wbudowanym projektorem i wpatrywał się dopóki niewielkie, czerwone światełko
nie przestało się błyszczeć. Po tej akcji na monitorze pojawiło się jego
zdjęcie oraz numer depozytu wraz ze wskazanym jego położeniem na schemacie, a
zamek w pancernych drzwiach otworzył się umożliwiając im dalszą penetrację poziomu.
*
- Tutaj
zostajesz sam, Pisarzu – powiedział pokazując mu pokój ogrodzony ze trzech
stron ścianami oraz wysuwanymi drzwiami przy których teraz stali – oto
pomieszczenie gdzie możesz w ciszy i spokoju zrobić co chcesz ze swoim
rzeczami. W razie jakichkolwiek problemów w środku znajduje się konsola, przez
którą wezwać możesz mnie.
-
Dzięki. Tam też mogę palić?
- Tak –
uśmiechnął się zatrzymując na chwilę krok.
*
Po małym
pokoju obłożonym drewnem oraz wyglądającym na połączony z resztą konstrukcji
blat, w którym we wnętrzu znajdował się niewielki monitor z różnymi
możliwościami.
Niewielkie
pomieszczenie było doskonale oświetlone nie pozwalając na pozostanie cieni
nawet wywołanych jego obecnością w środku.
Postawił
niedużą, ale grubą oraz ciężką skrzynką na stole, a w tym oto miejscu czekała
go ostatnia próba potwierdzająca jego pełnomocnictwo na dostanie się do
wnętrza.
Chwycił
ją obiema rękoma na przeciwnych ściankach, kciuki kierując na delikatne
wgłębienia w górnej płytce i zaczekał.
Na
konsoli znajdującej się na uboczu po prawo pojawiła się klawiatura oraz prośba
o wprowadzenie hasła dostępu do depozytu. Ekran stylizowany był na
jasnoniebieskie, wręcz błękitne kolory. Czarne, prostokątne obramowanie, a w
nim migająca pionowa linii czekała na przesunięcie się oraz zapełnienie wolnej
przestrzeni jednakowymi znakami ukrywającymi prawdziwe znaczenie.
Odsunął
dłonie od skrzynki, a pod palcami metal lśnił tą samą barwą w kształcie linii
papilarnych co tło monitora. Przeniósł się naprzeciw elektronicznej konsoli oraz
przeciągnął palcami po powierzchni.
-
Ostatni bastion, co? – zapytał sam siebie – No to zaczynajmy.
Położył
palce na elektronicznej klawiaturze oraz inicjował wprowadzanie klucza.
- Nasza
– mówił szeptem –generacja odczuje – wstukiwał kolejne litery do zapełniającego
się identycznymi symbolami kwadratu - silny ból metafizyczny – skończył.
Potwierdził,
a skrzynka zawarczała, uchylając delikatnie wieko.
-
Nareszcie – otworzył łapczywie i od tego momentu śpieszył się by wszystko
wykonać jak najszybciej, a zarazem dokładnie – tak, tak, tak. To też.
W środku
znajdował się nowy aparat telefoniczny, paszport umożliwiający swobodne
podróżowanie po regionach, obszerny plik pieniędzy używanych w większości
sektorów, kilka osobistych drobiazgów takich jak zdjęcie, list, stary zegarek
oraz kilka innych.
Zapakował
wszystko do kurtki, na dnie pudła pozostała owinięta w papier książka w twardej
bordowej okładce o złotym tytule i ramą w owym kolorze na odległości jednej
jednostki od marginesów, przyozdobionej na rogach niewielkimi gwiazdkami o
sześciu wierzchołkach.
Zawartość
pozostała nieznana. Nie odwinął jej, przyłożył zaledwie dłoń do zabezpieczenia
po czym zamknął skrzynkę i zapalając papierosa skierował się do mechanicznie
zamykanych wrót. Stanął naprzeciw i dotknął wyróżniającej się metalowej płytki
umieszczonej bezpośrednio na nich. Po cichu usunęły się w prawo dając mu
możliwość opuszczenia klimatycznie kameralnego pomieszczenia.
W
pobliżu nie widział człowieka w garniturze. Postanowił sam zająć się sobą i
obładowany wartościowymi i niezbędnymi do przeżycia przedmiotami skierował się
samotnie do szkłem opancerzonym pokrytych drzwi. Droga dłużyła mu si na nowo,
niczym ta ze szpitala na powierzchnie.
Ciemny
korytarz nie pomagał mu w uspokojeniu własnego umysłu, który próbował płatać mu
różne figle. Drogę rozświecały jedynie rzadko pozapalane lampy u podstawy
wysokiego sufitu. Mroki drogi wydłużały czas przejścia, sam nie wiedział czy
odczuwa strach czy to podświadomość próbuje mu go podpowiedzieć. Kontrolował
stawiane jednakowo kroki w identycznym rytmie, aby móc być pewnym, że nie
zwalnia podświadomie.
Traci
rozum.
Znowu.
Mieniło
mu się przed oczyma, widział, nie widział.
Nie
wiedział na co patrzy.
Surrealizm.
Królik? Powiedziało echo w jego myślach
- Co! –
krzyknął rozglądając się po sali
Zając? Zapytało ponownie.
- Kto
tam jest! – przyśpieszał tempa patrząc się na boki
Nie zając? To może królik jednak? Wołał go pogłos umiejscowiony w nim
samym, jak miał z nim walczyć? Jak go powstrzymać? W jaki sposób uciszyć?
Odpowiedział
głosowi milczeniem, ale to go nie zraziło:
Jesteś tam Pisarzu? Zwróciło się do niego, jego własne myśli
go zdradzały i wystawiałyby na publiczne poniżenie, gdyby ktoś inny miał
możliwość usłyszenia ich. Wiem, że tam
jesteś nie ukrywaj się po kątach, choć tu do mnie. Teraz słyszał jakby głos
kobiety, młodej kobiety wołającej go, namawiającej do ukazania się.
Nie miał
takiego zamiaru, wiedział bowiem, że to się nie skończy dobrze. Zaufanie
własnym myślą w tych okolicznościach nie przyniosłoby mu ukojenia, a jeszcze
więcej bólu – na przestrzeni czasu.
Czas go
gonił, nie miał trwania na odpoczynek, musiał iść na przód, potrzebował
wydostać się, by nic i nikt nie pozostał w nim samym.
Oczyszczenie.
Oczyszczenie
ze zła i dobra, potrzebował oczyścić się ze wszystkiego co złe i dobre za
razem. Pustka w głowie pozwoliłaby mu na nowo zacząć życie tak jakby sobie
zapragnął.
Nie uwolnisz się ode mnie, mój ty
pisarzyno, ja jestem tobą, jak i ty byłeś mną. Kobieta wciąż mówiła pogłosem, nie
potrafił zidentyfikować właścicielki, ani nawet powodu w jaki sposób siedzi i
mówi do niego żeńskie echo.
Nie myśl, podąż za mną.
Przyniosę ci ukojenie, dostaniesz to
czego potrzebujesz, a w zamian dasz mi siebie. Na własność, na wieczność. Na
nowo będziemy ze sobą, ty we mnie tak jak ja w tobie. Będzie ci dobrze. Tylko
idź za mną.
Idź za mną… Idź za mną… Idź… Nawoływania
nie gasły, wszędzie słyszał echo kobiecego głosu wmawiającego mu kuriozalną
prawdę. Starał się ją zagłuszyć, lecz było to wręcz niemożliwe, nie miał takiej
mocy, starał się, zatykał uszy, krzyczał, nucił i nic. Nawet trochę nie
poprawiło to odbioru. W akcie desperacji zaczął biec wypuszczając palącego się
nadal papierosa na podłogę, nie zważał teraz na nikotynę. Wariował. Ważniejszym
stało się uspokojenie własnej głowy…
-
Zamknij się!! – krzyczał desperacko, patrzył przed siebie starając się pochwycić
klamkę drzwi znajdujących się już na wyciągnięcie ręki.
Otworzył,
z szybkością światła znalazł się w bezpiecznej strefie, stał w pełnym świetle
otoczony ze wszystkich stron światłem.
Głos
ustał.
Nastała
cisza w przekazie, jasność rozpędziła mroki oraz jej sługi.
Zmęczony
oraz na śmierć przelękniony opadł plecami o wejście do windy i zsunął się po
nim na podłogę.
Zapalił
kolejnego papierosa, na odstresowanie.
Patrzył
na czerwony punkt w oddali, to wciąż palący się niedopałek między mrokami.
Zgasł.
Palenie
pomogło mu uspokoić umysł, znużyło go zarazem, stał się śpiący, a może był to
efekt paniki i wycieńczenia psychicznego, spalał papierosa za papierosem.
Nie
patrzył teraz na zegarek, liczyła się dla niego jedynie cisza i spokój. Nie
interesowało go nic poza tym.
*
Papierosy
w paczce nikły i z prawie pełnego opakowanie, kiedy znalazł ją w skradzionej
kurtce pozostały dwa, lecz nie przejmując się o płuca wyciągał kolejnego.
Zdążył
przyłożyć ogień do bibułki kiedy drzwi windy otworzyły się, a on bezwładnie
opadł na podłogę kabiny.
W środku
stał szczupły mężczyzna w granatowym garniturze.
- A więc
tu pan jest, już się zastanawiałem czy coś się stało, bo jak pan wie nie mamy
tutaj żadnych kamer, na tym poziomie oczywiście – wciąż uśmiechał się patrząc
na nieogolonego użytkownika podpalającego papierosa na leżąco.
- Możemy
już jechać na górę – orzekł.
-
Możemy.
Winda
zamknęła się i otworzyła siedem poziomów wyżej w samym wielkim holu, w którym
oczekiwał nadejścia przedstawiciela .
*
Podziemne
miasto dla odstępców nie posiadało praw oraz obowiązków. Korzystało z tego co
niepotrzebne na górze i przetwarzało to na coś bardziej użytecznego pod
powierzchnią. Nie mieli panów, ani sług. Ci którzy chcieli łączyli się w
plemiona, gangi, szajki co kto wolał, jednak większa ilość podziemnej populacji
preferowała samotny tryb życia, w ewentualności w niewielkich obozowiskach (w
przypadku posiadania rodziny, bądź bytu w związku). Ludność nie należała także
do najbardziej rozmownych oraz gościnnych, starali się zachować neutralność i
nie mieszać się w sprawy obcych. Jeżeli pragnąłbyś pojawić się w tunelach
nikomu by fakt taki nie przeszkadzał, jednak nie napotkał byś na ciepłe
powitanie. Byli specyficznymi ludźmi, dlatego tam zamieszkali, niechciani,
nieakceptowani przez powierzchnie, albo sami nie godzić się na byt na
powierzchni między śpieszącymi się kukłami podążającymi za przywódcami,
realizującymi karierę kosztem życia.
Nie
dążyli do władzy, a ci co rządy próbowali ustawić pod powierzchnią długo się w
ciemnościach nie na byli. Chcieli wolności, nie interesowali ich władcy oraz
systemy. Każdy miał to na co sobie zapracował, nie oczekiwali pomocy, i sami
rzadko jej udzielali, każdy żył na własny rachunek.
*
- Masz
ognia? – zaczepił go młody mężczyzna w ortalionowym odzieniu pokazując gestem
iż potrzebuje zapalniczki
- Masz
ognia – wyciągnął narzędzie tworzące płomień z ulatniającego się gazu i podał
je chłopakowi, mało na pełnoletniego wyglądającego – masz fajka? – zapytał iż
jego opakowanie zawierało ostatniego skręta z tytoniem.
Jednak
jego ojcem nie był, sam palił od młodości nie pozostanie więc hipokrytą.
Hipokryzją się on brzydził, nienawidził ludzi radzących mu jedno, a robiących
dokładnie to przed czym go ostrzegają. Izolował się od hipokrytów, izolował się
od wszystkich, lecz to całkowicie inna historia.
Przemierzał
teraz główną ulicę Stolicy, wielka przestrzeń przeznaczona dla zatłoczonego
przez samochody miasta. Pięć zakorkowanych pasów w jedną, pięć w drugą, przez
wysokie ciężarówki, autobusy z trudem dało się dostrzec budynki po drugiej
stronie, nie znajdowały się przy niej bowiem wieżowce, raczej kamienice
mieszkalne oraz zagospodarowane na sklepy branżowe oraz towarowe centra.
Mijał
wielu podobnych ludzi w zimowych ciemno kolorowych, przybrudzonych kurtkach,
inni bardziej elegancko odziani w wełniane płaszcze do kolan z komputerami w
ręku i skórzanymi rękawicami. Kobiety poubierane w długie kurtki zakrywające
ich kobiece wdzięki ukrywając prawdę o posturze, tylko nieliczne nie patrzyły na
warunki i zawsze wyglądać chciały olśniewająco, problematyczne stawało się
jednak stąpanie po niedokładnie odśnieżonej powierzchni chodnika w butach na
wysokim obcasie średnicy paznokcia małego palca u ręki. Wtedy mniej wyćwiczone
potrafiły bardziej rozbawić niż przyciągnąć walorami. Kiedy z pod białego futra
rozpiętego i z pod skąpych ubrań widniały piersi trzęsące się podczas
niestabilnego chodu. Bądź modni chłopcy ubrani w cienkie bluzy i czapki
założone na pół głowy udających twardzieli, iż przy takiej temperaturze jest im
gorąco, mimo że trzęśli się przy tym z przechłodzenia pociągając nosami.
Pisarzowi
zawsze sprawiała radość ludzka głupota, nie tępił, ani nie pochlebiał jej, z
wielu powodów, głównym była czyste szczęście przyglądając się trudom osób
trzecich spowodowanych najzwyklejszą głupotą bądź brakiem umiejętności
logicznego myślenia.
*
Zejście
do podziemnego miasta tylu nieznający prawdy o tamtym miejscu i
obowiązujących tam zasadach, bo brak
zasad też jest zasadą, trafiało tam z własnej woli i tylko najsilniejsi
przeżywali. Ci potrafiący się dostosować do innych, do wszechogarniającej
obojętności, dlatego brak stawał przeciwko dla okrucha czerstwego chleba, albo
dla pary znalezionych onucy.
Wielu
ginęło, innych pochłoną mrok, jeszcze inni stali się więźniami tych co zeszli
na dół w poszukiwaniu władzy i nie zostali jeszcze stłumieni.
Młodzi
systemowo wchodzili do podziemia od północny miasta gdzie, oczyszczone bądź
nie, ścieki kanalizacyjne trafiały do rzeki, tam też przeważnie znajdowały się
siedliska handlarzy żywym towarem, pozwalali zapuścić się ochotnikom w
ciemności gdzie wychwytywali ich i w zależności od pożyteczności przeznaczali
do różnych celów. Większość trafiało do nielegalnych obozów pracy gdzie
produkowano narkotyki oraz broń. Tam pod przymusem wykonywali powierzone
zadania w przeciwnym razie kończyli w miejscu, z którego przybyli tyle że
nogami do góry.
Tym,
którzy okazali się bystrzejsi bądź zaczerpnęli zawczasu rady przygotowywali się
na ewentualność ataku bądź napływali pod powierzchnie od innych stron, mniej
atrakcyjnych, mniej znanych i popularnych. Tak by nie stać się łatwym łupem dla
kapturowych piratów.
Tylko co
poniektórzy pozostawali przy życiu po pierwszym miesiącu, organizm musiał
przyzwyczaić się do niezwykle niesterylnego, wilgotnego otoczenia gdzie nawet
najzwyklejsza rana mogła przerodzić się w poważne zakażenie doprowadzając do
chorób, amputacji bądź w ekstremalnych wypadkach nawet do zgonu.
Zgony to
kolejny problem podziemia, tu nikt nie dowie się kim byłeś, jeżeli byś umarł to
jedynymi czyścicielami stawały się szczury oraz inne odrażające gryzonie. Potrafiły
w ciągu doby oskubać rosłego mężczyznę do kości rozrywając na strzępy dobytek i
pozostawiając czysty szkielet.
Straszna
rzeczywistość, lecz z reguły sami się na nią decydowali.
Pod
zatłoczonymi chodnikami, sterylnymi mieszkaniami i czystymi ubraniami,
znajdował się kolejny świat. Świat spowity w mroku, śmierdzący potem,
nieczystościami i wilgocią, gdzie nie zdążało się napotkać porządku w jego
prawdziwej postaci. Nowi po przez zapach byli identyfikowani, brudny to
mieszkaniec, czysty turysta.
Śmierdzącymi
się nikt nie interesował, jednak ci nie splamieni jeszcze otoczeniem stawali
się okienkiem zainteresowania u wybranych. Kobiety legły do takich, to był plus
(jeżeli miało się duży dystans do warunków podczas stosunku), jednak przeważał
to wielki minus… zostawali namierzanie przez nielubiących, bądź chcących
wykorzystać, nowych.
*
Zbliżała
się noc, a Writerowi nie upodobało się nocne spacerowanie po ulicach wielkiej
metropolii z całym swoim dobytkiem w kieszeniach. Musiał jeszcze przed zmrokiem
znaleźć względnie tani i bezpieczny motel, albo hotel w celu spędzenia w nim
nocy oraz porannego wymarszu, dokończenia niezakończonego w mieście swojego
dzieciństwa i ruszyć przed siebie gdzie nikt go nigdy nie znajdzie, dopóty nie
zachce zostać odnalezionym.
- I na
chuj to wszystko, skoro i tak muszę znowu gdzieś się przespać? – popatrzył na
zegar atomowy na wieży jakiegoś biurowca z godziną na przemian wyświetlaną wraz
z datą – Jutro już mnie tu powinno nie być… wszystko na ostatnią chwilę,
jełopie – denerwował się sam na siebie sięgając po kolejnego przyjaciela, już
ostatniego.
Zapalił
popatrzywszy jeszcze raz na datę. „30.11”
- Jasna
cholera – pokazała się godzina, a on zobaczył dwudziestą, zrobił się już
ciemno, a on wciąż nie posiadał bezpiecznego spania, w którym nie napadnie go
banda rzezimieszków zatrudnionych przez właściciela w celu zwiększenia
dochodu kosztem jednego z klientów.
*
Korzystając
z karty komunikacji miejskiej spenetrował połowę miasta w poszukiwaniu wolnego
miejsca noclegowego dla kogoś takiego jak on. Dopiero w okolicach północy
dostał wolny pokój w motelu „Julianna” w spokojnej dzielnicy na północ miasta,
kilka kilometrów do obwodnicy, miał przynajmniej stamtąd niedaleko do
jutrzejszego celu.
Dostał
jednoosobowy pokój na piętrze z własną toaletą oraz ciepłą wodą.
W
recepcji urzędował pięćdziesięcioletni, otyły mężczyzna z łysiną. Siedział na
wysiedzianym krześle obrotowym na kółkach przy lekko brudnej ladzie i
przewracał kolejne strony starej, wypożyczonej w rejonowej bibliotece, książki.
W pomieszczeniu obok recepcji nazwanym przez właściciela pokojem do relaksacji siedziało kilku młodych ludzi zajętych sobą,
leżała na kanapie także skośnooka kobieta o głowę niższa od Pisarza i starsze o
parę lat.
Nie był
jednak nikt zainteresowany nowymi znajomościami, tak samo jak Pisarzyna
zresztą.
Kiedy
wszedł do pokoju pierwszym krokiem obowiązkowym to zamknięcie się na klucz.
Następnie zdjął całe okrycie wierzchnie zostając w koszuli i spodniach
uwierających jego skurczone, od zimna, genitalia z powodu braku bielizny.
Zasłonił okna i rozebrał się do naga, skierował prosto do łazienki zabierając
ze sobą torbę z przedmiotami zakupionymi w sklepie w trakcie podróży wieczornej
w poszukiwaniu wolnego pokoju do spędzenia nocy.
Postawił
siatkę na toalecie, otworzył drzwiczki prowadzące pod prysznic i wszedł do
środka. Postał chwilę wpatrując się w pokrętło regulujące temperaturę i
odkręcił.
Poleciała
lodowata woda, która po dłuższej chwili oczekiwania zmieniła się w strumień
przyjemnego, ciepłego płynu obmywającego jego zmęczone ciało. Nie ruszał się
spod natrysku przez dobrą godzinę marnując hektolitry wody. Przez ten czas zdążył wielokrotnie obmyć
ciało płynem zakupionym wcześniej. W środku nocy skończył kojący oraz
odprężający prysznic.
- Już
widzę wczesne wstawanie – patrząc w mrok nocy przez zasłonięty lufcik.
Skierował
się przez zaparowane lustro, przetarł ręką odsłaniając jego zaniedbane oblicze.
Wyciągnął z torby kolejny przedmioty – żyletkę jednorazowego użycia oraz piankę
do golenia. Ustawił obok siebie na umywalce i spojrzał w odbicie.
- A może
nie będę tego golił jeszcze? – pytał sam siebie przecierając zarost – wtopię
się w otoczenie, a tutaj kto na mnie patrzy, no i wyglądam inaczej niż
normalnie. – przyglądał się sobie – Pierdolę, idę spać.
I
rzeczywiście jak powiedział tak zrobił.
Nagi,
czysty po długim relaksie pod gorącą wodą spoczął w pojedynczym, wygodnym łóżku
w motelu „Julianna”. Między mrokiem, cieniami oraz blaskiem latarni
dobiegającym od ulicy.
Usnął.
*
Przed
oczami stanęło mu wielkie miasto oddalone od niego wiekami w przeszłość oraz
mieszczące się daleko na wschodzie globu. Niskie, kredowe, rozpadające się
budynki. Wielkie targowiska przy każdych większych ulicach, Kupcy
przekrzykujący się z potencjalnymi nabywcami o ostateczną cenę. Owoce, warzywa,
zwierzęta, odzież, skóry, futra, drogie tkaniny, barwniki, przyprawy. Tysiące
małych straganików, a przy każdym otyły mężczyzna w turbanie z brodą oraz w
kolorowych szatach. Jedni w bardziej tradycyjnych ubraniach inni wyglądali jak
przybysze z innych krain, co poniektórzy mieszali jedno z drugim tworząc
kompletnie nowe kompozycje.
Po
ulicach przewijały się dziesiątki tysięcy ludzi, kobiety, mężczyźni, dzieci.
Bogaci, biedni. Uczciwi, oszuści. Przyzwoici oraz ci lekkich obyczajów.
Wiele
profesji pod jedną opatrznością. Kupcy, robotnicy, płatnerze, zbrojmistrzowie,
jubilerzy, dziwki, złodzieje oraz zabójcy.
Na
ulicach roiło się od strażników miejskich pod bronią, jedni bardziej inni
słabiej uzbrojeni, i wyszkoleni, patrolowali niebezpieczne ulice wielkiego
miasta starając się zapobiec burdom i awanturom. Nie wysokie kamienne budynki
przebijane były przez nieco wyższe wierze widokowe, na których stacjonowali
kolejni strażnic.
Aleje
nie stanowił jednak mimo starań bezpiecznego otoczenia, wystarczyło nie
obejrzeć się za siebie w odpowiednim momencie, a mogło strać się cały dobytek,
jak nie największą wartość – życie.
W samej
metropolii jak to w wielkich ośrodkach bytu ludzi znajdowały się bardziej mniej
zamożne dzielnice. Tak i tutaj stały domy, które zdobione kolorami pokazywały
zamożność rodu zamieszkującego wnętrze, ale za to kilkadziesiąt alejek dalej
wznosiły się rozpadające już chaty, gdzie mieszkało po dziesięć, piętnaście
osób nie mające co wrzucić do garnka i co ugotować dzieciom na strawę poranną.
Chodzili po ulicach błagając o niewielką pomoc ze strony, tych którym powiodło
się w życiu i mieli możliwość wyzbycia się z kilku nędznych miedziaków, które
ratowałyby dzień najbiedniejszym. Jednak ci biedni zawsze potrafili świecić
przykładem dla bogaczy pokazując jak cieszyć się z najmniejszych rzeczy, kiedy
tamci mając mnóstwo czasu oraz pieniędzy nie byli w stanie uszczęśliwić swych
dusz.
Miasto
miało także swoje koszary, twierdze i wewnętrze fortyfikacje wojskowe
niedostępne dla plebsu, w których murach działy się bardziej oraz mniej
dozwolone czynności. Szkolenia żołnierzy mających zasilić kolejne wyprawy
zbrojne przeciw innowiercą, wytwarzanie kolejnych pancerzy w tempie
ekspresowym, ale także w lochach więzieni byli winni, bądź niewinni, poddawani
strasznym zabiegom. Same warunki w jakich egzystowali pozostawiało wiele do
życzenia, ale codzienna chłosta, przypalanie, brak codziennego posiłku, drwiny,
poniżenie. Tortury, zniesławienie bądź najłatwiejsza do osiągnięcia – śmierć.
Ale tam
gdzie zło, zawsze było i dobro.
Znajdowały
się w grodzie miejsca gdzie ludzie po zapadnięciu zmroku oddawali się sportowi
znanemu od za rajów dziejów, mężczyzna i kobieta połączeni węzłem przyrzeczenia
okazywali swe uczucia nie tylko w formie słów, gestów, miłości mentalnej. Wtedy
nadchodził czas na drapieżność, na porządnie, chęć okazania swych emocji drogą
płciową, po przez połączenie ciał. Oddawali się sobie przeciwstawiając razem
trudnościom, godząc się po dziennych kłótniach wywołanych problemami w życiu
codziennym.
Miasto
żyło. Jak ludzie przepełnione było bólem, cierpieniem i nienawiścią, radością,
zaufaniem i miłością.
*
Obudził
się z przyjemnego snu. Wiedział jaka jest jego droga do prawdziwej wolności i
zamierzał nią podążyć, mimo przeciwnościom losu…
***************************************************************************************
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz