Pisarzyna 1.0


Poniżej cała wartość powieści napisanej w ciągu 30 listopadowych dni.
Nazwałem to najprościej jak się dało - Pisarzyna 1.0 - jako iż jest to aktualny tytuł powieści, a zarazem pierwszy "szkic".
Tak więc możecie tutaj czytać, bądź poprać poniższy dokument z zawartością poniżej zaprezentowaną.

Pisarzyna 1.0 


***************************************************************************************
Na brudnej miejskiej ulicy znajduje się niewielu mieszkańców a jeszcze mniej przyjezdnych.
Nieznajomy ubrany najzwyczajniej mężczyzna wyciągnął z kieszeni skórzanej kurtki paczkę tanich ruskich papierosów. Sprawdził zawartość jakby liczył, że stan się zmienił. Wyjął jednego mało zgrabnym ruchem ręki i wsadził sobie do ust. Następnie wyjął zapałki jednocześnie chowając opakowanie.
Otworzył. Ostania. Wyjął, przyjrzał się dokładniej. Ostrożnie zapalił. Zgasła. O ziemię rzucił drewienkiem, a w miasto zaklął
- Kurwa! – syknął, aż starsza kobieta mijająca go spojrzała się z pogardą. Nie zatrzymując się poszła swoją drogą przed siebie. Brzęcząc coś pod nosem. – No cóż, co cię nie zabije to cię wzmocni, kurwa jego mać, mówią.
Ruszył przed siebie w mroki miasta. Mijając jednolite budynki, niewyróżniających się jego mieszkańców. Skręcił w lewo, skręcił w prawo, poszedł prosto przed siebie przez ulicę, uważał by nie natrafić na już podpitych uliczników, którzy mogliby mu nieco uprzykrzyć wieczór, który i tak już nie zaliczał się do jednych z tych przyjemnych.
Dotarł do jednej z klatek wysokiego starego bloku, pomalowanego w szerokie paski, tynk odpadał ze ścian, w narożnikach śmierdziało szczynami i wymiocinami. Domofon jak zwykle nie działał. Otworzył drzwi do wnętrza obskurnego budynku,  zmęczonym krokiem wszedł do środka, gdy zamknął dostęp świeżego powietrza do padł go odór panujący we wnętrzu. Pot, łzy i cierpienie. Poszedł nieco szybciej, lecz też jak od niechcenia prosto do windy. Korytarz był wąski i podłużny. Na samym końcu czekały dwie windy, jedna mała – osobowa, druga nieco większa – towarowa, nikt nigdy nie wie, bo nie pytał, po co ona skoro i tak nikt nie posiada klucza do drugiej części windy, tak by ją powiększyć na potrzeby transportowania mebli, lub innych większych szpargałów.
Otwierał już drzwi do windy, kiedy to krzyki awantury dobiegły go z korytarza obok. Jakaś lekko starsza kobieta z zachrypniętym głosem wydzierała się na najprawdopodobniej swojego męża, kochanka bądź kto wiek kogo. Ciekawość pierwszym krokiem do piekieł, ale kto się tym przejmuje. Puścił klamkę, odwrócił się powoli, kocim krokiem udał się w pobliże korytarze, jednak tak by go nie było widać – przyglądał i nasłuchiwał w ciszy jak para małżonków wykłóca się o pieniądze, rachunki, pracę i wszystkie inne problemy dnia codziennego. Spojrzał na zegarek i uśmiechnął się. Wrócił do windy i tym razem już wsiadł do niej ignorując kto i o co się sprzecza.
Winda nie wyróżniała się standardem od całej reszty bloku wymalowana farbami, obsmarowana przekleństwami pod adresem nie znajomych mu ludzi, policji, numery ludzi gotowych na „przelotny numerek”. Na podłodze ulotki oferujące niezapomniane wrażenia. Niedopałki papierosów. Wszystko co podpisuje się pod słowo „syf” można było znaleźć tutaj niekiedy.
Mieszkanie było niewielkie. Również stare i zniszczone, lecz mimo to zadbane. Meble, ściany pamiętają wiele bólu i cierpienia, ale także ciepła i radości.
Gdy gospodarz zamknął drzwi na wszystkie zamki zapalił światło w przedpokoju. Położył na regał klucze i papierosy. Kurtkę wraz z bluzą odwiesił na wieszak, buty zdjął, ułożył równo. Poszedł w kierunku kuchni znajdującej się na wprost od wejścia. Zapalił światło. Wyjął z lodówki kawałek kiełbasy ugryzł zagryzając lekko sczerstwiałym chlebem. Wstawił wodę na herbatę.
Kuchnia jak to kuchnia. Mały stoliczek z krzesłami pod ścianą, blat, lodówka, zlew i kuchenka wzdłuż jednej ze ścian. Mimo, iż gospodarz mieszkał sam kuchnia była wysprzątana i czysta. Jedynym nie doparzeniem było kilka brudnych kubków i sztućców w zlewozmywaku. Mieszkaniec przypomniał sobie przegryzając kolejny kawałek mięsa chlebem o tym, że papierosy zostawił obok kluczy. Wrócił więc po nie, wyjął dwie sztuki, popatrzył na nie. Wrócił skąd wyszedł. Włączył gaz i podpalił papierosa. Zaciągając się, a następnie wydychając dym z płuc odetchnął z ulgą opadając na odsunięte lekko krzesło . Wypalił papierosa, wyrzucił do prowizorycznej popielniczki zrobionej ze słoika po ogórkach kiszonych.
Po krótszym czasie konsternacji wrócił do rzeczywistości i wyjął z szuflady kolejną paczkę zapałek. Schował do kieszeni obok papierosa, uważając by siadając przypadkowo go później nie złamać.
Gotująca się woda zaczęła dawać znak o swej gotowości do użycia. Wyjął więc szklankę, nasypał trzy łyżki cukru, wrzucił torebkę taniej herbaty i zalał. Przemieścił się do pomieszczenia nieco większego niż kuchnia. Pomieszczenie znajdowało się obok, okno naprzeciwko drzwi, po lewo (od strony wejścia) znajdowało się duże biurko z komputerem na środku. Na ścianie widniały różne zdjęcia, w tym jego samego, jego w towarzystwie i różne widokówki.  Na tej samej ścianie mieścił się też regał z dużą ilością książek. Na prawo od niego, znajdowało się łóżko oraz nieco większa szafka, w której to trzymał swoje prace, zapiski, podręczniki i wszelkiego rodzaju pomoce przy jego pracy.  Na ścianie za to wisiała dużych rozmiarów mapa miasta, w którym mieszkał. Na niech zaznaczone były różne punkty. Jedne przypinkami o kolorze czerwonym, inne żółtym, a jeszcze inne w kolorze zielonym. Usiadł z herbatą przed czarnym ekranem komputera. Nacisnął klawisz startu. Zapalił papierosa i zaczął pisać.
00:58
**
Obudziło mnie szlochanie dziecka, które przez łzy błagało by puścić je wolno. Wyczołgałem się ze śpiwora. Pogładziłem swoją łysą głowę, założyłem okulary i wstałem. Namiot był nie wielki i pusty. Miałem ten przywilej jako starszy rangą mieszkać w oddzielnym namiocie, a to naprawdę przywilej jak na warunki polowe. Dziesięciu chłopa pod jednym dachem.
Włożyłem okulary na nos, podrapałem się po głowie i ruszyłem w stronę okna w ścianie namiotu, na  zewnątrz jakiś bachor próbował ocalić swoją matkę przed przeniesieniem. Codzienność. Niestety w takim świecie żyjemy i cóż na to poradzić. Przywykłem, i dałem się mu ponieść. Średnio wierzę w ten ideologiczny bojkot, ale kto ich tam wie. Mnie obchodzi życie moje i rodziny, a że militaryzacja jest najlepszym do tego sposobem to dlatego właśnie tu jestem. To, tak nawiasem jest jedno z bezpieczniejszym miejsc, tu nikt cię nie zajdzie od tyłu bez powodu.
Czas wstać i zrobić do mnie należy. W końcu za coś mi tu płacą.
Pułkownik Sokołow wciągnął nienagannie przygotowany mundur, wyjął papierosa z metalowej papierośnicy. Buchnął dymem w głąb namiotu, obrócił się zamaszyście i wyszedł pewnym krokiem z namiotu. Szeregowy pilnujący wejścia do siedziby szefa obozu zasalutował kierując głowę w jego stronę.
Sokołow odpowiedział mu komendą „spocznij” po czym ruszył przed siebie. Miał dziś do załatwienia parę ważnych spraw poza terenem strzeżonym. Byli bowiem w trakcie zajmowania terytoriów ówczesnej Rzeczpospolitej, teraz prawa o nie próbuje roszczyć sobie Nowe Ludowe Cesarstwo, w skrócie Nowa Rosja. Jednakże polaczki zawsze mają to w sobie, że choćby nie mieli jak to i tak będą się przeciwstawiać i pułkownik doskonale o tym wie, dlatego też większość niebezpiecznych, a zarazem kluczowych elementów układanki musi układać sam.
W tym momencie byli dopiero na granicy, a garstka utworzonej alarmowo Milicji Narodowościowej, złożonej głównie z antykomunistycznej młodzieży, ruchów narodowościowych i kilku oddziałów regularnej policji pod dowództwem kogoś z Wojska Wielkiej Rzeczpospolitej stawiały opór wielkiej armii. To śmieszne patrząc na różnicę w liczebności, uzbrojeniu oraz wyszkoleniu. No ale tak już jest.
Pod Połockiem, w prowincji post-Ruskiej utworzyła się milicja stanowczo blokująca ekspansje Wojsk NLC na zachód Europy. Dlatego też sam pułkownik musiał stawić im czoła.
Ruszył w kierunku strzelnicy oraz placu szkoleniowego. Obóz bowiem był ogromny. Jako, że armia liczyła średnio dwa i pół miliona żołnierzy, a na front zachodni ruszyło nad siedemdziesiąt procent całej armii, podzielić to jeszcze na sektory, czyli obóz liczyć musiał około trzydziestu tysięcy żołnierzy plus drugie tyle w obwodzie. Ale zostawmy matematykę komu innemu. Obóz był duży.
Strzelnica sektora w jakim się znajdował znajdowała się niedaleko. Każdy żołnierz codziennie musiał spędzić odpowiednią ilość czasu na treningu. Tak więc i Sokołow musiał.
Zajęło mu wszystko niespełna godzinę. Zanim wrócił, opłukał się i zdążył pomyśleć, wybiło południe. Zebrał notatki. Ułożył w głowie myśli. Przełknął ślinę. Wyjął kolejnego papierosa i zapalił. Szedł bowiem teraz na spotkanie z przełożonym, którego zadaniem było zatwierdzenie jego dzisiejszej misji. Od tego spotkania mogły potoczyć się losy wielu ludzi, a przede wszystkim jego.
Plan był taki:
Zdobyć i utrzymać kwaterę główną oraz centrum dowodzenia Milicji Narodowościowej.
Zlokalizowaliśmy kwaterę główną Milicji Narodowościowej, która znajduje się najprawdopodobniej w Ratuszu Miejskim.  oraz centrum dowodzenia znajduje się w budynku  posterunku policji miasta Połock.
Plan działania: Dwa odziały A  i Ҕ [tłumaczenie: B]. Oddziałem A dowodzić będę Ja, a oddziałem B podpułkownik Iwanow. W jednym czasie zdobędziemy ważne budynki strategiczne, pojmiemy ich dowódców za zakładników  oraz odbijemy naszych żołnierzy przetrzymywanych w więzieniu na posterunku – czytaj dalej w centrum dowodzenia. W razie niepowodzenia jednego z oddziałów budynek zostanie zniszczony wraz z całym personelem.
Cel: Niepostrzeżenie zająć oba budynki w jednym czasie odbijając jeńców oraz biorąc w za zakładników dowódców MN. Tak by milicja nie mogła się zmobilizować.”
03:14
Czas spać – pomyślał pisarz dopalając papierosa w szklance po herbacie. Przeciągnął się, ziewnął.
Ospale wstał z krzesła, zamknął niedbale komputer. Chwycił brudne naczynia i odniósł je do kuchni, szybko pozmywał, niedopałek wrzucił do śmieci. Wrócił do swojego pokoju popatrzył po ścianach jakby czegoś szukał. Spojrzał na zdjęcia z przeszłości. Wziął głęboki oddech, zakrztusił się nim. Pokiwał głową. Popatrzył na zegarek wiszący na ścianie i odmierzający czas. Podszedł do okna. Otworzył i po chwili zamknął, gdyż z zewnątrz wpadał do wnętrza deszcz. Zostawił tylko delikatnie niedociągniętą klamkę by odrobina świeżego powietrza ożywiła zadymione pomieszczenie.
Rozebrał się, jeszcze raz przeciągnął. Zgasił światło. Zasnął.
**
Za oknami już świtało, świat budził się na nowo. Choć o budzeniu to trochę za dużo powiedziane, w końcu mieliśmy początek listopada, a ziemia od tygodnia była pokryta warstwą śniegu,  zima uderzyła przedwcześnie i z zaczęciem miesiąca temperatura spadła poniżej zera, a zabielenie było większe niż niekiedy w nowy rok tyle go nie ma.  Pisarzyna spał jeszcze smacznie przewracając się z boku na bok na swoim starym i wyleżanym łóżku.
Dzień płynął normalnie. Na podwórkach szarych blokowisk nie dało się zaobserwować nic godnego uwagi. Dzieci jak zwykle bawiły się w śniegu, lepiły bałwany, ich matki siedziały na ławkach kołysząc niemowlaki w wózkach i popalając tanie papierosy, mężowie, a zarazem ojcowie wygrzewali się na zimowym słoneczku popijając piwo i rozmawiając o problemach dnia codziennego – jak to żona nie chcę się im dać dupy, jak to się wczoraj zalali i dostali po twarzy od swych żon, jakie to mieli sranie w nocy. Dzień jak co dzień.
Autor tekstów zdążył już wstać i spalić pól papierosa ze swojej ostatniej paczki. Siedział teraz na łóżku wpatrując się w nicość jakby czegoś w niej szukał. Wciągał i wypuszczał smog z płuc uświadamiając sobie, że z każdym oddechem kończy mu się czas. Po chwili zatrzymał dym w sobie, spojrzał ku oknu.
- Pierdole – powiedział, wstając z łóżka. Rozejrzał się. Podszedł do biurka, otworzył komputer. Włączył. Wyjął coś z pułki, popatrzył na ekran, w czasie gdy ładował się system on postanowił napić się herbaty, zjeść śniadanie i wykonać telefon.
W tym samym czasie piętro niżej jakiś mężczyzna krzyczał na dziecko, które zaspało tego dnia, i przez to nie poszło do szkoły. Piętro w górę i dwa mieszkania w prawo żona okładała męża za niekompetencję, dwa piętra niżej i na lewo mieszkała samotna kobieta mająca problemy zdrowotne – chyba z sercem, i właśnie dostawał ataku. Gdzieś w centrum bloku było mieszkanie, gdzie nikt nigdy nie wchodzi i nikt nigdy nie wychodzi, ale ktoś tam mieszka na pewno bo poczta nigdy nie zalega i słychać odgłosy użytkowania, lecz nigdy nikogo nie było tam widać, okna pozasłaniane. Drzwi pozamykane.
- Potrzebuję się spotkać  - powiedział bez namiętnie do słuchawki.
- Masz słowa? – odpowiedział tak samo sucho rozmówca po drugiej stronie słuchawki.
- Mam.
- Dużo
- Wystarczająco
- Ile?
- Wystarczająco.
- Dobrze – powiedział z udawaną wątpliwością – Nie spóźnij się –połączenie zostało zakończone.
-No to wiem co dzisiaj robię. – uśmiechnął się zapalając kolejnego papierosa. Spojrzał w swoje odbicie i pokręcił głową, potem zobaczył podwórze, na którym dwie matki wykłócały się kryjąc swoje dzieci za sobą – eh, ci ludzie, tylko by się kłócili.
Włożył na siebie ten sam zestaw co wczoraj i wyszedł.
Zapomniał o „słowach”.
Wrócił się z pod windy szybkim krokiem. Wpadł do mieszkania, nie zamykając drzwi w całym rynsztunku przeszedł do pokoju, kartę pamięci włożył w slot i wgrał cały dotychczasowy materiał na przenośny dysk. Znów spojrzał na podwórze.
Szedł już chodnikiem, na który przed chwilą patrzył z mieszkania. Był umówiony w pewnym miejscu, o pewnej porze, z pewnym mężczyzną. Teraz wiedział jedynie gdzie i kiedy. Kierował się w celu dotarcia do punktu kontaktowego na przystanek autobusowy. Musiał wsiąść w autobus przejechać dwa przystanki, przejść przez ulicę na prostopadły przystanek, w siąść w tramwaj pojechać dziesięć przystanków do metra, a stamtąd do centrum. Na dworzec. Tam się właśnie umówił. W podziemiach dworca centralnego. Starych jak samo miasto, brudnych jak jego ciemne ulice, a popularnych jak nie jeden zabytek na świecie.
Drogę pokonał błyskawicznie. Nawet sam się zastanawiał w jaki sposób to zrobił. W końcu nie łatwo dostać się do centrum z przedmieścia takiej metropolii jak ta. Czekał już na miejscu umówionym na spotkanie z kubkiem ciepłej herbaty, kartą pamięci z zapisanymi na niej notatkami oraz z nieodłącznym atrybutem tej postaci – papierosem.
Mijający go przechodnie nie zauważali jednostki, która zatrzymała się na moment w pogoni życia. Zajęci byli swoimi sprawami. Pan ze skórzaną teczką śpieszył się by nie spóźnić się do pracy bo to mogło by skończyć się katastrofą dla całej giełdy finansowej. Pani w eleganckiej, czarnej i nieco przykrótkie spódnicy kierowała się ku wejściu na dworzec, gdzie pewnie czekał na nią szef, a może i kochanek. Pani z dzieckiem śpieszyły się na pociąg, obrączki brak. Mężczyzna w płaszczu, zatrzymał się obok pisarza i zapytał czy nie ma może przypadkiem ognia. Starszy mężczyzna też się zatrzymał – i zapytał czy nie ma może jakichś drobnych na wino. Kobieta w stanowczo wyzywającym stroju szła dumnie….
Zadzwonił telefon. Postać w skórze o z papierosem odebrała.
- Wyjdź na parking dworca centralnego, i czekaj. – rozmówca rozłączył się.
- Zapowiada się ciekawy poranek. – wypuścił dym z płuc, a niedopałek wylądował na podłodze. Przydeptał go ciężkim butem i ruszył w stronę dworca. Aby po chwili wynurzyć się na świeżym powietrzu piętro wyżej.
Pod wejście gmachu podjechał elegancki, czarny samochód. Tak czysty, i błyszczący że aż surrealistyczny, uwzględniając warunki na drogach oraz pogodę. Przyciemnione okno z tylnej części samochodu otworzyło się. W środku siedział człowiek nie wyróżniający się wiele od tych, których widział niedawno wpatrując się w przestrzeń oczekując spotkania. Postać ubrana była w dokładnie skrojony garnitur,  białą koszulę z czarnym krawatem. Na skórzanej tapicerce leżała walizka. Z perspektywy pisarza nie dało się dostrzec kierowcy, ani nawet przodu auta.
Pasażer odezwał się jako pierwszy.
- Wsiadaj.
**
Mężczyzna w milczeniu spoglądał na ulice. Miał czarne krótko strzyżone włosy, ostre rysy twarzy. Jasne niebieskie oczy i bliznę pod prawym okiem i zadbany zarost z pod koszuli dało się dojrzeć tatuaż na szyi. Kierowca tak samo jak on ubrany był w czerń. Na dłoniach czarne skórzane rękawiczki. On za to był blondynem z nieco dłuższymi włosami. Miał ciemne piwne oczy miał nieskazitelnie czystą, dziecinną twarz. Spojrzeniem nadrabiał wszystko. Gdy kierowca odwzajemnił spojrzenie pisarzowi przyglądającemu się mu uważnie po przez odbicie w lusterku tamten przeraził się i ukrył wzrok gdzieś między podłogą, a przednim siedzeniu.
Tak siedział, aż pośrednik nie odezwał się pierwszy.
- Czego od nas oczekujesz? – zwrócił się ku niemu.
- Czego od was oczekuję!? – odparł ze zdenerwowaniem, lecz w porę się opanował. Rozmówca pominął to milczeniem.
- Potrzebuje za co żyć i najlepiej coś na zapas, tak, żeby nie stracić weny. – tym razem mistrz pióra zamienił się w dyplomatę. 
- Na kiedy?
- Najlepiej na już.
- Kiedy nas spłacisz?
- Spłacę was oddając w wasze ręce moją kolejną książkę, będziecie mogli podpisać ją, którymś ze swoich nazwisk, jak tego ostatniego. Autorem książki został gość, który nawet nie znał imienia kluczowych postaci, a os sam nigdy pewnie nie czytał jej zawartości. – wyciągnął paczkę z kieszeni, otworzył – przedostatni… - pomyślał. Wyjął, wsadził do ust – ale chuj mnie to obchodzi, ja chcę tylko moją kasę – zapalił, chowając paczkę po zapałkach.
- Tu się nie pali. – powiedział stanowczym głosem kierowca – czytać nie umiesz? – wskazał palcem znaczek przekreślonego papierosa na szybie.
- To kiedy dostanę moje pieniądze? – zapytał nie zważając na kierowcę.
- Dostaniesz pieniądze w tym samym czasie co my dostaniemy twoje „słowa”.
- Potrzebuję środków na skończenie powieści! Muszę za coś żyć! Nie stworzę książki z niczego!
- Ile masz przy sobie?
- Kilkanaście kartek – odparł dynamicznie wypuszczając dym z ust.
- Dawaj. – rozkazującym głosem powiedział wyciągając rękę w jego kierunku.
   Tamten wyjął z wnętrza kurtki mały chip i podał go dalej. Pośrednik wpatrywał się przez moment po czym zacisnął go w ręku.
-To jak? – pisarz powoli zaczynał się denerwować. W tym samym czasie przedstawiciel wyjął z walizki przenośny komputer. Włączył. Włożył kartridża do slotu na pamięć zewnętrzną. Przegrał dokument na dysk twardy. Otworzył. Wpatrywał się w pierwszą stronę bez drgnięcia. Potem szybko przewracał kolejne strony. Zatrzymał się na ostatniej. Zatrzymał się na ostatniej stornie. Zamknął komputer i schował odłożył go na miejsce. Popatrzył się w stronę kierowcy, wymienili się spojrzeniami. Wybadał pisarza
- Tak więc panie.. – zatrzymał się
- Writer. – odparł krótko odwracając uwagę od otoczenia za szybą.
- Tak więc Panie Writer. Za to co już pan ma dokonamy wpłaty na dziesięć tysięcy na pańskie konto jeszcze dziś przed północą. – Kierowca jak na życzenie, gdy ostatnie słowo zdania wybrzmiało zatrzymał się, wysiadł i otworzył drzwi.
- Jakoś muszę wrócić do domu…
Mężczyzna w garniturze sięgnął do wnętrza marynarki, wyciągnął plik pieniędzy i podał kilka banknotów w nominałach po sto pisarzowi.
-Tak więc panie Pisarzu, czekamy na pański telefon. – Uśmiechnął się krzywo – miłego dnia.
Writer popatrzył się na kierowcę, kierowca na niego:
- Palenie pana zabije. – jakby zależało mu na życiu jakiegoś szarego pisarzyny, którego nikt nie zna i nie pozna, taka w końcu była umowa. On piszę, ale nie ma prawa podpisać, żadnej ze swoich prac własnym imieniem i nazwiskiem.
- Każdy zabija się jak chcę – zapalił ostatniego papierosa.
- Ale nie w moim samochodzie. – Odparł na pożegnanie.
Prozaik nawet się nie odwrócił, popatrzył na banknoty, na dworzec przed sobą.
**
Było południe gdy był już daleko za miastem, jechał na północ kraju w rozpadającym się przedziale pociągu. Palił, spał i myślał na zmianę. O Fabule, o Stylu, o wszystkim co ważne. Miał w końcu nie wiele czasu a tak wiele do zrobienia.
12:12
Została mu jeszcze godzina do docelowej stacji. Postanowił zdrzemnąć się z myślą, że to da mu nowe spojrzenie na Historię.
**
Mobilizacja. Dwa najlepiej wyszkolone oddziały w obozie szykowały się właśnie do możliwie najważniejszej misji na tym etapie wojny. Mieli do zajęcia dwa główne strategicznie budynki. Od tego zależały losy wielu cywili, a może nawet więcej.
Morale oddziałów nigdy nie spadały poniżej standardów, jednakże to mogło dziś nie wystarczyć do pomyślnego przebiegu bitwy.
- Towarzysze! – pułkownik Sokołow, teraz ubrany w mundur polowy, w pełnym uzbrojeniu, ze zmodyfikowanym karabinem AK-47, na udzie pistolet PJa, na plecach na wysokości nerek długi bojowy nóż. Opakowany w kamizelkę bojową ze wszystkim co przydać mu się mogło na polu bitwy jakim miało stać się niebawem owe miasto. Nabrał powietrza w płuca, wyprostował się – przyjął pozycję jakiej uczyli go na zajęcia z przemawiania. –Towarzysze! – powtórzył – Dziś stoi przed nami prawdopodobniej najtrudniejsze zadanie do tych czas! – pauza – dzisiaj czeka nas starcie, w którym liczy się każda kropla potu. Każdy z nas musi dać z siebie wszystko byśmy wszyscy doczekać najbliższego słońca, niepowodzenie jednego z nas może skończyć się klęską dla nas wszystkich. To wielka odpowiedzialność – pauza. Spojrzenie na poszczególnych żołnierzy, by poczuli się wyróżnieni z szeregu – ale i zaszczyt. Nasz honor i duma, że możemy iść w bój z hasłem na ustach oraz ideą w sercach. – podniesienie tomu – dziś zwyciężymy, pójdziemy tam i skopiemy polskie dupy, a Rosja znów będzie niezniszczalna! – uniesienie broni połączone z okrzykiem bojowym
Odwzajemnienie okrzyku poprzez z moralizowany tłum młodych męskich kukiełek zwanych pospolicie żołnierzami.
- Podpułkownik Iwanow do mnie! – odezwał się głos dowódcy wśród owacji i okrzyków wywołanych emocjami po pięknym przemówieniu towarzysza pułkownika.
-Tak jest! – przybiegł, zasalutował i spoczął
- Słuchajcie, towarzyszu.  Waszym zadaniem będzie wraz z oddziałem Ҕ  (B) przejęcie Kwatery Głównej Milicji Narodowościowej, przetrzymanie ważnych urzędników oraz całej ludności cywilnej, która będzie znajdować się we wnętrzu budynku. Jednostki bojowe, militarne, uzbrojone poniżej stopnia oficerskiego na miejscu zlikwidować. Zrozumieliście?
- Tak jest Towarzyszu, podpułkowniku! – wykrzyknął
- Bóg z wami.

- Przepraszam, gdzie pan wysiada? – zapytał starszy mężczyzna o siwych brwiach w przechodzonym kaszkiecie.
   Zapytany mężczyzna rozejrzał się i zdenerwował:
- Tutaj, dziękuję bardzo! – wykrzyczał odradzając lekko głowę w biegu ku pomocnemu dziadkowi.
- Nie ma za co, tylko chciałem mieć gdzie usiąść.
**
Wybieg z pociągu na peron numer 2, rozejrzał się i mimo to nie zaprzestał biegu, ruszył w stronę hali z kasami, a konkretniej szukał jakiegoś sklepu, w którym mógł nabyć zeszyt i coś do pisania.
Po chwili pośpiechu wyszedł szczęśliwy z przydrożnego kiosku z zeszytem w ręku i paczką mocnych papierosów. Wypatrywał jakiejś wolnej ławki by móc zacząć spisywać dalszą część powieści, która notabene przyśniła mu się i przez nią prawie co nie przegapił stacji.
Na przystanku autobusowych, naprzeciwko dworca kolejowego w tej niewielkiej mieścinie siedział mężczyzna. Ubrany w stare podwinięte jeansach, w czarnych, trochę podniszczonych, czarnych butach, bluzie i skórzanej kurtce z długopisem w ręku, zeszytem na kolanach i papierosem w ustach. Siedział i notował to co mu się przyśniło. I nie tylko.
**
Drzewa lśniły złotem, czerwienią oraz brązem, pełne były jesiennych liści gotowych na sygnał do desantu, czekały na znak by mogły poszybować w dal, tam gdzie je wiatr poniesie, chciały już zakosztować przyjemności lotu prekluzyjnego. Chciały unieść się w niebo poczuć jak pikują w przestworzach targane w każdą stronę świata, poznać to co nie przebyte, zobaczyć to co widzą wszystkie dojrzałe liście, po czym opaść na mokrą od deszczów ziemię oddać się jej w całości, zostać jej pokarmem by potem w miejscu gdzie one skonały wyrosło nowe życie, by stały się częścią czegoś nowego.
Mrok nocy przeszył okrzyk nocnego łowcy. Czarny, wielki szybowiec zawirował w świetle księżyca, bo noc była piękna, niebo czyste ozdobione dziś było milionem białych lampionów wznoszących się daleko, daleko w górze. Jedni mówili, że to po prostu kosmos, gwiazdy odbijające blaskiem Heliosa, inni za to wierzyli, że to duchy przodków patrzą na nas z góry. Jedna i druga teoria nie miała już większego sensu w dzisiejszych czasach. Ludzie zapomnieli o historii, zajęci byli teraźniejszością, a jeszcze bardziej przyszłością. Łowca wydał krzyk bojowy i zanurkował w przestworzach, zniknął w cieniach ulic.
Ulice miasta opustoszały, na pierwszy rzut oka dało się zauważyć niepokoje miejskie, barykady na bulwarach stworzone z rzeczy codziennego użytku, okna po zamykane, pozasłaniane, nikt nie odważył się zapalić światła. Wielu nawet nie miało tej nocy prądu, reszta wolała oszczędzać go na trudne dni, które miały niebawem nadejść.
Gdy mroczne ulice pokryte rozbitymi butelkami, nie uprzątniętymi resztkami trupów, splamione krwią oraz licznymi pożarami przeszył nagle tupot ciężkich stóp, ludność cywilna pochowała się w milczeniu w piwnicach bloków w obawie od samych siebie.
Co jakiś czas dało się usłyszeć jedynie odgłosy walki, tłumione wystrzały z karabinów. Wszystko odbywało się na tyle szybko, że nie dało się zareagować. Żołnierze noworadzieccy, tak bowiem byli nazywani przez tutejszą młodzież walczącą, uwinęli się w mig, pierwsze jawne czyny zbrojne dało się zauważyć we wewnątrz budynku, ale wtedy było już za późno na reakcję i obronę, większość młodych znajdujących się ratuszu zginęło podczas walki, albo po walce, gdy komuniści urządzili sobie zawody w celowaniu.
*
Tak małe miasteczko, a tak wielu ludzi kręciło się po ulicach. Wszędzie ruch. Gdzie nie spojrzeć tam widać pędzących przed siebie śmiertelników.
Na ulicy znajdował się przystanek, a na ławeczce przystankowej siedział mężczyzna. Autobusy przyjeżdżały i odjeżdżały. Zabierając w dal tłumy mieszkańców. Starych. Młodych. Chorych. Zdrowych. Biednych i bogatych. Przechodnie przemierzali chodniki, kobiety stukały wysokimi obcasami o kostkę, emeryci powolutku stawiali kroki wspomagając się na laskach. Młodzież wyprzedzała ich nie bacząc na problemy. Śmiali się, cieszyli życiem, co poniektórzy, ci bardziej zabawni uprzykrzali pieszym życie. Bardziej agresywni zaczynali bójki, mniej tylko się obrzucali się wyzwiskami., a zamyślony prozaista przelewał na papier swe myśli. Tworzył nową historię.
   - Przepraszam, czy nie chciałby pan może zagrać z emerytem? – powiedział zmęczonym głosem starzec ubrany w ciepłą zimową kurtce, starym bawełniany szaliku starannie zasłaniający szyję oraz śmieszną zimową czapce. Człowiek  o sędziwej i miłej twarzy. Szeroki uśmiech i podkrążone oczy. Kilku dniowy zarost, długie wąsy, i krzaczaste brwi, a to wszystko w kolorze śniegu.
Starszy mężczyzna wyrwał piszącego z amoku i zamyślenia, lecz ten nie był zły na nieznajomego. Uśmiechnął się do niego szczerze. Zakończył ten etap powieści i schował swój zeszyt do torby, która dostał przy zakupie.
- Ależ oczywiście, ale ostrzegam, że grać nie potrafię.
- A to nic nie szkodzi. Lekarz kazał mi grywać w takie gry, aby pamięć ćwiczyć, człowiek na stare lata musi coś robić. – zamyślił się pocierając ręką o rękę z zimna, miał bowiem jedynie cienkie rękawiczki z otworami na palce - Żeby po prostu nie zapomnieć, nie zapomnieć, że żyje – starcu zaszkliły się oczy, popatrzył się w otchłań. Młody człowiek nie poganiał, ani nie przerywał mu myśli. Uszanował jego uczucia. Sam zresztą nigdzie się nie śpieszył. Jedyne co go czeka w tym miejscu to kubek ciepłej herbaty, paczka papierosów oraz cały zeszyt słów do zapisania.
Rozpoczęli więc rozgrywkę. Pisarz mimo, iż potrafi opisywać tego rodzaju zajęcia, codzienne życie to jednak mimo wszystko grać nigdy nie potrafił. Nie był nigdy specjalnym strategiem. Prawda. Potrafił przewidywać ruchy innych, lecz w świecie rzeczywistym. Na polu nie wychodziło mu to ani trochę. Choć może powodem był tylko brak wprawy i żadnych przeciwników dookoła.
Pisarz zaczynał. Starzec kończył.  Pisarz próbował. Starzec robił.
- Nie ma się pan co obawiać, czasem się przegrywa, a czasem wygrywa. Trzeba umieć walczyć, a kto umie walczyć – zrozumie te słowa. – Powiedział mu na rozweselenie.
Białe pionki przegrały.
Stawką rozgrywki była równowartość kawy w najbliższej kawiarni.
- To może jeszcze raz zagramy? Dam panu szansę na rewanż. – Zapytał z uśmiechem dziadek.
- Możemy, ale w zamian jeśli uda mi się wygrać, to tym pójdziemy na kawę razem. A pan opowie mi osobie. – Powieściopisarz wpadł na pomysł, iż nie ma co robić sam w tym miejscu, może oczami mieszkańca uda mu się poznać  skrawek mieściny,  a kto wie może spotka po drodze muzę.
Więc rozpoczęli rozgrywkę o stawkę większą niż kawa, ponieważ był nią dzień.
Tym razem zaczynał staruszek. Szachownica, którą przyniósł ze sobą pamiętała pewnie jeszcze czasu wojny. Pozacierane pola, figury pościerane na bokach, niektóre połamane na wierzchołkach, pisarz od dziecka miał sentyment do starych przedmiotów. Do przedmiotów z historią, do takich którem posiadają duszę. Dlatego zawsze ubierał się w to samo, nosił jedną parę spodni przez wiele lat, cerował, zaszywał, naszywał. Znajdował stare przedmioty i chował do skrzynki pod łóżkiem. Matka zawsze mówiła mu, że robi z pokoju antykwariat, że na co mu tyle tych rzeczy. Powinien posprzątać, posegregować, powyrzucać. Więc wybierał tylko te najbardziej sentymentalne, a resztę wykładał pod klatę by przydały się innym. Nigdy nie dostrzegł kto korzysta z jego dobytku.
Przegrał.
- No cóż, proszę pana. To dam panu na dwie kawy, niech pan stratny nie będzie – powiedział lekko zrezygnowany. Zanurzył się jeszcze raz w przeszłości po czym wrócił na przystanek i położył na drobnej szachownicy wartość dwóch napojów z nadwyżką.
-Ależ nie. Może chciałby się pan jednak przyłączyć i pójść ze mną do tej kawiarni. Podają tam naprawdę nienajgorszą kawę. A obsługa… - zachichotał uwydatniając swoje braki w uzębieniu staruszek oddając mu pieniądze.
Po krótkim namyśle potwierdził chęć spotkania, kiwnięciem głowy.
*
Wejście do lokalu znajdowało się od podwórza jednej z pobliskich kamienic. Do kawiarni dało się dotrzeć jedynie przez starą bramę wiodącą z ulicy głównej właśnie na teren mieszkalny. Klimatyczne miejsce. Gdy stanęło się na środku prawie geometrycznego koła stworzonego przez mury bloku i popatrzyło na wejście to: po lewej stronie w zagłębieniu mieściła się kapliczka Kobiety w aureoli odzianej w niebieską suknię z dzieciątkiem trzymanym na rękach. Dookoła niej leżały chaotycznie rozmieszczone medaliki z jej podobiznami, modlitewniki, obrazki, listy. Dało się dostrzec, iż religia jest ważnym elementem tego miejsca – rzadko to spotykane w czasach, w których żyjemy, a to nie dobrze.
Writer przyglądał się uważnie wszystkiemu co go otaczało, chciał jak najdokładniej zachować w pamięci obraz tego miejsca by któregoś razu móc wykorzystać go w którejś ze swoich powieści.
Kapliczka przy bramie, stare żeliwne wrota z liliowymi kształtami, czerwona jak krew cegła, odpadająca farba z drzwi do poszczególnych klatek, rower przyczepiony na łańcuch do ogrodzenia, leciwy dozorca z papierosem w ręku oczyszczający podjazd ze śniegu. Małe dziewczynki bawiące się lalkami na górce ułożonej ze puchu oraz gwar kawiarenki, która tętniła życiem mimo wczesnej pory, bowiem dochodziła dopiero trzecia po południu, a był to środek tygodnia.
Kierownik lokalu kurtuazyjnie przywitał nowych gości, zaproponował miejsca z pytaniem „czy dla palących czy nie palących”. Writer już chciał się wyrwać i w odpowiedzi dać strefę dla palących, lecz starszy mężczyzna był pierwszy. Pisarz musiał poczekać jeszcze trochę nim zapali kolejnego papierosa.
Usiedli przy niewielkim kawiarnianym stoliku na wygodnych niskich fotelach. W milczeniu czekali, aż obsługa ich zauważy. Pisarzyna liczył iż starzec pierwszy się odezwie i napocznie temat.
Długo nie musieli czekać, kelnerka ubrana elegancko w czarne przylegające do niej spodnie, czarną koszulę z rozpiętym dekoltem uwydatniała swą kobiecość, z wdziękiem nie rażąco.
- Witam. Co dziś pan pije Panie Alojzy, i widzę, że ma pan gościa? – zapytała niebrzydka kelnerka o ciemnych włosach do szyi, niebieskawo-zielonych oczach, w których sprytne oko dostrzeże soczewki kontaktowe, z za ucha wystawał też niewielki tatuaż ptaka.
- Dzień dobry, panienko. Dla mnie kawę espresso i kremówkę. – poranny zestaw, uśmiechnął się spoglądając na kolegę – a mój gość, niech sam powie. – Uśmiechnął się po raz drugi.
- Tak więc co dla pana?
- Herbatę, poproszę. – odparł unosząc wzrok ku jej oczom.
- Coś jeszcze? Mamy pyszne ciasto…
- Dziękuję, herbata wystarczy. Nie jadam za dużo. – przerwał jej taktownie, w jej oczach było coś, nie umiał sobie tego wytłumaczyć, ale skądś znał to spojrzenie.
Kobieta uśmiechnęła się do obydwu gości i zniknęła we wnętrzu lokalu. Przez chwilę jeszcze pisarz próbował podążyć za nią wzrokiem, lecz kiedy zagadnął go szachista zgubił obiekt z pola widzenia.
- Nie jesteś specjalnie rozmowny, prawda? –wychylił się w jego stronę staruszek.
- Nie, ostatnio nie jestem. –odpowiedział, będąc jeszcze myślami gdzieś w przeszłości. Próbował znaleźć w nich jej oczy. - może po prostu brak mi rozmówcy.
- Może, no to teraz masz. – dziadek, któremu uśmiech rzadko znika z twarzy uśmiechnął się jeszcze szerzej i wygodnie zasiadł w fotelu.
- Czy mógłby mi pan coś o sobie opowiedzieć? Jestem pisarzem i lubię poznawać nowe historię, zwłaszcza te prawdziwe.
- Oczywiście, ale może zacznijmy od tego, że się panu przedstawię. – Odpowiedział – Nazywam się Alojzy Dionizy von Bieluch.
- Do mnie może się pan zwracać Writer, albo po prostu pisarz – przełknął ślinę, poczuł niedobór nikotyny co sprawiało, iż stawał się coraz bardziej niespokojny – tak na mnie mówią od niepamiętnych czasów.
- Skąd taka prostota i brak prawdziwych imion?
- Od dawien dawna nie używam swych danych osobowych poza urzędami choć i tam rzadko bywam. Od zawsze pisałem, czy to opowiadania, czy to krótkie notatnik, reportaże, wywiady do gazet, telewizji. Od dziecka moi przyjaciele nazywali mnie Pisarzem, mało kto znał moje imię. Przyjęło się i tyle. Nim zacząłem się uczyć na poważnie potrafiłem dziennie zapisać wiele stron ręcznym pismem, potem się starzałem, podróżowałem, poznawałem i wciąż pisałem. Choć nigdy ani nie zajmowałem miejsc w żadnych konkursach, zawodach, olimpiadach to przeciętnym ludziom odpowiadał mój styl i przesłanie. Dlatego opuszczając ojczyznę nazwałem się po prostu Writerem, z języka światowego i tak zostało, teraz tylko znajomi z podwórka mówią do mnie Pisarzu, cały pół światek zna mnie pod pseudonimem – Writer. – przerwał swój monolog, gdy podano zamówione.
- Zatem, panie Pisarz, jednak jest pan rozmowny, tylko brak panu rozmówcy. – Alojzy zaśmiał się głośno – a to panie Pisarzu jest moja bratanica, Weronika – pracuję w mojej kawiarence od kilku miesięcy. Przyjechała tu by zarobić odkąd… - zatrzymał się widząc karcący wzrok dziewczyny
- Miło mi poznać, Pisarz, ale raczej mówią do mnie Writer – wstał i wyciągnął dłoń na przywitanie.
- Wiem, słyszałam. – dziewczyna nawet nie spojrzała na niego, zaszklone oczy powstrzymywała łzy, mimo to rozłożyła zamówienie i szybkim krokiem uciekła w mrok pomieszczenia.
Opadł na fotel po czym wydął powietrze z płuc i rzekł do Anzelma Dionizego von Bielucha:
- Idę na papierosa, za chwilę wracam. – nie spojrzawszy na starca wyszedł z paczką w ręku. Sędziwy mężczyzna sfrasował się trochę i zachował milczenie.
Na zewnątrz było zimno i wiał mocny wiatr, a pisarzyna nie wziął nic na siebie był tylko w bluzie. Stał właśnie na podwórzu otoczonym ze wszystkich stron murami bloku, jedynym otworem była brama i to właśnie przez nią wpadał do wewnątrz wiatr, który już tu zostawał. Stare mury miasta więziły go w sobie, zatrzymywały jakby chciały się nim dłużej nacieszyć. Mężczyzna wymacał swoje kieszenie i zaklął cicho. Zapomniał ognia.
Rozejrzał się czy nikogo nie ma w pobliżu, kto mógłby dopomóc mu w takiej chwili. Wrócił się do drzwi kawiarni lecz nie zdążył pociągnąć, o otworzyła mu ta sama dziewczyna trzymała w ręku cienkiego długiego papierosa i zapalniczkę w zieleń żółć i czerwień. Pomógł jej z drzwiami, które były uciążliwe zważając na wiatr. Popatrzyła na niego z żalem.
- Choć ze mną. – powiedziała i nie zwracając uwagi czy za nią ruszył szła przed siebie na skraj moskitiery.
- Co stało się przed chwilą przy stoliku? Nazwał cię bratanicą, i wspomniał coś o… - tu się zatrzymał. Nie uzyskał odpowiedzi. – Zrozumiem jeśli nie będziesz chciała mi powiedzieć, bo czemu miałabyś mówić cokolwiek nieznajomemu.
- Nie wiesz kim jestem? – odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy – nawet moje imię ci nic nie mówi już?
- Czyli to jednak ty, ale się zmieniłaś – w tej chwili przestał żałować dziewczyny. Nie zapalił i pewnie już nie zapali, wiedział o tym, tego papierosa.
- Ty również. – odpowiedziała mu Weronika wpatrując się posąg Kobiety.
- Dasz ognia? – zapytał zbijając temat – i od kiedy palisz?
- A ty? – odpowiedziała pytaniem na pytanie – mam. – podała mu zapalniczkę. Podpalił i oddał dziękując
- Od kiedy… - zastanowił się co chce powiedzieć – …pół roku po tym jak ostatni raz się do mnie odezwałaś.
- Ah tak. – odparła. Nie wiedziała co powiedzieć – Dobra. Muszę wracać do pracy.
Pisarz nic nie odpowiedział. Wrócił do swojej postawy z przed przyjazdu tutaj. Skończył palić papierosa i wrócił do stolika. Herbata, którą nalała mu kelnerka już zdążyła przestygnąć, posłodził ją i zamieszał. Bez słowa napił się łyka.
- Dobra – stwierdził wpatrując się w kamienną postać starca. – dobra ta herbata. Pomińmy temat kelnerki i porozmawiajmy jakby nic nie zaszło.
- To nie takie proste. – powiedział wciąż wpatrując się w ten sam punkt na ścianie. W pejzaż górski namalowany najprawdopodobniej zimą, drugą opcją jest daltonizm albo abstrakcja malarza. Writer nie przeszkadzał mu czekając na rozwój wydarzeń. Liczył jednak, że Dionizy jednak napocznie temat „odkąd …”. Nie pomylił się – tak więc. Weronika kilka lat temu poznała mężczyznę .Trochę starszego od niech. Był wysoki, przystojny. Aż nad to spokojny. Spędzali ze sobą każdą chwilę, aż pewnego razu gdy postanowili, że u niej zanocuję, mieszkała jeszcze wtedy z rodzicami…
- Tacy są dzisiaj ludzie. Tego nie zmienimy, to niczyja wina poza tym zajebańcem.
- To prawda, daj mi skończyć. Nie chodzi tylko o to co jej zrobił, ale w ogóle co zrobił. Chodzi o to młodzieńcze, iż Weronika była jeszcze dziewicą, i chciała nią wciąż pozostać…
- Wiem coś o tym – odburknął wpatrując się teraz w ten sam obraz, w który patrzył przed chwilą Alojzy.
- Słucham?
- Nic, nic.
- Na czym to ja skończyłem…  - zamyślił się – a. Pozostać, ale ten, jak go doskonale ująłeś zajebaniec nie uszanował jej decyzji no i chciał ją – przełknął ślinę - zgwałcić, ale że jest silną dziewczyną, nie dała się tak łatwo. Złapała za… za…. – szukał w otchłani swego umysłu i nie mógł znaleźć – no to takie na czym obrazy się stawia. – Mistrz słowa uśmiechnął się tylko – i zaczęła go tym okładać, zajebała skurwysyna. No i teraz ma traumę.
- Ciekawe, nie powiem. A jak zaczęła tu pracować? – dyskretniej nieco zapytał
- No potrzebowała… zmiany otoczenia. Nie potrafiła wytrzymać w domu, bała się swojego pokoju. No to zaproponowałem jej pracę u siebie wraz z zakwaterowaniem. Dobrze na tym wyjdzie, jeśli dobrze to rozegra. Ma mieszkanie prawie za darmo, zarabia nie najgorzej, okolica przyjazna, mili ludzie, czego chcieć więcej?  Najodpowiedniejsze miejsce na poskładanie się do kupy.
- Oby wyszła z tego. To teraz trochę o okolicy. Co można tu zobaczyć i gdzie się zatrzymać?
- Zależy czego poszukujesz? – znów pytanie w zamian za pytanie. – a co do lokalu, dysponuję pokojem na peryferiach, jeśli jest pan zainteresowany.
- Poszukuję miejsc niezwykłych, ale i kompletnie codziennych jak ulice, skwery. Potrzebuję otoczenia ludzi, którzy gnają przed siebie, takich którzy to zignorowali przyszłość i żyją chwilą. Wszystkiego co nas otacza. Chcę poznać to miasto. Uczynić z niego jedną wielką machinę do tworzenia słów. Nie, nie będę opisywał miasta, ani podpisywał ludzi nazwiskami. Potrzebuję tylko fragmentów ich dusz.
- Jakież to głębokie… - dodała sarkastycznie kelnerka, która pojawiła się znikąd – …podać coś jeszcze, panom?
- Szklankę wody, poproszę.
- Tak więc mogę mieć dla pana zarówno nocleg jak i rozwiązanie w sprawie „natchnienia”. Co do noclegu mogę wynająć panu pokój w tutejszym hostelu, ew. mam wolne mieszkanie na jednym z osiedli niedaleko stąd, a co do natchnienia to oferuję panu pomoc przy różnych sprawach, będzie mógł pan zakosztować najlepszej codzienności jaką mogę panu zaoferować.
- Mi odpowiada taki układ, biorę mieszkanie, ile wynajem? – skierował stanowczo – a co do pracy to jeszcze się zastanowię nad tym. Jakby mógł mi pan zostawić numer telefonu.
Po dogadaniu się co do numerów, mieszkań, kwot i wszystkiego co konieczne, przyszedł czas na ostatni łyk i pożegnanie. To spotkanie nieco ożywiło umysł i ciało Pisarza. Od bardzo długiego czasu nie miał okazji z nikim porozmawiać, wypowiedzieć się, pokazać swoją osobę. Zamknął się w swoich czterech ścianach, a tu w mig. Jedna herbatka i już przyszło tyle wspaniałych cech charakteru z przed lat. Odkąd zaczął pisać dla pieniędzy jego życie codzienne stało się monotonne i nijakie. Pochłonęło go pisanie, już nie była to pasja. Pasja przerodziła się w katorgę. Kochał to co robił – to fakt, lecz bycie zmuszonym do pisania bez przerwy tylko, żeby zarobić na chleb i fajki?  Każdy robi to co uważa za słuszne, jego nikt nie oceniał. On nie oceniał niczyjej pracy. Jedyne czego żałował z dnia dzisiejszego to spotkania Weroniki. Pierwszej szczerej miłości, pierwszej wybranki serca, która potem zadała mu cios w plecy, koniec jednego przyniósł początek drugiego. Według niego na dobre, według innych inaczej.
Wstał, założył kurtkę. Rozejrzał się raz jeszcze ładnemu modernistycznemu wnętrzu kawiarni. Prostota i elegancja w jednym. Niskie elipsowate, brązowe stoliki , kontrastujące kremowe fotele,  ściany w nieco azjatyckim klimacie. Elementy roślinności wymalowane na ścianach, brązowa farba kontrastuje z kremowymi liśćmi, kremowe ściany kontrastują z brązowymi liśćmi i ptakami. W niektórych miejscach ściana pokryta jest łodygami młodych bambusów. Elegancko i prosto.

Teraz czekał już tylko na telefon od gospodarza budynku , do którego miał się wprowadzić na okres bliżej nie określony.
Postanowił nie tracić czasu i pozwiedzać na własną rękę. Wrócił na przystanek, gdzie poznał Alojzego. Popatrzył na harmonogram autobusów, przejechał palcem po rozkładzie jazdy, po czym po chwili stuknął na wysokości pojazdu numer 69, spoczął raz jeszcze na ławeczce i czekał. Czekał.
Coraz to kolejne samochody przecinały mu drogę zasłaniając bilbord po przeciwnej stronie szerokiej ulicy. Słońce powolutku mknęło po niebie ku zachodowi, ludzie przychodzili i odchodzili. Autobusy podjeżdżały i odjeżdżały, a autobusu ani widu ani słychu.
Z transu wyrwał go dzwonek telefonu.
Doskonale, nasza generacja odczuje silny ból metafizyczny. Jakie to proste i głębokie zarazem. Czuję…. Czuję… spadam.
Znalazłem się w bieli, jestem biały i tło jest białe. Moje buty są białe, i stół też jest biały.
Czy ja zwariowałem, a może tylko przesadziłem z kakałem na noc? Ale ja nie piję kakała, zwłaszcza na noc, w szczególności w środku tygodnia. Chciałbym, aby była już sobota. Napiłbym si ę kakała.
Czemu mówię o kakale? Odbija mi? Może zwariowałem? A może to świat zwariował? Tak. To na pewno świat. Świat mi zawirował. Muszę iść. Iść do domu. Muszę iść do domu i pisać. Muszę iść do domu i pisać słowa. Muszę iść do nowego domu i pisać słowa historii. Muszę iść do do…
- Stary, telefon ci cały czas dzwoni. – odezwał się młody chłopak ze słuchawkami na szyi. Ubrany w kremowo sraczkowate spodnie, czarny wełniany płaszcz, czapkę w paski z wystawioną grzywką, którą nerwowo zarzucał wpatrując się w ekran telefonu.
Mistrz słowa w zwolnionym tempie ruszył ręką w kierunku kieszeni, z której dochodził sygnał. Ręce miał jak z waty, przed oczami widział gwiazdki, zamroczyło go. Złapał za aparat i wyjął, zobaczył nieznany numer. Ucieszył się tym iż to prawdopodobnie nowe lokum. Marzył teraz żeby pójść spać. Zapomnieć o…
ZŁO – słowo zabrzmiało mu nagle w głowie.
… świecie. Znów zapomniał o dzwoniącym telefonie.
Chciał do domu. Chciał poczuć to czego dawno nie czuł.
Zatęsknił.
Za kim? Za czym?
O co mu chodziło?
Czy miało to związek z przypadkowo, a może nie przypadkowo spotkaną dawną miłością…
Stara miłość nie rdzewieje
… sam nie miał pojęcia, chciał  tylko spokoju. Tylko i wyłącznie spokoju… spokoju w pokoju, pokoju w spokoju…
- Ej! – pyknął małolat– odbierz ten telefon, albo wyłącz ten dźwięk, skąd się urwałeś?
- Stul pysk, gówniarzu – Powiedział sięgając po telefon i patrząc na ten sam bilbord co jakiś czas temu – Halo?
- Panie Writer. Jestem gotowa oddać w pańskie ręce mieszkanie od zaraz.
- Weronika? – zdziwił się, iż gospodarzem domu była właśnie ona. To mogłoby mieć negatywny wydźwięk w późniejszym terminie.
- Zgadza się Panie Writer. Kiedy mógłby pan do nas dotrzeć? – pełna profesjonalizmu zapytała.
- Nawet nie wiem gdzie mam przyjechać – Pierwsze. Był zdziwione telefonem od Weroniki, tak samo jak niespodziewaną stratą kontroli nad umysłem. Drugie. Rozdrażnił go siedzący już cicho bez słowa, jeszcze bardziej zdenerwowany chłopak. Trzecie. Robiło się coraz później i ciemniej. Czwarte. Wciąż nie ruszył się  z pod dworca dalej niż na sto metrów.
- Mogę zamówić panu taksówkę bezpośrednio pod klatkę, na pański koszt – sam pisarz był pod wrażeniem jej opanowania i profesjonalizmu, naprawdę się zmieniła. – potrzebuję wiedzieć jedynie gdzie znajduję się pan w tym momencie.
- Jestem na przystanku autobusowym przed głównym wejściem do gmachu dworca kolejowego. – odpowiedział przyglądając się bezczelnie młodszemu od siebie o jakąś połowę człowiekowi
- Doskonale. Taksówka jest już w drodze. Do zobaczenia niebawem, - to nie był koniec wypowiedzi, ostatnie dwa słowa wypowiedziała nieco inaczej. Ściszyła głos, zmodulowała go na bardzo romantyczny i pociągający, po czym niemalże wyszeptała – Kotku.
Po czym sygnał się urwał…
Zostawiła pisarza z nowymi myślami czekającego na przystanku na samochód. Już nie pojedzie sobie nieszczęsnym autobusem numer 69.

Taksówka podjechała momentalnie. Nie zdążył nawet zabrać się za kolejnego papierosa, gdy stanęła na przystanku. Rozejrzał się, czy to aby na pewno po niego. Nikt nie zainteresował się nowo przybyłym pojazdem więc ruszył w jego kierunku. Ostrożnie otworzył drzwi do środka. Wsiadł.
Pojazd był nie nagannie wysprzątany. Siedzenia zadbane, a we wnętrzu pachniało lasem. Samochód prowadziła kobieta bliska czterdziestu lat. Miała ufarbowane włosy na blond z odrośniętym kolorem naturalnym. Popatrzyła na niego po przez lusterko i zapytała:
- Na jakie nazwisko? – miała miły kobiecy głos, niesplamiony przez papierosy. Ładne niewielkie oczy oraz zgrabną twarz.
- Writer. – odrzekł krótko nie wdając się w rozmowę.
- Gdzie jedziemy?
- Nie mam pojęcia – dopowiedział zgodnie z prawdą – osoba, która zamówiła przewóz powinna podać adres docelowy.
- Rzeczywiście, przepraszam. – Uśmiechnęła się. Taksówka ruszyła.
Pisarz nie odpowiedział jej już nic. Wpatrywał się w świat za szybą, na przechodniów, na mijających kierowców, na ulice. Starał się jak najdokładniej zapamiętać drogę z pod dworca do mieszkania. Musiał przecież wiedzieć gdzie go zlokalizują. Przyszło mu do głowy właśnie, iż mógł przecież kupić mapę miasta, w celu łatwiejszego rozpoznania. Nie zmartwił się tym jednakże, miał w końcu jeszcze trochę na to czasu. Jedyne co go trochę zaciekawiło to to jak będzie pisał przez najbliższy miesiąc, jedyną sensowną odpowiedzią było pisanie w zeszycie, który nabył przed paroma godzinami. Powrót do lat młodzieńczych kiedy zawsze pisał właśnie tak. Z powodu braków lepszego ekwipunku, z powodu ciągłego przemieszczania się. Dziś to nie problem, kiedyś jednak było to uciążliwe.
Pojazd stanął. Pisarz siedział po stronie kierowcy na tylnym siedzeniu. Z jego strony znajdował się niewielki plac zabaw dla dzieci, na prawo budynek. Niewielki, w miarę zadbany. Ludzie było życzliwi w stosunku do siebie, niektórzy nawet się śmiali.
Alternatywa.
Uregulował rachunek z taksówkarką, podziękował, wysiadł.
Pojazd odjechał.
Został sam, nie wiedział, ani gdzie się teraz udać, ani co zrobić. Mógł zadzwonić do Weroniki, albo zapytać kogoś z mieszkańców o pomieszczenie należące do Alojzego Dionizego von Bielucha. Rozwiązanie przyszło nagle, bez większych komplikacji.
- Witaj – Powiedziała do niego postać zza jego pleców – Ponownie.
Spokojnie się odwrócił, nawet z lekka uśmiechnął – z ironią.
- Powiesz mi co tu się dzieje czy sam mam się domyślić? – powiedział nieco zirytowany ciągłymi spotkaniami z pierwszą miłością. Nie chciał wracać do tamtych dni tak samo jak nie chciał widzieć jej w teraźniejszości. Mimo, iż kiedyś łączyło ich tak wiele to dziś nie zostało z tego nic. On sam o tym dawno zapomniał.
- Nic. Wynająłeś mieszkanie od mojego wuja, a ja mieszkam piętro wyżej, także trzymam klucze dla ułatwienia spraw.
- I nie ma w tym żadnych podtekstów? – zapytał z niedowierzaniem
- Nie.
- Doskonale – powiedział z ulgą – zatem prowadź.
W milczeniu udali się w kierunku wielkich żelaznych drzwi prowadzących na klatkę schodową. Pomieszczenie było niewielkie, schody długie i wąskie , na około nich, co piętro znajdowały się drzwi do lokali. Po trzy na poziom. Ściany były względnie wolne od malunków, farba tylko w niektórych miejscach odpadała tworząc plamy o kolorze poprzedniego barwnika. On sam miał zamieszkać na przedostatniej, trzeciej kondygnacji.  Gdy stanęli  naprzeciwko starych drewnianych drzwi z numerkiem 7 na wysokości głowy, nieco niżej nieduży wizjerek. U góry, na framudze drzwi wyryte w drewnie zostało „Bogatym nie jest ten kto posiada, lecz ten, kto daje”. Autor miał zapytać się co to ma oznaczać, lecz poczuł, że jeszcze nie czas na poznanie prawdy.
Wrota zostały uchylone. Nowemu lokatorowi ukazało się ładne, czyste i odnowione mieszkanie. Schludny, jasny przedpokój, na lewo szafeczka na buty, po prawo wieszaki na odzienie wierzchnie. Na wprost znajdowało się pomieszczenie sypialne z wielkim podwójnym łóżkiem, nocnymi półkami po obu jego stronach, telewizorem naprzeciwległej ścianie, wysokim meblem z poziomymi regałami na ubrania, książki lub inne przedmioty – co kto woli. Na prawo od wejścia kuchnia. Z przeciętnym wyposarzeniem. Naprzeciwko, zaraz za długim korytarzem łazienka z wanną, pralką, umywalką, kloaką o lustrem.
Warunki, były zadowalające dla naszego bohatera. Wszystko co potrzeba jest – prąd, ciepła woda, telewizja,  Internet, spokój i cisza. No, co do ostatnich dwóch to być pewien nie być, ale jak na razie to jest bezkonfliktowo… nawet ze strony jego pierwszej dziewczyny. Zastanawiał się tylko z jakiego powodu czynsz jest tak niski, jak na taką okolicę oraz warunki.
- A co jest w tamtym pokoju? – zapytał, zauważywszy drzwi zamknięte na zasuwkę z niewielką kłódką.
- Nic. –odparła krótko
- I tak się dowiem, w końcu będę tu mieszkał przez najbliższy miesiąc, a chciałbym wiedzieć co znajduję się w „moim” mieszkaniu. – popatrzył jeszcze raz na zamek, wskazał go
- mówię że nic
- W takim razie mogę wejść do środka?
- Tak.
- To czemu jest to zamknięte, do kurwy nędzy, na klucz? – zdenerwował się z lekka mężczyzna.
- Bo takie mieliśmy z wujem widzi misie.
Argumentacja Weroniki nie przekonywała specjalnie, ale co miał zrobić.
Dziewczyna podeszła do zamkniętych drzwi, wyłoniła z kompletu kluczy najmniejszy i otworzyła. Wrota uchyliły się. Oni ujrzeli, za to najzupełniej w świecie pusty pokój, z białymi ścianami, o białej nie wyremontowanej podłodze, okna zasłonięte były jeszcze gazetami by nie pobrudziły się podczas malowania oraz innych prac naprawczych. Writerowi zrobiło się jakoś lżej na sercu. Po tych wszystkich Słowach, które w życiu napisał i tym co przeżył, sam zaczynał wierzyć w niestworzone opowieści. Wszedł do środka, sam. Właścicielka postanowiła pozostać w holu. Rozejrzał się, dotknął ściany popatrzył się w biel. Poczuł się trochę jak w swoim transie z przed paru godzin, ale uznał to za niefortunny zbieg okoliczności.
- Długo jeszcze masz zamiar tam stać – rozdrażniona ewidentnie powiedziała zapominając o – Panie Writer?
- Już wychodzę – odparł szybko. Postawił kilka niezgrabnych ruchów. Był już w korytarzu, kobieta zamknęła drzwi na nowo. Udali się razem do kuchni gdzie znajdował się przyzwoity stolik do rozmowy oraz posiłku.
Spędzili kilka chwil na podpisaniu umowy o wynajem, ustalili form oraz termin wpłaty no i pożegnali się, niczym normalni nieznający się wcześniej śmiertelnicy. Weronika już w drzwiach przypomniała sobie o ostatnim drobiazgu:
- Byłabym zapomniała. – wróciła do kuchni, w której został pisarzyna by zaparzyć wodę na herbatę ze startowego pakietu jaki dostał od nich na dobry początek – prosiłabym o jak najrzadsze  korzystanie z niewyremontowanego pokoju oraz zamykanie go na klucz za każdym razem jak Pan go opuści. – przerwała – Proszę.
Ostatnie słowo zabrzmiało strasznie prawdziwie, czyżby zależało od tego ruchu więcej niż ślady brudnych butów na podłodze czy odciski palców na ścianach?
Writer średnio przejął się słowami koleżanki, iż zajęty był paleniem i parzeniem herbaty odburknął jej tylko jako potwierdzenie, że zrozumiał. Kobieta wyszła bez słowa, odkładając klucze na regał i zamykając drzwi na klamkę.
Pisarzyna udał się z gorącym wywarem do pokoju, postawił przy łóżku, położył się i leżał. Leżał i myślał. Myślał co by tu jutro zrobić. Wrząca herbata parowała. Dym z papierowa umykał. Słońce chyliło się ku upadkowi. Zegar naścienny tykał. Ludzie na ulicy żyli. Mieszańcy bloku się bawili. Pisarz usnął.
Herbata wciąż pełna stała w tym samym miejscu co wcześniej. Papieros wciąż dymił się na skraju ust palacza. Palacz usnął we wszystkim w czym się położył.
**
Miejscowość była nie najmniejsza. Samo osiedle, na które się wprowadził liczyło pewno około dwóch tysięcy mieszkańców. Jego blok był jednym z wielu niskich budyneczków w pobliżu. Gdy postać śpiąca z papierosem pospała się gdy na dworze jeszcze było jasno, słońce promieniało zza budynków.
Dzieci wciąż bawiły się na podwórku, kopały piłkę, starsze dziewczyny siedziały  z telefonami w dłoniach i śmiały się z niczego. Młodzież wracała ze szkół, zajęć dodatkowych, od znajomych – zmierzali do znajomych.  Starsi jeszcze pracowali, inni dopiero ją kończyli, a jeszcze inni dopiero zaczynali. Dozorca odgarniał niedawno co rozrzucony śnieg przez najmłodszych.
Miasto żyło.
Zarówno za dnia, jak i w nocy.
**
Fragment dedykowany Adriannie

Drobna kobieta przemknęła przez korytarz. Jej delikatne, zgrabne ciało skrywało się w mrokach pomieszczeń między, którymi stąpała. Dokładnie wiedziała gdzie ma się udać. Minęła jeden pokój, drugi, zatrzymała się na trzecim. Zgasiła światło i stała się tym samym całkowicie niewidzialną. Dało się dostrzec jedynie jej nagie stopy, które oświetlane przez wnętrze pomieszczenia  naprzeciw, którego stałą. Światło uciekało przez szczeliny, a ona konfrontował się wrotami wyrzeźbionymi i zrobionymi z ciemnego drewna. Zsunęła spodnie z nóg. Pociągnęła ostrożnie za klamkę, by nie zdemaskować swych podchodów.
Teraz była już oświetlona jasnością z wnętrza. Kierowała się do swego kochanka.
Weszła stąpając na palcach. Było parno i mgliście. Rozpięła stanik, odłożyła go na szafkę z ubraniami mężczyzny. W czarnych figach o koronkowej obwódce znajdowała się półtorej kroku od swojego partnera.
Wciąż jej nie słyszał, zajęty sobą. Myślał o wszystkim i o niczym. Przelatywała mu czasami przez głowę stojąca tuż za nim i czekająca na odpowiedni moment kobieta. Znajdował się pod strumieniem gorącej wody twarzą do ściany, mydlił swe ciało. Pochłonięty szumem. Wcale nie spodziewając się ataku, który miał nastąpić za chwilę.
Kobieta ostrożnie uchyliła drzwiczki do kabiny i wsunęła obejmując go od tyłu swymi drobnymi rączkami, nieco zaskoczony odwrócił się, lecz był już pewny siebie. Spojrzał na nią.
Miała drobną, smukła twarzyczkę, ciemnoniebieskie oczy i mocno czerwone usta od szminki, była delikatnie umalowana na oczach. Stałą w spiętych włosach, cała naga, naprzeciw nagiemu przeciwnikowi, którym był on, kochanek.
Wpatrywali się w siebie bez słowa pewien czas, po czym objął ją delikatnie prawą ręką w pasie układając dłoń tak by zawadzała delikatnie o jej lewy pośladek. Ona śmielej – wsunęła się przylegając do niego i łącząc dłonie tak by dotykać gdzieniegdzie mężczyznę. Zaczęła całować go po klatce piersiowej zmierzając ku szyi, na której zatrzymała usta, i którą napoczęła całować naprzemiennie gryząc, z wprawą i wdziękiem.
Woda opadała, ogrzewając ich ciała, łącząc je i opływając.
Mężczyzna, kiedy ona całowała jego skórę, skierował głowę ku górze i zamknął oczy, najwyraźniej go to podniecało, by nie pozostać biernym skierował swą wolną dłoń ku jej proporcjonalnej piersi. Była taka jak sobie ją wymarzył. Nieco większa od jego dłoni, lecz nie na tyle duża by nie dało się jej okiełznać, komponowała się doskonale z całą resztą kobiecego ciała. Prawą ręką wirował po jej pośladku co raz, opuszczając rękę głębiej, to smyrgając po plecy, na których dało się wyczuć poszczególne kręgi kręgosłupa.
Lewą ręką szczypał, masował, łaskotał brzuch naprzemiennie z piersiami oraz delikatnie uwrażliwiał podbrzusze partnerki. Nagle oderwał od niej obie ręce co spowodowało, iż sama zaskoczona odsunęła się od niego obejmując go dłońmi na bokach i pytającym spojrzeniem wpatrywała się mu  w oczy.
Jasnozielone oczy o wąskich źrenicach patrzyły się na nią. Wyczuwając odpowiedni moment do ataku
Gdy najmniej się tego spodziewała pocałował ją drapieżnie i zaczęli taniec. Całowali się szybko i nieprzytomnie. Nagle zwalniali, żeby za chwilę przyśpieszyć wielokrotnie, dotykali się w tylko dla siebie dostępnych miejscach na ciele. Ściskali się i oswabadzali. Jedno wbijało się paznokciami w ciało drugiego. Drugie odwzajemniało się delikatnym dotknięciem w okolicach intymnych. Pierwsze piło, drugie puszczało. Kobieta przygryzała, mężczyzna się wgryzał. Mężczyzna szczypał, kobieta całowała, tak nie przyzwoicie i tak długo, tylko oni wiedzieli.
Po długim biegu na szczyt dopadła ich nostalgia, popatrzyli na siebie, wyszeptali sława dwa po czym runęli sobie w objęcia. Tak stali nie zważając na płynące po nich strumienie wody.
**
Obudziło go natarczywe stukanie w drzwi wejściowe.
Otworzył oczy, pomrugał by oswoić się z taką ilością światła na raz. Został brutalnie przebudzony co bardzo mu się nie spodobało. Obejrzał się na boki, przypomniał sobie, iż nie znajduję się w swoim starym, podniszczonym pokoju,  a w nowym – wynajętym i wyremontowanym mieszkanku. Rozluźnił się trochę.
Stukanie do drwi jednak nie dawało mu spokoju. Ktoś po drugiej stronie przejścia rytmicznie uderzał w drewno tworząc wgniecenia. Poczuł, że coś jest w kąciku jego ust. Wymacał. Podniósł się próbując uniknąć zabrudzenia. Nieudolnie. Brodę, koszulkę oraz palec wskazujący prawej ręki miał teraz w popiele, a pukanie wciąż takie samo nie ustępowało. Nie zwolniło, nie przyspieszyło. Nie cichło, ani nie narastało. Były stałe.
Irytowało to lokatora, ale zignorować nie mógł niespodziewanego gościa, ponieważ wyglądało, że gość nie zamierzał zignorować jego ignorancji, tak więc podniósł się z trudem do pozycji siedzącej, włożył buty na nogi. Zaobserwował herbatę, którą wypił na raz i poszedł.
- Idę! – powiedział przeciągle. Po chwili, stukanie umilkło.
Powieściopisarz stanął w miejscu zaskoczony, choć w momencie kiedy stanął i przestał zbliżać się do drzwi. Pukanie ponowiło się, ruszył kroki dwa, zamilkło. Za każdym razem gdy robił ruch, w kierunku wejścia niepokojące stukanie milkło, lecz gdy robił sobie przerwę ono napoczynało raz jeszcze. Dokładnie tak, jakby osoba z przeciwnej strony wiedziała kiedy się zatrzymuje i stara się doprowadzić do skutecznego otwarcia mieszkania.
W końcu dotarł do drzwi, spojrzał przez wizjer i zobaczył mężczyznę w jego wieku, choć był on dziwny, stwarzał takie wrażenie.
- Kto tam? – mosiężnym głosem powiedziała postać zza drzwi. Writerowi, aż uszy stanęły dęba. Osoba przychodząca do niego, o takiej porze, stukająca przez dłuższy czas w drzwi w tak irytujący sposób jakich mało, i na dodatek pyta się kto jest po drugiej stronie.
- To ja się, kurwa, pytam ‘kto tam’? – zdenerwowany pisarz wybucha i mówi do człowiek po drugiej stronie.
Mężczyzna ma czarne rzadkie włosy, szorstką i pomarszczoną cerę, duże okulary i ubranie sportowe. Wyglądał jak para nieszczęść, albo i dwie.
- Stoi pan na moim chodniczku, mógłby pan zdjąć buty – te słowa dobiły go doszczętnie, już miał ochotę otworzyć drzwi i w łoić przybyszowi, aż potrzebował papierosa, ale przecież nie mógł teraz wrócić się do kuchni gdzie zostawił resztę tytoniowych ruloników.
- Skąd wiesz, że stoję na chodniku i, że jestem  w butach?
- Ponieważ jest pan w moim domu. – człowiek mówił wszystko w taki sam sposób, bez żadnej intonacji, bez głośniej lub ciszej wyeksponowanych słów – dokładnie jak ze stukaniem, wszystko na jeden rytm – czy ja mógłbym wejść do własnego mieszkania?
Writer ufając intuicji otwiera drzwi nieznajomemu. Człowiek w rzeczywistości jest niższy, ale chyba i starszy niż przez szklane oko.
- Mógłby mi pan wyjaśnić co tu robi? – lokator pyta nowoprzybyłego – Wczoraj wynająłem ten lokal i za niego mam zamiar dziś zapłacić, a jeszcze jutro i przez najbliższy miesiąc mieszkać.
- To niemożliwe – rozmówca zaczął wpatrywać się centralnie przed siebie, gdzieś w dal – ja tu mieszkam, od wielu lat, z moją mamą, która za dwa tygodnie umrze.
- Czemu tak mówisz, i ile masz lat, że mieszkasz z matką? – zszokowany tym co zaszło, zaprosił mężczyznę do kuchni, samemu rozglądając się po klatce nim zamknął drzwi na zamek.
- Czy pan tu palił?- usiadł na jednym z krzeseł.
- Tak. To moje nowe mieszkanie i mam do tego prawo, a ty zaraz mi wyjaśnisz co tu robisz i czemu przerwałeś mi sen pukaniem.
- Jestem mieszkańcem tego mieszkania od lat dwudziestu czterech. Od kiedy się tu urodziłem, matka zrodziła mnie w domu, bo bała się szpitali. Od tego czasu mieszkam z nią.
- A ojciec? – powiedział to zapalając papierosa
- Niech pan tu nie pali, matka nie może wdychać dymu! – powiedział, tak samo jak zawsze, sucho. – Ojciec nas zostawił chwilę po moim urodzeniu
- Tu nie ma twojej matki, synku, a to nie twoje mieszkanie – dał mu do zrozumienia siadając naprzeciw niego.
- Ależ jest, w tym dużym pokoju, o tamtym – pokazał wzrokiem zamknięte pomieszczenie.
Nasza nowo poznana persona porządnie wystraszyła prozaika z rana. Zaczął wierzyć w historię przybysza. 
- Możesz mi wytłumaczyć, wszystko jasno i wyraźnie. Może zaczniesz od powiedzenia mi jak się nazywasz?
- Łukasz. Mam lat 24, mieszkam na piętrze drugim… - nie dane mu było dokończyć tego zdania
- Idioto! – wrzasnął podrywając się z krzesła. Po czym opanował się, usiadł i powiedział – a teraz idź do drzwi, otwórz zamek i spójrz na numer na górze drzwi.
Osoba poszła i zobaczyła numer 7.
- Ale przecież, ale, no ale – zaczął się jąkać.
- Jesteś na piętrze trzecim, liczyć nie umiesz do trzech?
- Umiem – pochwalił się – trzy, dwa, jeden.
- Masz coś z głową, kolego?
Na te słowa Łukasz przestraszony, zasłaniając głowę rękoma.
- No choć, zaprowadzimy cię do mamusi
Pisarz wstał kierując wyciągniętą rękę ku człowiekowi z naprzeciwka. Doszedł do wniosku, że jest z nim coś nie tak, ale o resztę musiał dowiedzieć się sam, i to nie od niego.
Chory przeszedł do przedpokoju wciąż z wyraźnie przestraszony.
Dotarli piętro niżej po niedługiej chwili, tuż po obmyciu ubrań z popiołu przez lokatora mieszkania numer 7 znajdującego się na trzecim piętrze. Paranoik za nim wciąż skulony, Pisarz przed drzwiami, do których właśnie miał dzwonić.
Niespełna rozumu wyszedł zza niego i w ten sam sposób co kilkadziesiąt minut obudził jego samego zaczął stukać do wrót.
- Czy to coś oznacza? – zapytał z ciekawości pisarz. Rozmówca kompletnie go zignorował i wciąż pukał.
Po krótkiej chwili. Zaprzestał. Z wnętrza dało się usłyszeć ciężkie stąpanie połączone z szuraniem o podłogę. Kroki ustały, stary i wysłużony zamek zabrzmiał. Skrzypiące drzwi uchyliły się, przez wąską szparkę dało dostrzec się starczy wzrok odgradzający się od nich okularami, podobnych rozmiarów co te u młodszego domownika drugiego piętra.
- Łukaszku, gdzieś był tyle czasu? – uszczęśliwiona kobieta otworzyła szerzej, dając im wgląd na przedsionek. Zadbany. Tapeta w kwiatki, stara jednak niezbyt zniszczona. Podobnie jak u niego. Na lewo szafka, na prawo wieszaki. Na wieszakach dwie kurtki, jedna damska, druga męska. Babinka nieco zdziwiła się wizytą nieznajomego jej człowieka. – Kim jest twój gość, Łukaszku? – Łukaszek się nie odezwał. Wszedł cicho do domu i zniknął gdzieś za rogiem.
- Dzień dobry, pani. – schylił głowę na te słowa – Pani syn pomylił mieszkania i przyszedł do mnie myśląc, że to wasz dom.
- Dziwne… - zamyśliła się – Proszę, proszę. Niech pan nie stoi na korytarzu. Zrobię panu herbaty.
Siedzieli w kuchni. Writer od strony okna, na któro patrzała Elżbieta. Pochłonięci mieszaniem herbaty.
Łukasz w tym czasie siedział samotnie na swoim łóżku wpatrując się w pustą ścianę pokoju. Pomieszczenie było przyzwoitych rozmiarów, bowiem zmieścił się tam duży regał z biurkiem, tapczan, komoda z akwarium, a wciąż pozostawało jeszcze trochę miejsca.
Siedział tam i patrzył. Nie myślał. Myślał o niczym. Nie przejmował się słowami nieznajomego, który według niego zajął jego lokum. Wciąż był przekonany, że to tamten dom należy do niego, i że to on tam mieszka.
Rozważał, czy to wszystko mu się po prostu nie śni.

- Przepraszam na chwilkę, zobaczę tylko co słychać u mojego syna. – nieśmiało powiedziała kobieta wstając oraz patrząc wciąż w oczy gościa czekając aż potwierdzi, że zrozumiał. Wciąż mieszała herbatę.
- Niech sobie pani mną głowy nie zawraca, poczekam.
Ruszyła w stronę ostatniego pokoju po prawo. Tego, który u niego jest zamknięty.
- Popadasz w paranoję… - Złapał się z głowę i przetarł oczy. – to przez te książki.
Umoczył usta w dobrze zaparzonej i posłodzonej herbacie. Stracił nawet ochotę na palenie, a to rzadkość. Siedział i czekał. Z pokoju dobiegały go tylko ciche głosy, na przemian kobiecy oraz męski. Nie wchodziły na siebie. Przypominało mu to dialogi na kursach językowych.
Dryfował w samotności w otchłań zapomnienia.
Z każdym łykiem herbaty i przepłynięciem jej kropel po gardle ogrzewając je kojąco oddalał się coraz to bardziej od świata rzeczywistego.  Rytmiczny dialog tylko potęgował ten stan.
Dryfował w samotności w otchłań zapomnienia.
Przed oczami zaczynał migotać mu świat, powoli i subtelnie. Świat wirował, on wirował. Czy to ta herbatka? A może otoczenie? Albo brak nikotyny?
Przed twarzą coraz częściej pojawiał się i znikał się jeden obraz. Jedna sceneria. Jeden krajobraz, aż zamarzł.
Pisarz znajdował się w nicości. Mógł rozglądać się do woli. Ruchy nic nie dawały, przemieszczał się w punkcie nie pokonując żadnego dystansu.
**
Był to piękny letni dzień. Słońce doskwierało, miasto tętniło życiem. Wielka, portowa metropolia. Otoczona od trzech stron wodami opływała w dostatek. Przystań roiła się od kupców, marynarzy oraz uciech. Niewysokie, bogate domki ustawione w szeregach by równo przylegały do brukowanej ulicy. Ulic było wiele, wszystkie jednak sprowadzały się do jednego. Monumentalnych rozmiarów budowli. W środku miasta znajdowała się wieża, budowana siłami zjednoczonych w tym celu mieszkańców grodu. Mężczyźni nosili kamienie, szlifowali je, układali coraz to wyżej i wyżej. Kobiety szykowały posiłki oraz roznosiły wody dla spragnionych mężczyzn.
Wieża była przeraźliwie wielka. Widoczna zza horyzontu. Była odniesieniem dla podróżników, wskazywała drogę. Wznosiła się bowiem do nieba i była widoczna zewsząd. Konstruowali ją dniami i nocami. Najwybitniejsi architekci miejscy połączyli siły by stworzyć arcydzieło architektury.
Budowla przybierała barwę słońca, ogrzewana i skąpana w jego blasku, ponieważ ono towarzyszyło jej co dnia. Według rysunków miała ona sięgać samych niebios, łączyć dwa cudowne światy, być odpowiedzią na wiele pytań. Wielu oddało najwyższą ofiarę by cel został osiągnięty – straciło swe życia, lecz nie ma zwycięstwa bez poświęcenia. Budowa to niebezpieczna zabawa. Zwłaszcza gdy igra się nie tylko z siłami ludzkimi, a także i z samym Bogiem.
Najwierniejsi słudzy Stwórcy ostrzegali i przeciwstawiali się przedsięwzięciu, byli przekonani, iż za to co czynią Najwyższy Władca ześle na nich nieszczęście, lecz kto by słuchał ostrzeżeń starca.
Budowniczowie byli już u skraju bram niebieskich. Wieża miała zostać po wielu latach pracy ukończona. Panowie miejscy planowali ucztę na to święto. Planowali zaprosić na nią samego Pana, kamień w całej krainie był na wykończeniu. Wszystko co mieli zużyli już prawie w całości na budowę.  Tego dnia zjechało się wielu możnych z obrębu całego grodu. Wielu oligarchów, kapłanów, książąt. Wszyscy oczekiwali już tylko Jednego.
Wnętrze budynku tworzyć miało samotne, niezależne oraz ogromne miasto w mieście  Pod kopula skrywało się przed burzami oraz niebezpieczeństwami.  Osiedle wciąż było puste, we wnętrzu znajdowało się może kilkadziesiąt niezamieszkałych glinianych chałup  Gdzie nie gdzie świeciły się pochodnie odkrywające mroki pieczary. Miasto liczyło ponad sto kondygnacji, rozciągało się na wszystkie strony, że aż trudno było sięgnąć końca.
Tego dnia wszystko miało się stać jasne. Tego dnia mieli osiągnąć swój cel. Po wielu latach wspólnych trudów mieli dotrzeć do celu. Każda wyprawa na sam szczyt musiała zaopatrzyć się w odpowiednia ilość zapasów żywności, wody oraz odzieży wierzchniej, ponieważ dotarcie na sama górę zajmowało najsilniejszym z mężów dwie dni i dwie noc, tak wiec z każdym stopniem ku szczytowi budowniczowie mieli coraz to większe problemy z postępami. Jednakże udało im się. Ostatnia wyprawa miała dotrzeć właśnie dziś. To oni mieli na własne oczy zobaczyć Raj, oraz zatroszczyć się o przymierze miedzy oboma światami.
Wraz z cala eskadra wyruszył Gubernator miejski wraz ze swym oddanym sługa, który jeżeli pertraktacje się powiodą miał zostać ambasadorem niebieskim.
Obraz tak szybko jak się pojawił i zniknął, a on wciąż słyszał te sama rozmowę w tym samej tonacji.

W pokoju, gdzie przebywała teraz kobieta jak i mężczyzna  Toczył się spór, nie wykrywalny dla nieznającego ich mowy. Jednakże kłócili się, zawzięcie, nie sposobem wypowiadanych słów, bo te płynęły jednakowo, monotonie. Starsza osobniczka stała naprzeciw młodego mężczyzny siedzącego na łózko i opierającego się o ścianę  do której ono przylegało.  Wpatrywał się teraz w twarz matki, a ona w oczy syna. Mieszała te sama herbatę tak samo szybko i tak samo wolno jak wcześniej.
Stanęła centralnie naprzeciw jemu otwarła swe spierzchnięcie wargi:
- Co się stało?
- Nic.
- Pytam i oczekuje odpowiedzi.
- Nic się nie stało.
- Odpowiedz, albo nigdzie już sam nie wyjdziesz.
- To nie jest nasz dom
-Ależ synu, to jest nasz dom, tu się urodziłeś, pamiętasz? Na tej podłodze, na tym dywanie.
- To nie tu, mamo. Uwierz mi, to tam gdzie teraz jest ten, człowiek.
Kobieta zatrzymała słowa. Odetchnęła chwile. Pomyślała  Pogoda za oknem zmieniła się diametralnie od tej która można było odczuć jeszcze kilka o poranku. Wtedy świeciło słonce, a chmury przepływały po niebiosach nieśmiałe oraz w osamotnieniu. W tym momencie za oknem szalał wicher, padał silny wiatr, a zrobiło się ciemno niczym nocą.
Jednakże oboje nie dali poznać po sobie niczego.
- Dziecko drogie – kobieta wciąż starała się mówić do niego jedną barwą jednak emocja zdawały się brać górę, jednak nieznacznie – nigdy nie zdarzało Ci się mylić pięter, co się stało?
- Mamo, czy kiedyś cię okłamałem? – powiedział i to co powiedział przypominało pytanie.
- Tak. Zdarzało ci się. Sam doskonale to pamiętasz, czyż nie?
- Tak
- To o co chodzi, czujesz – tu się zatrzymała na urywek chwili – urazę do tego człowieka?
- Oczywiście.
- Co zrobił?
- Powiedział, że jestem nienormalny.
- a jesteś?
- Tak. – powiedział przez wargi.
- Nie normalny - inny nie oznacza, gorszy. Pamiętaj o tym. Masz dar, którego nie posiadają inni, musisz też ponosić jego defekty. Jednak pamiętaj, że jeśli będziesz pracować nad sobą i będziesz szlifować swą umiejętność – odetchnęła – to pewnego dnia wady znikną.

Siedział na swoim miejscu popijając napar herbaciany. Staruszka wysunęła się powolutku, z pełną szklanką napoju, z pokoju Łukasza. Zdawała się być zmartwiona.

Wariował. Na pewno. Tym razem przed twarzą mieniły mu się wszystkie kolory. Poczynając od mrocznych czerni, przechodząc przez krwawe czerwienie, dochodząc do  nienaturalnie fioletowych fioletów.
Mieniący się tysiącami kolorów kształt zaczynał się formować. Zaczynał przypominać postać. Dziwną postać, wielokolorową postać z formy przypominającą człowieka.  Osoba zbliżała się do niego powolnym krokiem, zaczynał ją dostrzegać coraz bardziej.
Niepokój. Nie czuł ciała. Był gdzie był. Ledwie umysłem.
Kobieta. To na pewno egzystowała kobieta. Zbliżała się coraz bardziej.
Szczupła, wysoka. W długiej sukni, aż do nóg. Sunęła w jego kierunku, spokojnie, z gracją. Naga, lecz nie przypominała ludzkiej kobiety. Miała jej ciało, ale niewiasta nie jest ze złota, nie posiada włosów o wszystkich kolorach tęczy, nie przemieszcza się nie poruszając ani trochę swym ciałem.
 - Młody człowieku – z transu otrząsnęła go Elżbieta – chciałabym zapytać co się stało dziś rano, w jaki sposób poznałeś mojego syna i dlaczego siedzi teraz zamknięty w sobie na łóżku i nie chce ze mną rozmawiać?
- Przyszedł. Obudził mnie. Wydał się… dziwny. Zaczął opowiadać historię o mieszkaniu. O pani. Zdenerwował po czym zmartwił reakcją. – Złapał oddech spoglądając kobiecie w oczy wydały się tak młode, żywe i świeże. Jak ślepia niemowlęcia. Czyste, nie używane wręcz. – Mogłaby pani mi to wytłumaczyć, ponieważ okazałem mu dobroć odprowadzając go tu. Równie dobrze mogłem na policję zadzwonić w sprawie wtargnięcia.
- A czy go pan nie wpuścił przypadkiem?
- Tak. Po tym jak dwadzieścia minut uderzał w drzwi.
- Dobrze więc. – ułożyła sobie w głowie coś i zaczęła – a moglibyśmy przejść się na spacer? Od tego zaduchu rozbolała mnie już głowa.
Kobieta postanowiła opuścić lokal by jej syn nie słyszał rozmowy o jego problemach, o których słuchać nie potrafił. Pogoda znów zamieniła się bajeczną. Śnieg na nowo pokrył drzewa, kałuże pokryła warstwa kruchego lodu, a dozorcy na nowo mieli pełne ręce roboty przy odśnieżaniu. Na nowo zaświeciło słońce ogrzewając świat swym ciepłem i oświetlając go pięknem.
Zastanowił się chwilę. Moment później byli już na dole. On zapalał papierosa, ona poprosiła o zgaszenie tytoniowego rulonika, ponieważ jest uczulona i może się to źle skończyć. - Zatem – napoczęła – moje dziecko ma specyficzną formę autyzmu - Zespół Aspergera. Jest to choroba psychiczna objawiająca się problemami w kontaktach z ludźmi, oswojeniu się z otoczeniem, logicznym myśleniem.
- Słyszałem co to – przerwał jej – Myśli jak komputer, ale nie potrafi się dogadać, tak w dużym skrócie.
W tym czasie gdy oni rozmawiali o autyście, on przyglądał im się z okna. Bez wyrazu. Bez namiętnie. Patrzył i widział. Widział i rozumiał. Potrafił czytać bowiem z ruchu warg.
- W dużym skrócie, jak się w ogóle nazywasz kawalerze?
- Mówią do mnie Writer.
- Że jak?
- Writer. – pomyślał o ułatwieniu kobiecie rozumowania i dodał - Pisarz.
- Jest pan pisarzem? – zadziwiona spojrzała na niego ze zdumieniem – Co robi tak człowiek jak pan w takim miejscu jak to?
- Szukam inspiracji. Odstępstw od normy. Detali. Wszystkiego co może mi pomóc.
- A o czym pan teraz pisze?
- Nie mogę powiedzieć. – zmartwił się na te słowa – Tajemnica zawodowa – lecz te już dodał z uśmiechem na ustach.
Szli właśnie chodnikiem małej parkowej uliczki. Otoczonej z obu stron równo posadzonymi drzewami. Dziś pokryte były śniegiem bieląc najbliższą okolicę za każdym dmuchnięciem wiatru.
Łukasz wciąż patrzył w dal. Widział już tylko dwa malusieńkie kształty w dali kroczące alejkami tutejszego parku. Wielki nie był. Kilka uliczek, trochę drzewek, trochę…
- Przepraszam panią, ale będę musiał już iść do domu. Nie wyrabiam się ostatnio z pisaniem, a jeszcze bardzo dużo przede mną.
Kobieta nie odpowiedziała nic. Uznał to jako definitywne pożegnanie, nie czekając wiec dłużej skierował krok wprost na budynek, z którego przyszedł.
W mieszkaniu najbardziej wysuniętym na trzecim piętrze, siedział człowiek. Czytał. Czytał i myślał. Czytał i myślał co będzie dalej…
**
Dostanie i zajęcie posterunku okazało się nie takie oczywiste jak było w planach, bowiem już na samym rogu ulicy otaczającej budowlę natknęliśmy się na tuzin dobrze uzbrojonych strażników. Już wtedy dało się dostrzec jakąś anormalność tego w działaniu  milicji, ale nie mogliśmy zawrócić bowiem w tym samym czasie trwał już szturm na kwaterę główną.
Tak więc, nie zwracając uwagi na przeciwności, ruszyliśmy przed siebie. Zmieniliśmy plan działania.
Dwóch naszych snajperów miało zostać wykorzystanych już teraz. Ustawiłem ich na dachach pobliskich budynków i rozkazałem na sygnał wyeliminować jak najwięcej strażników zostając przy tym w ukryciu. Prawie w tym samym czasie wkraczaliśmy my, czyli cała reszta oddziału. Mieliśmy za zadanie rozprawić się i pojmać co poniektórych w sprawie przesłuchania oraz dowiedzenia się co jest nie tak.
Polaki byli tak zdezorientowani, że większych problemów nie mieliśmy ze zdjęciem całego posterunku znajdującego się na zewnątrz, jednak byli tak zawzięci i każdy niedobity jak na sygnał sam pozbawiał się życia, jakby zostali przeszkoleni w takich działaniach. Na nasze szczęście nikt z samobójców nie miał, granat, bo to mogłoby się skoczyć dla nas tragedią. Co ja wtedy czułem..?
Nic nie czułem. Na polu bitwy się nie czuje, to źle skutkuje w przyszłości – najbardziej dla ciebie samego.
Weszliśmy do budynku z opóźnieniem dwóch minut, połowa oddziału od frontu, drugi pododdział od piwnic, w których miało znajdować się więzienie.
Przewodziłem grupą, zachodzącą budynek od dołu. Naszym zadaniem było likwidacja załogi więziennej na całym poziomie, zajęcie tego poziomu oraz uwolnieniu jeńców wojennych uprowadzonych przez MN.
Na początku wszystko szło świetnie. Nie mieliśmy najmniejszych problemów z likwidacją wrogiej jednostki. Niestety po chwili okazało się, że to nie była jednostka MN, a nasi żołnierze. Byli związani z dołączonymi atrapami broni. W pomieszczeniu nie znaleźliśmy przeciwników, wybiliśmy swoich. Wrogowie sami nas znaleźli.
W momencie kiedy dowiedzieliśmy  się o błędzie było za późno. Byliśmy zdezorientowani.
Cud, że żyję.
Nagle piętro wyżej usłyszeliśmy strzały, zmobilizowaliśmy się i ruszyliśmy ku górze nie zostawiając nikogo na straży. To był błąd.
Kiedy znajdowaliśmy się na pół piętrze, odgłosy śmierci usłyszeliśmy w piwnicy. Wylęgli się znikąd. To my mieliśmy zaskoczyć ich i zmiażdżyć od obu stron, a to oni to zrobili. Musieli skryć się w miejscu, do którego nie dało się znaleźć od naszej strony. Wymordowali wszystkich żołnierzy, zostawili tylko mnie. Jakby wiedzieli kim jestem. Strojem nie wyróżniałem się w końcu od innych, a jednak przeżyłem. Reszta zginęła szybką śmiercią w walce, albo potem nieco wolniej...
**
Przeklęte polaczki, uprowadzili mnie. Przez ostatnie kilkanaście godzin jechałem w bagażniku jakiegoś samochodu w ciemnościach. Zakneblowali mnie, związali oczy i zatykając uszy.
Niczego nie słyszałem, nie widziałem, a ni nic nie mówiłem. Po długim czasie poniewierania się na tyle samochodu ujrzałem światło, był poranek, a my byliśmy  na skraju jakiejś wody. Prawdopodobnie jezioro - po drugiej stronie w oddali dało się dostrzec las.
Wywlekli mnie z pojazdu i rzucili na ziemie, po czym zaczęli coś krzyczeć w swoim parszywym języku.
Rozumiałem co poniektóre słowa, ale nie byłem w stanie połączyć je w całość.
Mówili coś chyba o budynku, albo  o krześle. Nie jestem pewien. Nigdy nie była moja mocną stroną nauka języków, poza Narodowym.
Po krótkiej chwili pojawił się ubrany w  paramilitarne odzienie mężczyzna. Wysoki, byczej postury.. Miał krótko przystrzyżone, czarne włosy, okulary słoneczne na oczach, z pod których dało się dotrzeć końcówkę średniej wielkości blizny, na pod prawym oczodołem.
Nie zwrócił na mnie uwagi. Zajął się rozmową z podwładnym. Uścisnęli sobie ręce, młodszy stopniem stanął na baczność po czym odszedł.
Zaraz po tym dowódca spojrzał na mnie, ciężko to przyznać, ale przestraszyłem się jego wzroku – a nie jest łatwe przestraszenie pułkownika Nowego Ludowego Cesarstwa, a zwłaszcza pułkownika Sokołowa. Krzyknął coś do osoby stojącej za moimi plecami.
 Podnieśli mnie. Postawili na równe nogi. Zachwiałem się po tylu godzinach w bez ruchu. Bym był upadł, gdyby nie silny uścisk kogoś zza mnie.
Śmiech.
Ktoś się śmiał. Nie widziałem, kto ani gdzie. Zaczynałem mdleć.
Zemdlałem.
Nigdy dotąd nie straciłem przytomności. Nawet na szkoleniu, ani na egzaminach, nawet podczas karnych zajęć.
Nigdy.
Starzeję się...
A to nie dobrze...
Obudziłem się w pomieszczeniu z jednym oknem zamalowanym czarną farba. Poza odrobiną światła spod drzwi oraz przebijającego się przez farbę na szybie, w pokoju panowała ciemność. Gdybym nie czuł zdrętwiałego ciała pomyślał bym, że to sen.
Czucie jest dobre. Czasami. Rzadko, ale teraz tak. Nawet bardzo dobre.
Koniec!
Drzwi się uchyliły. Wszedł osobnik postury podobny do tego z zewnątrz. Zapalił światło. Tak to on. Przystawił sobie drugie krzesło i usiadł.
W pomieszczeniu było wciąż ciemnawo jednak teraz dało się dostrzec szczegóły. Niewielkie pomieszczenie w opuszczonych, albo zaniedbanym domu. Widziałem tylko przeciwnika, swoje nogi, jakiś wysoki stół. Nie miałem pojęcia co się na nim znajdowało. Moje szczęście.
Ichrzy dowódca chlasnął mnie otwarta ręką w twarz.
Obudziłem się, albo raczej otrzeźwiałem.
- Вставать! – Wrzasnął śmiejąc się ponuro, po czym wymamrotał kilka słów po parszywemu.
Plunąłem mu na to twarz. Wytarł się i wyszedł. Uśmiechając się złowrogo. Poczułem, że to był błąd, lecz przekonać się miałem o tym niebawem...
*
Siedziałem w ciemnościach w samotności długie godziny. Zaczynałem czuć jak umierają mi ręce, a moja świadomość ucieka.
Usnąłem, albo zemdlałem – znowu.
*
Obudził mnie ten sam głos w taki sam sposób.
Tym razem zachowałem zimną krew. Tym razem nie był sam, a wnętrze pokoju się zmieniło. Tym razem stał obok niego psychopatyczne wyglądający niski blondyn. Na środku znajdował się długi i szeroki stół z klamrami. Ja za to siedziałem pod ściana na tym samy krześle co poprzednio.
- Nie umiesz podstaw kultury, nie szkodzi – powiedział po narodowemu – nauczymy się – i znów się zaśmiał. Ciągle się śmiał, lecz nie naturalnie.
Znów zaczęli rozmawiać po swojemu. Podszedł do mnie blondyn z butelką płynu i serwetką, na którą go wylewał. Przytwierdził mi go do twarzy i zaczął dusić.
Zemdlałem.
*
*
Wolałbym się nie obudzić, ale to zrobiłem, albo raczej oni mi pomogli wylewając na moje nagie ciało wiadro lodowatej wody. Zacząłem rzucać się spazmatycznie, napinać mięśnie.
- Oszczędzaj siły – powiedział – towarzyszu – zakpił – będą ci potrzebne –zaśmiał się.
Blondyn wymamrotał coś po swojemu, na co dowódca odpowiedział po rosyjsku
- Niech towarzysz pułkownik słyszy co mówisz przyjacielu. Niech wie co oznacza zniewago uczyniona Polakowi. – za szczerzył się krzywo.
- Tak więc, chcieliśmy okazać wam szacunek i poprosić o pomoc w sprawie kilku kwestii, jednakże jesteście zbyt pyskliwi – każde słowo cedził oddzielnie co sprawiało, że raziło jeszcze dosadniej – nie rozumiem co przełożeni w tobie widzieli. – to już powiedział bardziej do siebie.
Pokręcił się po sali, ciemnowłosy usiadł na moim krześle i przyglądał się. Leżałem nagi. Zdjęli ze mnie wszystko i położyli na stole. Teraz już nie zemdleje.
- Teraz już nie zemdlejecie, Sokolow – odparł czytając mi w myślach. Obrócił się scenicznie w moim kierunku zakładając gumowe rękawice na dłonie, zauważając moje zaciekawienie nimi, odpowiedział -  przydadzą się, nie lubię babrać się w męskich ciałach na boso... – co to miało znaczyć?
To chyba jakiś polski szyfr.
*
Obudziło mnie delikatne smyranie okolic intymnych.
Otworzyłem oczy.
Zostałem uderzony w nerkę. Zaplułem się.
- Привет, Sokolow! – kat wyszczerzył zęby – Dziś opowiesz nam bajkę, jak to wielka, biała rasija chciała złapać Orzełka w klatkę – znowu uderzenie, tym razem plunąłem krwią.
Rozejrzałem się po sali. Dowódca nadal siedział na krześle i przyglądał się mi. Trzymał w jednym ręku kiełbasę, a w drugim bułkę. Poczułem głód, który minął z kolejnym uderzeniem. Zamroczyło mnie.
Najbliższe dni zapowiadały się nie najciekawiej dla mojego ciała.
- Głodnyś? – zapytał dowódca – Spisz się, a cos dostaniesz.
Wstał.
Zatoczył się wokół stołu,  zaprezentował się i przysiadł, na siedzeniu, które wziął wraz ze sobą.
- To może zacznijmy od nowa. Nazywam się Sierpniowy, podoba się? Tak jak ta wasza rewolucja
- Październik – wyszeptałem
- Co proszę?
- Październikowa – powtórzyłem gdy nachylił się nade mną
- Jeden pies, kto normalny robi rewolucję październikową w listopadzie? – zadał pytanie kierując wzrok na blondyna, lecz ten nie odpowiedział.
- Tak czy inaczej, powiesz mi teraz co i kiedy planujesz z tymi twoimi – zakpił –‘towarzyszami’, albo my pokarzemy co robimy z takimi dupkami jak ty.
Czekałem krótką chwilę z odpowiedziom, zastanawiałem się co powiedzieć, jak powiedzieć i czy powiedzieć. To mimo wszystkich wykładów, zajęć oraz przysięg okazało się trudnym wyborem.
- Chuj ci w dupę, sierpie! – wykrztusiłem
- Chuj to będzie, ale tobie, albo może i nie – spauzował – może i nie będzie – pauza – chuja. – zaśmiał się złowieszczo po czym wyszedł z pokoju.
Zostałem sam na sam, z katem.
Zapowiadał się ciekawy dzień.
Pan sierpniowy wrócił.
-Byłbym zapomniał – dodał – miłego poranka panom życzę – zgasił światło.
Z korytarza dało się jeszcze usłyszeć radosne pogwizdywanie. A z wewnątrz szelesty w ciemności. Nagle zapadła cisza, a po ciszy coś… coś strasznego… może wydać się to dziwne, ale to było prawdziwe tak prawdzie jak ja sam, jak gwiazdy na Kremlu, jak krzyże na cerkwiach.
Skierował się do mnie, położył mi coś na oczy, jakbym bez tego coś widział i włączył radio, akurat jakaś audycja.
Znajdowałem się między granicą stref, spiker mówił poprawną polszczyzną jednak akcent miał właśnie z pogranicza, pokręcił i zmienił częstotliwość, nie było już stacji, nie było już głosów, nie było nic. Tylko szum i ciemność.
Znajdował się we własnym umyśle, był więźniem samego siebie. Był kukiełką, a kat marionetkarzem.
Szum zagłuszającym otoczenie, oraz kompletna ciemność wywołują fatamorgany, a co jeśli ktoś potrafi kierować tymi snami? Kat umysłu?
 *
Znajdował się teraz w przestrzeni. Wszędzie biel. On też biały, odziany w szpitalne ubranie. Stał na boso na niedostrzegalnej podłodze. Za nim kryła się twarz, twarz, której nie dostrzegał. Postać była blaga jak ściana, unosiła swój czerep ponad przestrzeń, miała wyszczerzone pomalowane na czerwono usta, oczy szalone. Włosy długie sterczące w każdym kierunku.
Lalkarz zniknął. Sokołow zaczął spadać… nagle znalazł się tysiące kilometrów nad gruntem, jednak spadał nadal w nicości, nie widział tego, ale czuł i bał się, że za chwilę może także nie zauważyć podłogi. Nie zauważył.
Przy grzmocił z całej siły w przezroczystą powierzchnie.
Zaczęła ciec mu krew z nosa.
Chwilę potem przeniósł się do dziwnego miejsca. Wyglądało jak dno. Zaczął się topić. W pierwszym momencie próbował wypłynąć na powierzchnie, starał się dotrzeć wyżej niż jest wody. Odpychał się rękoma jak najmocniej, używał całej siły  swego ciała by unieść się choć milimetr. Zaczynało brakować mu tchu, wciąż widział przed sobą słońce w górze, a jego dzieliło coraz mnie, wiedział, że jeżeli się nie pośpieszy do zginie na dnie i nikt nigdy go nie wygrzebie.
Poraził go prąd. Poczuł paraliż, skurcz mięśni. Przeszył go kolejny wstrząs. Jakby piorun znad wody, widział je. Widział błyskawice, umykał im, rażony elektrycznością płynął wciąż ku wolności.
Wolność okazała się nie tak świetlana jak ją sobie wymarzył żołnierz nowej armii czerwonej.
Sterczał nagi w strugach deszczu na okręcie pirackim, w kręgu mężczyzn w różnorakim wieku ubranych w czarne płaszcze przeciwdeszczowe trzymających macierzystej roboty karabiny maszynowe. Jeden z nich nie miał płaszcza, naprzeciw niemu, w czarnej czapce, golfie i skórzanej kurtce. Przypominał mu tego Sierpa. Tylko on zachowywał powagę mimo iż po jego skroniach strumieniami lały się krople wody. Cała reszta załogi śmiała się z obnażonego człowieka, szturchali go, popychali, poniżali, gdy upadał kopali i podnosili na nowo, aby zrobić to wszystko a nawet więcej raz jeszcze. Nagle został uderzony w plecy, obrócił się i zobaczył postać Iwanowa, jego podwładnego z biczem w ręku, śmiał się wraz z towarzyszami. Jak spostrzegł wzrok ‘przełożonego’ zamachnął się i chlasnął go sznurem po tułowiu, zawijając poharatał policzek, pokład zaczerwienił się. Tłum za wiwatował. Zaczął krzyczeć:
- Dość! Dość! Proszę nie!
- Mięczak. – dostał w odpowiedzi. Szumienie w uszach ustało. Dopiero teraz uświadomił sobie, że przez cały ten czas słyszał tylko szum, wszystko czego doświadczył to zwidy, mięczak. – tak więc, towarzyszu podpułkowniku Sokołow, chcecie mi powiedzieć coś?
- Chuj ci w dupę!
- Tak też sądziłem – szum powrócił.
Tłum za wiwatował. Coś strzeliło, i drugi, i trzeci i czwarty, piąty. Padł na ziemię. Deski zalały się krwią, jego krwią. Podniosło go dwóch chyżych chłoptasiów. Spojrzał przez zamglone oczy przed siebie. Ku niemu kierował się właśnie wyobrażony Sierp i powiedział:
- Jak się czujesz, głodny jesteś?
- Jeb się!
- Bardzo dobrze, pamiętaj, że to będzie trwać i trwać. To się nie skończy, chyba, że będziesz grzecznym pieskiem i powiesz swojemu panu co chce wiedzieć.
- Jeb się! – powtórzył zachłystując  się wodą lejącą się na niego.
Zrobił ruch rękoma by rzucili go na ziemię. Przy okazji dostał kilka kopniaków na twarz.
- Pod kilem go!
- Pod kilem! – krzyczała kohorta – Pod kilem! – wrzeszczeli unosząc w górę dłonie zaciśnięte w pięści.
Przywiązali go do liny której koniec znajdował się na drugim końcu statku, a która ciągnęła się pod okrętem, skrępowali dłonie i nogi. Bez zbędnej gadaniny kopnęli go prosto  czeluści zimnej zielonej wody. po dłuższej chwili spędzonej tak, zaczęli ciągnąć go, lecz nie tak jak tego by sobie życzył. Wcale nie mieli ochoty pchać go ku górze. Bezwiednie zmierzał ku głębinie. Pod statek.
- Wystarczy ci – przebudziłem się ze snu. Odetchnąłem gwałtowanie łapiąc jak najwięcej powietrza.
Po tych halucynacjach nie byłem pewien tego co prawdziwe, a tego co nie, lecz to chyba prawdziwym było.
- Żeby mi to było jasne, jutro wrócimy do ciebie – zatrzymał się w trakcie nerwowego chodu – jeśli nie wyśpiewasz nam wszystkiego to skończy się babci sranie – znów się zatrzymał, był definitywnie rozdrażniony – i  poleżysz sobie  na tym stole dłużej niż dziesięć minut, a to nie będzie przyjemne. Uwierz.
Dziesięć minut?
- i żeby nie było od dzisiaj masz się do mnie zwracać Panie Sierżancie Sierpniowy. Skończyło się cackanie.
Wyszedł trzaskając drzwiami.
- czego wy właściwie chcecie ode mnie? – zachrypiałem
- Zamknij się – chlasnął mnie po twarzy – nikt cię teraz nie pyta. – Miałeś już swój czas –Znów zostałem uśpiony.
Spałem jak zabity.
Kiedy się obudziłem na dworze było już ciemno. Za drzwiami wciąż świeciło się światło, teraz dostrzegłem, że drzwi są wzmacniane, pilnowali mnie, założę się, iż na dworze marznie sobie dwóch upitych strażników, a obok w pokoju kolejnych dwóch, może trochę bardziej przytomnych. Największym plusem ’przerwy’ było to, że mnie rozwiązali, mogłem sobie teraz na spokojnie pomyśleć i rozprostować się. Po tylu godzinach w bezruchu było to niczym błogosławieństwo. Gdzieś w kącie znalazłem mój notes, dziwne, ja bym im zabrał. Notes plus długopis równa się garota(taki jak mój, drucikiem złożony) plus ostrze.
Dlatego teraz siedzę i piszę. Jeśli to czytasz. Znaczy, że żyję.
Jurij Sokolow

W mieszkaniu, najbardziej wysuniętym na trzecim piętrze siedział człowiek. Czytał. Czytał i myślał. Czytał i myślał co będzie dalej…
Po długim czasie wpatrywania się w ściany pokoju, zatruwania organizmu nowymi porcjami nieczystości, notowania myśli, skreślania złych myśli. Wstał.
Odłożył przyrządy na bok. Stanął przy oknie. Znów zapalił. Już ostatniego na dzisiaj bowiem była noc. Za szkłem mroki nocy rozjaśniały uliczne latarnie oraz blask słońca odbijany przez Ziemską satelitę, a następnie mieniącą się na śniegu. Pogoda przypominała czasy dzieciństwa kiedy to z przyjaciółmi biegali po podwórkach, rzucali się śnieżkami i nie oglądali się na nikogo. Robili do co chcieli, i kiedy chcieli. Byle by wrócić o odpowiedniej godzinie do domu i nie dać się porwać.
Całe dnie spędzali razem, na dworze. W zależności od pogody i pory roku zawsze robili to samo. Grali w piłkę na ulicy, kopali kamienie, puszczali kaczki w kałużach, bawili się w różne rzeczy, w zależności jaka gra, film, kraskówka była aktualnie najciekawsza ich zdaniem. Dorastali razem i bawili się razem.
Wrócił do rzeczywistości. Popatrzył na telefon, zobaczył datę.
8.11
Czwartek.
Postanowił jutro przejść się po nieznanych ulicach miasta, oraz zatrzymać się na jakiejś ruchliwej i notować zachowania ludzi. Nie ważne, czy miało mu się to przydać czy też nie. To mu nie zaszkodziło. Tej nocy napisał, aż nadto zatem miał do tego prawo.
Jego postać odbijała się teraz w szybie, przyglądał się sobie uważnie.
- Zrobię sobie herbatkę – uśmiechnął się kierując krok ku innemu pomieszczeniu.
W kuchni zatrzymał się na środku. Uświadomił sobie, że kawał życia za nim, a on nadal robi to co kocha. Pisze. Nie zawsze tak jak chce, i nie zawsze to co chce, lecz mimo to sprawia mu to radość. – a mówili, że nie będę miał z tego profitów. Pociągnął ostatni raz papierosa po czym zgasił go w zlewie i wrzucił do śmieci. Wstawił wodę na herbatę, usiadł. Ewidentnie czuł się szczęśliwy. Nie znał przyczyny, jego życie jeżyło się od potknięć, porażek, oraz przeciwności lodu, ale jednak potrafił cieszyć się drobnostkami. Dziś był  to napływ weny, jutro może będzie to dobry obiad w restauracji.
Właśnie!
Przypomniał sobie, że nadal nie sprawdził czy dostał pieniądze. W końcu jego kieszonkowe otrzymane kilka dni temu znikało, a on sam musiał za coś żyć. Nie jadł prawie nic w tym tygodniu, ale i tak zestaw startowy już mu się skończył. Zatem z rana czekała go jeszcze przechadzka na zakupy.
Zapytać o sklep w okolicy – zanotował na jakiejś karteczce, która zawieruszyła się przed sekundą.
Siedział i kontemplował wpatrując się na unoszącą się opary z czajnika. Zamyślił się...
*
Para zamieniła się w dym, obok niego świstało coś na około, ziemia wybuchała mu pod nogami.
Biegł.
Rozejrzał się łapczywie na boki. Znajdował się na środku jakiegoś pola, z rzadka porastającego drzewami. Ubrany w mundur wojskowy z karabinem w ręku, biegł. Bo widział co mogłoby oznaczać zatrzymanie się.
O leżący na jego drodze niewielki kamień zahaczył wysokim ciężkim obuwiem, padł na glebę brudząc siebie i mundur, był tak zdezorientowany, że nie miał pojęcia co się dzieję, jeszcze przed sekundą siedział na krześle szczęśliwy, teraz ucieka przed śmiercią.
Koncentracja.
Przeczołgał się w pobliże niewielkiej brzózki i odetchnął. Za prędko, obok niego przeleciała kula. Krew krążyła w jego żyłach jak nigdy przedtem, odwrócił się...
Nie potrzebnie.
Został trafiony. Prosto w serce. Z niedowierzaniem padł na mokrą od deszczów glebę i konał, odczuwał chłód, przeraźliwie zimny chłód  Zaczynało brakować mu tchu, serce biło coraz wolniej. Słabł, przed oczyma czerniało, z oddali widział uciekających w  popłochu ludzi ubranych tak jak on.
Zasnął.
*

Obudził się na zimnych kafelkach w kuchni. Po chwili oszołomienia podniósł się na krzesło. Czajnik wciąż huczał, czyli nie mógł spać długo – myślał sobie. Podszedł do kuchenki i potrząsł imbrykiem, był prawie pusty. Zamroczony snem wlał resztkę do stojącego obok kubka. Napełnił się w połowie. Posłodził więc połowę racji, wrzucił torebkę z herbatą i poszedł do pokoju.
Wrócił się po chwili do kuchni. Dolał zimnej wody z kranu.
Na łóżku duszkiem wypił całą zawartość kubka. Położył się pod miękką kołdrą i zasnął.
*
W nocy nie śniło mu się nic, a przynajmniej nic szczególnego nie zapamiętał. Obudził się wcześnie rano, wykąpał się. Umył zęby. Zgolił tygodniowy zarost i zapalił pierwszego papierosa.
Jak zwykle z rana wypił słodką herbatę, przeczytał wczorajsze słowa i spojrzał na podwórko.
Dzień jak co dzień. Dzieci bawiły się w śniegu  ich matki kołysały dzieci w wózkach, albo rozmawiały z koleżankami. Tym którym się powiodło wychodzili z bloków w eleganckich odzieniach i wsiadali do drogich samochodów by pojechać w ten sam nudny dzień.
Monotonia życia...

Piątek, godzina 9.22. Dopiero co spojrzał na zegarek wiszący na ścianie w pokoju. Postanowił, że złoży wizytę lokatorce znajdującej się nad nim – Weronice. Chciał zapytać się o kilka ciekawych faktów, w tym drogę do sklepu. Ubrał buty, chwycił klucze i wyszedł. Zamknął drzwi na zamek, by przypadkowy osobnik nie dostał się do środka pod jego nieobecność.
Ruszył spokojnym krokiem najpierw przed siebie ku ścianie, potem na prawo po schodach, po czym zakręcił by znów wejść wyżej. Obrócił się na końcu w lewo. Znajdował się teraz centralnie naprzeciwko mieszkania, w którym miała znajdować się kelnerka, a zarazem bratowa Alojzego Dionizego von Bielucha. Przyłożył ucho do drzwi. Poczekał sekund kilka, by stwierdzić czy jest ktoś w domu, nic nie słyszał. Pewnie jest w pracy, no trudno, przyjdę później – pomyślał, jednak iż przebył taką podróż, aby dotrzeć do tym drzwi, postanowił jednak zaryzykować i zadzwonić.
Nacisnął niewielki, okrągły, błyszczący przycisk na prawo od wejścia i czekał. Czekał i krążył wyobraźnią po korytarzu. Myślał co powie kiedy wrota się otworzą. Jak zareaguje na jego obecność. Odczuł zmęczenie, potwornie wielkie zmęczenie. Nogi zaczęły się pod nim giąć, on sam nie wiedział za bardzo co się dzieje. Przed godziną wstał, a tu osłabienie. Podparł się ręką o futrynę.
Zadzwonił raz jeszcze.
I jeszcze.
I jeszcze raz.
Nic. Nikt nie odpowiedział, a jednak, pomyślał. W końcu jest godzina w pół do dziesiątej czego mógł się spodziewać od osoby pracujące, w dodatku jako kelnerka.
Odwrócił się, przeszedł w jedną i w drugą stronę, spojrzał w zachmurzone niebo.
Koniec.
Powiedział sobie i zaczął schodzić w dół. Tak samo spokojnie i błogo jak zbliżał się do niej. Na pół piętrze znajdując się usłyszał skrzekliwe przesuwanie się zamka w drzwiach i skrzypiące drzwi. Ktoś wyszedł na klatkę. Nie chciał teraz tam wracać się i sprawdzać kto to.
- Kurwa… - usłyszał kobiecy głos.

Stał teraz przed wyborem. Wrócić się i wyjaśnić zajście, albo stchórzyć oraz iść i szukać w miasto na własną kieszeń.
- Weronika!! – krzyknął słysząc na nowo nie naoliwione drzwi. Biegł teraz niezgrabnie ku niej.
Dziewczyna zdziwiona wołaniem uchyliła drzwi i wysunęła ciało owinięte ręcznikiem między dom, klatkę.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałem zapytać o kilka spraw związanych z mieszkaniem. – Popatrzyła na niego, potem na ściany, zwróciła uwagę na malutki krzyż harcerski przyczepiony na kurtce. Uśmiechnęła się lekko.
- Tak, wejdź proszę – okazała się stanowczo zbyt miła.
Gdy minęli próg kwatery, kobieta pokierowała go na krzesło w dużym pokoju. Całe mieszkanie było ogromne zważając na fakt iż mieszkała sama. W drodze do dużego pokoju zdążył zauważyć jedynie uchyloną łazienkę oraz kuchnię. Bowiem rozkład lokalu był następujący:
Od drzwi. Pierwsze pomieszczenie na lewo to kuchnia. Wykończona w stylu klasycznym z odrobiną starości. Ciemnobrązowa sklejka otaczająca meble, szafki nad blatem. Starszawa kuchenka gazowa z piecykiem oraz jednokomorowy zlew. Przy ścianie od strony okna wysoka lodówka. Dokładnie taka sama jak u niego. Na prawo od wejścia pomieszczenie zamknięte. Kolejne pomieszczenie  to wydawałby się sypialnią, na wprost niego łazienka, a drugie drzwi po lewo to właśnie pokój dzienny. Najbardziej zastanawiał go fakt, jak na takiej samej powierzchni jak jego lokum zmieszczono takie monstrum jak to, w jaki sposób zostało to zbudowane.
Rozgościł się w salonie, wpatrując się w ruchy prawie nagiej piękności, zmierzającej do sypialni by  wdziać coś na siebie nim zaczną konwersacje
- Daj mi tylko chwilkę – powiedziała łapiąc za ręcznik i zaczynając chód ku przeciwległym drzwiom – tylko się ubiorę – nie musisz, pomyślał sobie uśmiechając się krzywo.
Spojrzała na niego spod oka, jakby chciała mu oświadczyć „domyślam się”. Uśmiechnął się na to podwójnie.  Zniknęła w drzwiach naprzeciwko. Jednak nie zamknęła ich, chciała wywołać u niego pożądanie, a  może zazdrość? Kto wie? Tylko ten, który zrozumiał ród kobiecy.
Pokój gdzie się znajdował był spory, nieco większy od jego sypialni. Z dużym naściennym telewizorem oraz regałami po bokach,  na których umieszczono dwa głośnik. Pod odbiornikiem umieszczono podłużną  półkę stojącą na podłodze, w jej wnętrzu odtwarzacz płyt, dekoder satelitarny i najprawdopodobniej router.
Na ścianie wisiał stary obraz przypominający mu ten ze swojego pierwszego mieszkania. Duży zimowy pejzaż starej Stolicy. Z okna widniała główniejsza ulica, z której to przyjechał taksówką pierwszego dnia. Poznawał sklep metaliczny znajdujący się po drugiej stronie. Samochody przejeżdżały rzadko, a jeden pas jezdni z każdej ze stron obstawiony był zaparkowanymi pojazdami. Na chodnikach wielu było przechodniów mimo godzin pracy i dnia roboczego.
Z niedomkniętego pomieszczenia przez niewielki otwór odwrócona do niego plecami stała naga Weronika, zrobiła to celowo?,  Kształtne biodra i talia. Zza drzwi wystał lewy pośladek, dało się dostrzec te same niedoskonałości co gdy spotykali się za młodu – delikatne, punktowe zaczerwienienia na górnej części ud. Zawsze domyślał się, że to był powód jej wstydliwości przy pokazywaniu nóg, czy też chodzeniu w bieliźnie, lecz nigdy nie miał odwagi zapytać oto, mimo tak długiej i dojrzałej znajomości.
Nałożyła na siebie czarny koronkowy stanik, czarne figi od kompletu. Odwróciła się w stronę podglądacza, pokiwała głową negując i zamknęła pokój. Momentalnie po tym wyszła w zwiewnej, ciemnej koszuli oraz jasnych, luźnych spodniach.
Usiadła przy stole, wyjęła paczkę cienkich papierosów na stół wraz z zapalniczką, tą samą co w restauracji i otworzyła usta:
10.10
- Tak więc w czym rzecz?
- Mam pytanie dotyczące kilku istotnych dla mnie szczegółów.
- Słucham uważnie. – rozłożyła ręce i wpatrywała się w jego czyste oczy.
Wyciągnął dłoń zaciśniętą w pięść powoli na stół i zaczął wymieniać
- Pierwsze, łatwe: gdzie jest najbliższy sklep spożywczy? – wyciągnął kciuk – Drugie, nieco trudniejsze: gdzie i co mogę tu znaleźć w obrębie dwudziestu minut piechotą – wyprostował palec wskazujący – Trzecie, trudne: kto mieszka na piętrze drugim, pod czwórką? – środkowy palec także opuścił pięść.
---------------
Kobieta zakłopotała się na pytanie trzecie. Spojrzała ma dłoń z trzema wystawionymi palcami i wydukała:
- To tak… Sklep znajdziesz idąc na prawo od wyjścia z budynku, dwieście metrów maksimum – nie długo zajęło jej zapomnienie o trosce – drugie… coś ciekawego. Przyjdź do mnie o 11 to ci powiem, muszę pomyśleć,  a trzecie… - zatrzymała się – to długa historia, mogę ją skrócić, ale osoba taka jak ty, na pewno będzie chciała ją usłyszeć w całości, dlatego zaproponuje spotkanie, łamiąc moją główną zasadę.
- Czyli?
Liczyła, że o to właśnie zapytam. Dałem się złapać jak ptaszek w klatkę
- O niespotykaniu się z byłymi – powiedziała to tak beznamiętnie, że aż jego, po tylu latach, po tylu przeżyciach coś zabolało, coś na nowo pękło.
- To kiedy mam przyjść na dłuższą pogawędkę?
- O jedenastej. Dziś mam wolne. – odpowiedziała nie patrząc na niego a zapalając damskiego papieroska.
*

O jedenastej zero dwa stał na nowo przed drzwiami kobiety z przed lat. Będąc szczerym zaczynał się stresować tym spotkaniem – po zmianie jaka zaszła w tej osobie obawiał się jej, ale i był ciekawy, w końcu – każda nowa przygoda to kolejne słowa w którejś z przyszłych powieści. Mimo iż tworzył światy, mimo iż tworzył postaci, nowe nazwy i przygody jednak duża część z nich miała swój zarodek właśnie w prawdzie, w tym co było jest i będzie. Przelewał swoje uczucia, uczucia innych na papier pod innymi nazwiskami. Dziwienie się z tym czuł, wiedział, że jeżeli osoby to czytające znały by prawdziwe imię autora i powiązały koniec z końce doszły by do wniosku, iż to fragment ich osobowości, ich wyglądu. Tego co z nim przeżyły.
Mogłoby był miło, albo nie miło. Jednak to nie istotne.
W oczekiwaniu, przejrzał napisane ostatniej nocy słowa, trochę je pozmieniał, trochę ubarwił i poskładał na nowo, wypił dzbanek herbaty i nawet nie palił. Sam sobie się dziwił. Od jakiegoś czasu czuł coraz mniejszy pociąg do zatruwania się.
 A jeszcze za młodu mówił sobie, że pali bo chce, że pali bo to mu sprawiało przyjemność. I była to prawda – do pewnego mementu. Przez długi okres czasu, kiedy to zaczynał swoją przygodę z tytoniem, sam decydował czy pali czy nie pali, nie czuł potrzeby jednak sprawiał mu to zbyt dużą frajdę, no i pewnego razu zabawa zmieniła się w nałóg, no i tak zostało do dnia dzisiejszego, ale kiedy nawiedza go pani zwana pospolicie w kręgach piszących Weną, wtedy nałóg mija, wtedy zajęty za bardzo jest pisanie, zapisywaniem kolejnych liter, które przeobrażają się  w sylaby, a  one w słowa, co daje nam zdania. Zdania akapity, akapity strony, a strony na samym końcu po wielu godzinach, dniach, miesiącach pracy co daje nam upragniony koniec i pustkę. Czystkę i wolność od słowa. Wtedy ma trochę czasu na odpoczynek i swobodę. Ale pamiętać musi, że jeżeli Wena odezwie się ponownie to nie może jej zlekceważyć bo to oznaczało by katastrofę. Obraza Pani Weny to najgorsze co dla piszącego może być.
Tak sobie rozmyślał przez długi czas siedząc i popijając herbatę co jakiś czas uzupełniając szklankę.
Aż wybiła godzina. Poszedł szybko opróżnić zbiornik z moczem i ruszył  w koszulce, spodniach ku drzwiom. Przez głowę przeszło mu, iż będzie konieczne zakupienie nowych ubrań. Bowiem przyjeżdżając tu nie wziął ze sobą niczego, jedynie to co miał przy sobie i na sobie.
O jedenastej zero dwa stał na nowo przed drzwiami kobiety z przed lat. Zastukał w drzwi, najpierw delikatnie lecz już trzecie uderzenie było dobrze słyszane na całej klatce.
Dziewczyna ubrana była już nieco inaczej. Obcisła koszula, przylegające czarne spodnie, czego ona od niego chciała, że robi to co robi? Kiedy jeszcze się znali nigdy by się tak nie ubrała, a teraz popatrzcie, na spotkanie ze zwykłym lokatorem „jej” mieszkania ubiera się jak na wieczorne spotkanie.
- Wejdź. – powiedziała do niego. Zaprosił go do tego samego  pomieszczenia co wtedy. Różnica była taka, iż teraz wszystkie pokoje były zamknięte. – coś do picia? – zapytała uprzejmie.

Co się zmieniło? O co w tym wszystkim chodzi? – myślał sobie pisarzyna idąc wolnym krokiem do pokoju. Jedno wiedział na pewno, że to co się dzieje nie podobało mu się ani trochę.
Rozsiadł się tym razem zgodnie z zaproszeniem w wygodnym fotelu na przeciwko telewizora, przed nim znajdowała się niska ława, z jednego z najpopularniejszych sklepów meblowych na świecie, obłożony brązową sklejką.
Za jego plecami umieszczony był stół, przy którym obserwował ostatnim razem właścicielkę mieszkania. Nie był w stanie teraz robić nic prócz wpatrywania się w ciemnię ekranu oraz odgłosy krzątającej się jeszcze gospodyni. Na półce przed nim stał niewielki wskazówkowy zegar oprawiony w wyszczerzoną kocią głowę. W psychodeliczną jak ta z Alicji w krainie czarów, pisarzyna zapatrzył się na posuwające na prawo wskazówki, zatracił się w czasie, znów stracił władzę nad swym umysłem.
*
Mały zegarek zamienił się w wielki zegar na wieży. Stał ubrany w ciepły płaszcz zimowy na środku ogromnego placu. Na około rozchodziły się odgłosy budzącego się lasu mino iż znajdował się w tym momencie w środku miasta, kilkanaście kroków od niego na niskim taborecie siedział długowłosy mężczyzna, miał kręcone naturalnie, płowe włosy rozpuszczone i zwisające mu na twarz. Pochylony był ku gitarze, na której grał jakąś balladę. Uniósł głowę by wydobyć z siebie mocny, męski głos. Twarz sprawiała, że wyglądał na około trzydzieści lat, w brwi miał kolczyk,  grał naprawdę niesamowicie, nie dobiegał go niestety, żadne dźwięki poza odgłosem bicia w struny oraz śpiewających ptaków.
Zaczął przemierzać ulicę, jak zwyczajny szary przechodzień. Starał wtopić się w tłum, stać się jednym z wyobrażeń jak te, mijające pisarza. Nie wychodziło mu to najlepiej, każdy przyglądał mu się z obrzydzeniem, jakby był nagi, albo śmierdział. Odwzajemniał spojrzenia pozornie przypadkowych ludzi,  patrzył się tak długo, aż oni nie ustępowali, bądź tracili odstępcę z pola widzenia. Kierował się ku wielkiej, bogatej budowli, opływającej w kosztowności oraz lśniła najszczerszym złotem, była to konstrukcja niebywale wspaniała, sam nie wiedział co mu dolega, jednak zdawał sobie sprawę, że może we wnętrzu znajdzie odpowiedzi na trapiące go ostatnio pytania, może w iluzji uda mu się poznać choć fragment prawdy.
Zbliżając się do ogrodzenia dookoła ogrodu znajdującego się na terytorium świątyni gdzie rosły starannie wypielęgnowane krzaki, dostojnie oraz wysoko wznoszące się drzewa, po obu stronach wąskiego bruku znajdowały się po trzy drzewce na szczytach, których znajdowały się sztandary powiewające przy delikatnych podmuchach zefiru. Kroczył teraz marmurowymi schodami ku portalowi z witrażem z portretem świętego w aureoli  trzymającego w jednym ręku księgę w drugim pastorał. Odziany był w prostą, brązową szatę, tło było mało kreatywne – błękitne.
Wnętrze tak samo jak opakowanie opływało w pieniądz. Złote filary, srebrne łączenia, obrazy w pozłocistych ramach. Sztandary na cześć bóstwa szyte złocistymi nićmi. Gdzie nie spojrzeć tam bogactwo i sława. Wywyższenie postaci. Nie wiedział gdzie jest, jednak nie znał osoby uznanej tu jako czempiona, nie był to na pewno Bóg, którego on znał, tamten walczył słowem i miłością, ten mieczem i gniewem. Mimo iż witraż wskazywał zupełnie coś innego, w środku dowiedział się prawdy.
W głównej nawie środkiem, której kroczył tuż przed ołtarzem stało dwóch odzianych w zbroje strażników. W rękach trzymali długie halabardy, a przy pasach przytroczone mieli krótkie miecze, na napierśnikach wybite były znaki Czempiona, jakiego najwidoczniej wynosili do rangi najwyższego – miecz i płomień. Pisarzyna z każdym  krokiem tracił wiarę o tym iż tutaj może poznać jakikolwiek dogmat. Stanął na wysokości drugiej ławy od wnętrza. Wzrok kapłana spowodował iż przemyślał sobie wszystko, wiedział jednak iż z każdą chwilą ma coraz mniej czasu na ewentualny odwrót.
Zobaczył jak duchowny skierował krok ku innowiercy, albo może raczej do niewiernego.
Pisarz szybkim krokiem zaczął zmierzać ku ujściu, jako że dom modlitwy był prawie pusty to każdy krok słychać było dokładnie, a to sprawiło iż jeszcze bardziej się zestresował i aż zaczął biec. Uciekał od osoby, która wcale go nie goniła, chciała porozmawiać, przekonać go do swojego szeregu racji, niezmiennych racji.
- Stój, synu. – powiedział dobrotliwym głosem, szczupły i niski kapłan w długiej brązowej todze ze sznurem przewiązanym w pasie. Na jednym z końców liny zaplątane było kilka supłów.
Writer jak na zaklęcie. Zatrzymał się. Nogi odmówiły mu kompletnie posłuszeństwa, umysł się uspokoił i nie odczuwał już potrzeby ucieczki. Były bezpieczny – tak przynajmniej mu się zdawało…
- Zaczekaj na pokornego i skromnego sługę Bożego – chrypliwie wyszeptał stojąc o krok za nim kładąc dłoń na pisarskim ramieniu. 
Mimowolnie odwrócił się i spojrzał zakapturzonej postaci na oczy.
Duszpasterz nie miał na sobie żadnych znamion, ani znaków. Był suchy i bezbarwny. Nie splamiony ludzkim życiem.  Czysty.
- Dziecko. Zbłądziłeś. Widzę to w twoim sercu – jakby mu zależało na jakimś szarym pisarzynie – choć ze mną, jestem gotów z tobą porozmawiać. Decyzje od Ścieżce pozostawiam już tobie.
Zgodził się.
Co miał do stracenia skoro i tak był uwięziony we własnym umyśle.
Co za dziwny tydzień, pomyślał.
Ruszyli wolno w stronę ołtarza, na którym stał sakrament, obeszli strażników i wylądowali na środku prezbiterium.
- Popatrz teraz tam – wskazał mu ławy – tam na co dzień siedzi tysiące mężczyzn, kobiet oraz dzieci. Wszyscy przychodzą w jednym celu, aby posłuchać słowa napisanego ręką samego Boga. Kierował on wiele tysięcy lat temu tymi, którzy chcieli spełnienia jego dzieła. Oddawali się mu, poświęcali czas, składali ofiary, a on w zamian za to dał im prawa, dał im obowiązki. Dał cel w życiu, znaleźli swoje powołanie. Założyli kościół wyznania Stwórcy Potężnego, który przy pomocy legionów niebieskich oraz tych co uznali Jego wielkość. A ci którzy się sprzeciwili – zapłacili stosowną cenę.
- Zginęli?
- W męczarniach. Jest cały rozdział poświęcony temu w jednej ze Świętych Ksiąg. Chcesz się zapoznać?
- Nie dziękuję, nie lubię zabijania w imię idei. Idee są bez sensowne. Zasady, nie, ale idee stworzone przez kogokolwiek niż ja nie mają sensu. Nie będę zabijał w swoim imieniu, a zwłaszcza w imieniu kogoś innego. Nawet w imię boga.
- Zatem nie jesteś mężczyzną.
- Może dla ciebie nie, mam wyjebane co myślisz. Nie potrzebuję niczyich rad oraz kierunku, w którym mam iść – mówił to do pasterza, który z każdym momentem zdawał się tracić cierpliwość – Sam go znajdę, jeżeli nadejdzie taka potrzeba.
Ksiądz nie wytrzymał.
- Bluźnierca! – wykrzyczał, aż mury się odezwały – Szatan! – obrażał go, zapluwając się cały – Straże, pojmać go. – Dwa posągi ruszyły w jego stronę. Komicznie wyglądali jak na te czasu, lecz kiedy zobaczył lśnienie broni to przeraził go fakt iż wpakował się  w niezłą kawałe…
------
Siedział sobie samotnie w podziemiach świątyni. Dookoła tylko wilgoć ciemnych i zimnych murów. Cela była zupełnie pusta. Nie bytowało tam lóżko ani wychodek. Przypomniało mu się jak pisał kiedyś o takich warunkach i nie do końca mail pojęcie czy to co pisał zgodne było z rzeczywistością... Jeżeli posiedziałby tu dłużej na pewno by się dowiedział.
Nie dostąpił tego zaszczytu. Po kilku godzinach zamarzania w lochach grube żeliwne wrota uchyliły się a do środka wszedł podobnie zakapturzony klecha co ten który pojmał go za herezje. Owy był nieco tłustszy i wyższy. Na twarzy wypisane miał szczęście, uśmiechał się do niego od momentu wejścia
Po chwili od przekroczenia progu więzienia przez duchownego zasuwa jak pod niechcenia zamknęła wrota...
- Młodzieńcze. Słyszałem iż brak ci wiary we Wszechmogącego? - klecha usiadł obok niego na kamieniu i zapytał retorycznie. - dobrze. Nikt nie będzie cię do tego zmuszał nie to jest w końcu istota wiary. Nasz Brat Tak jest zbyt impulsywny oraz natarczywy. To czyni go słabym pasterzem ale skoro Pan go powołał nie mamy prawa się temu przeciwstawić.
- Zabijcie go. To przecież robi się ze słabymi - beznamiętnie powiedział dwa zdania - i niewiernymi – dodał.
Mówił o sobie, nakłaniał do morderstwa jego osoby, jednak znajomość ludzkiego umysłu pozwalała mu na tyle wyczytać, że księżulek tego nie zrobi, miał bowiem co do niego inne plany, a on sam mógł wykorzystać to do ucieczki ze świata wyobrażeń.
- Możesz iść.
- Słucham?!? – spodziewał się wszystkiego, ale nie tego. Mógł się spodziewać egzekucji, chłosty, aresztu – wszystkiego, ale wolności?? Może to tylko jego wyobrażenia, którymi sam steruje i tylko musi się nauczyć jak, a to on będzie Bogiem tego świata.
- Idź. I nie plugaw tego świata dłużej – czy on wiedział? A może coś różniło go od wyobrażeń, może był zbyt prawdziwy, za mało szary? Za mało przeciętny? Nie wnikał. Wstał.
Wrota od celi otworzyły się. W ciemności korytarza oświetlanego dalekim blaskiem pochodni błyszczał się pancerz strażnika, czemu strażnicy są wyekwipowani w rekwizyty wprost ze średniowiecza? Nie wnikam, bo wsiąknę, a chcę się stąd jak najszybciej wydostać…
W eskorcie jednego blaszaka dotarł do wejściowych wrót, otworzyły się samoczynnie, przekroczył tylko próg, a na nowo się zatrzasnęły, słychać było tylko trzeszczące zasuwy. Było po zmroku. Ogromny plac pustoszał, przewinął się tylko czasem jakiś bezdomny pies, albo szczur.
Wieża zegarowa wybiła. Spojrzał w tarczę, przypominając sobie w raz iż od tego się wszystko zaczęło…
Oraz skończyło.
Patrzył na nowo na małego psychodelicznego kotka ze wskazówkami. Jego stara przyjaciółka właśnie siadała na fotelu obok stawiając dwie herbaty.
Jedenasta zero pięć.
- Tak więc pragnąłeś ode mnie dwóch informacji, a propos chłopaka z dołu oraz okolicy, tak?
- Dokładnie.
- Od czego więc zacząć? – zapytała się biorąc łyk gorącej herbaty do ust.
- Może… - pociągnął – …od chłopaka?
- Tak też myślałam. – westchnęła  - więc zacznijmy. Tak naprawdę to co ja mogę ci powiedzieć mieszkam tu zbyt krótki czas, wiem tyle co usłyszałam, zapytałam, albo sobie dopowiedziałam.
- Mów co wiesz…
- Mówię. Chłopak jest jakoś w moim wieku, jest upośledzony umysłowo, ale myśli jak komputer, albo i szybciej, ma tylko problemy z przedstawieniem tego co myśli nam, najnormalniejszym użytkownikom tego świata..
- Skoro jest taki perfekcyjny to czemu pomylił piętra?
- Może nie pomylił?
- A jaki miałby mieć cel w tym, żeby z rana pukać do mnie do drzwi? Budzić mnie? Wygłaszać mowy o należności mojego lokalu, oraz na samym końcu stwierdzić, że jednak się pomylił? – wyrzucił jej wyliczając każdą z jego pomyłek – to skoro tak to słaby ma procesor! – prawie się wydarł.
- Napij się herbatki… chodzi o to, że on ma przebłyski, dużo trenuje i próbuje się przystosować, dlatego strasznie dużo czasu poświęca na spacery oraz przebywanie w środowisku ludzi normalnych. – popatrzyła na ścianę – Czasami płaci za to, jest poniżany i odrzucany, ale ma niezwykle silną wolę. Powiedziałbym, że silniejszą od twojej… - Spojrzał się na nią z niedowierzaniem.
- to przez fajki…
- Nie o to chodzi, to właśnie ten jego dar. Ty kiedy dziesięciu skinów będzie chciało ci wpierdolić za to co myślisz – uciekniesz, on zostanie i do końca będzie bronił swojego zdania. To dzięki temu nie przystosowaniu, nie czuje strachu.
- Czuje…
- Tylko kiedy się na niego krzyczy zwłaszcza o jego upośledzeniu. – podkreśliła wyciągając palec wskazujący. Zakończyła łykiem naparu.
- Zauważyłem. Nie ważne… muszę sobie to przemyśleć raz jeszcze. – zbity z tropu, upił w ślad za Weroniką trochę herbaty. – a co z okolicą?
- Jeżeli chcesz mam mapę dzielnicy, mogę ci ją udostępnić w zamian za małą przysługę.
- Mam się bać? – zironizował, niepotrzebnie.
- Potrzebuję się rozluźnić, a ty miałeś, i pewnie wciąż masz, dłonie masażysty… - popatrzyła się na jego spracowane szorstkie dłonie – chcę, abyś zrobił mi masaż.
Spojrzał się na nią z niedowierzaniem. Nie mógł uwierzyć w to co słyszy, nie mógł uwierzyć w tak diametralną zmianę, która zaszła w tej kobiecie, ale prawda była taka. Ona wciąż go pociągała, brak mu było od dawna kontaktu fizycznego, sama się prosiła, a i tak miał mnóstwo czasu.
- Jasne. – odparł wzruszając ramionami – a gdzie jest toaleta?
- Doskonale wiesz, widziałeś przychodząc tu pierwszy raz. – zrobiła się nagle strasznie złośliwa, jak za dawnych lat – zawsze byłeś, - wycedziła – spostrzegawczy.
- Dobra, Mała. Tylko żadnych mi tu podtekstów! To będzie tylko masaż, nic więcej, nic mnie. Transakcja. Mapa za przyjemność cielesną zwaną masażem.
- A coś ty myślał, że chcę się pukać? – zaśmiała się zdejmując bluzkę.
Piersi zatrząsały się w odpowiednio dobranym staniku, czarny z różową kokardką między foremkami. Jakże ona się zmieniła, marzył sobie tak, aż chciało się wspominać na nowo.
Umył ręce dokładnie, wiedział, że jest to ważny punkt dobrego masażu, wytarł dokładnie w ręcznik leżący na koszu na pranie. Przetarł ręce rozgrzewając, spojrzał w lustro, poprawił włosy, i ruszył.
- Tutaj!
 Zawołała go z pokoju, gdzie za pierwszym razem widział ją nagą. Teraz leżała na łóżku tylko w spodniach. Głową do okna, nogami do niego, plecami do góry a cyckami do kołdry.
- Gotowa? – pokręciła głową na potwierdzenie – to dobrze, przypomnisz sobie jak to było kiedyś, ale tylko spróbujesz namieszać mi w głowie przeszłością i wychodzę! – powiedział spokojnie, jednakże przekonywująco.
Tylko położyła głowę bokiem na rękach. Myślała  sobie bowiem właśnie o przeszłości, jak to ją zaprzepaściła dla chwili, zapłakała cicho by pisarz nie zauważył.
Zauważył, lecz zignorował.
Uklęknął nad jej ciałem na wysokości miednicy. Położył obie ręce na karku dziewczyny. Lewą rękę zacisną delikatnie na szyi, prawą za to nieco mocniej, ale z gracją wymacał poszczególne kręgi. Wrócił obiema kończynami do pozycji początkowej i subtelnie rozpoczął krążenie kciukami po łopatkach i górnych partiach pleców. Co jakiś czas zwiększając, bądź zmniejszając natężenie. Czasami przyciskał, czasami rozluźniał, uderzał w te miejsca, które znał z przeszłości, znał kobiece słabe punkty, które podniecają, a które sprawiają czystą przyjemność.
- A teraz tak jak kiedyś… do niczego cię nie zobowiązuję, chcę tylko poczuć to co straciłam… - odwróciła się do niego twarzą, oraz cała resztą ciała. Duże sutki sterczały już na baczność, nadal zbyt szybko się podnieca, uśmiechnął się w myślach – nie będę ci kazać zostać, będziesz mógł sam wybrać, chcę jedynie jeszcze raz poczuć twe ciepło. Bez uczuć, bez zobowiązań – dzisiaj.
-Nie gadaj tylko się odwróć –speszyła się, przeszedł ją dreszcz. Wróciła do pozycji wyjściowej i czekała na odrobinę jego ciepła.
Masował w ciąż jednolicie, czasami zmieniał detal, czasem coś dodawał czasem odejmował. W końcu sam siebie przekonał. Przybliżył usta do jej pleców i pocałował w odgarnięty z włosów kark. Delikatnie i spokojnie.
Weronikę przeszył kolejny dreszcz. Nie spodziewała się tego. On sam nie wierzył, że dał się ponieść, lecz miał dziś na to ochotę. Ulec nie oznacza zawsze być słabym. Tak przynajmniej kiedyś ktoś mówił. Wbijając delikatnie palce między żebra, uklepując mięśnie, rozluźniając kobietę całował ją coraz niże wciąż w linii grzbietu. Kiedy doszedł już do granicy wolności, zatrzymał się, spodnie przeszkadzały mu w dalszej wędrówce, jednak wrócił w okolicę szyi i zaczął ją gryźć, całować, podgryzać, czuł tylko jak wiła mu się pod ustami unieruchomiona pisarskimi zębami. Wyrwała się niedelikatnym posunięciem, na ślepo wymacała jego kroczę i ścisnęła. Odessał się od razu. Miała zatem kilka chwil nim mężczyzna się otrząśnie. Odwróciła się do niego twarzą.
- Teraz moja kolej… - wyszeptała
- Ale to do niczego mnie nie zobowiąże? – zapytał trzymając rękę na genitaliach.
- Tylko do tego, że będziesz zmuszony odebrać ode mnie mapę okolicy – uśmiechnęła się.
Dał więc znak, że jest gotowy. Uderzyła z całej siły. Przylgnęli do siebie, całowali się na zmianę z rozbieraniem. Wylądowali na podłodze, pomieszczenie nie było na tyle rozległe by mogli się obracać w nieskończoność, jednak na razie nie przejmowali się tym. Siedziała teraz na nim, rozpinając mu zamek u spodni nie odrywając od niego wzroku. Uniosła się delikatnie od tyłu ściągając z niego dolną część garderoby, leżał teraz na podłodze jedynie w bokserkach z naprężonym członkiem. Kobieta uśmiechnęła się spoglądając w jego stronę.
Mężczyzna nie zważając na myśli przeciwniczki usiadł obejmując ją i całując na zmianę w lewą to prawą pierś. Gdy podgryzał zachodniego sutka to dłonią zadowalał wschodniego i na odwrót, aby żaden nie był bez przyjemności, kobieta ze szczęścia wbijała długie paznokcie w jego plecy, te mocniejsze zostawiały ślady, a w co poniektórych podrażnieniach lśniła krew, ale jemu tez się to podobało.
- Sowy – powiedział tłumiony robotą, całowaniem się z sutkiem – nadal lubisz sowy?
Nadal nie przestawał zaspokajać jej fizycznie.
 Dziewczyna uśmiechnęła się pozostawiając jego pytanie wciąż bez odpowiedzi. On za to nabrał ochoty na więcej niż kształtne cycuszki. Prawą dłoń skierował nie odrywając jej od ciała ku kwiatowi lotosu, skrytego pod dolną garderobą. Rozpiął guzik, wrócił do brzucha, krążył dookoła niego zwalniając to przyspieszając, zawracając lub zatrzymując się.
Potem wrócił do zachcianki i zwinnie zsunął spodnie z miednicy zostawiając je w okolicach kolan. Włożył dłoń między nogi i zaczął pocierać o czarne figi.
Powtórzył pytanie:
- Nadal kochasz sowy? – włożył rękę pod majtki i zaczął pocierać delikatnie wargi.
- Tak… - wymówiła podnieconym głosem - … tak.
- Śniły mi się ostatnio.
Ułożył obie ręce na niej tak, jak ojciec na niemowlęciu i wstał z nią na rękach, położył koślawo na łóżku, a sam uklęknął między nogami, zaczął całować jej uda kierując się do łona, spokojnie i subtelnie, tylko dotykał suchymi ustami jej skóry.  Na skrzyżowaniu obu kończyn uniósł głowę ku górze, chwycił oburącz bieliznę uwydatniając kobiecy skarb usunął ostatnią przeszkodę.
- Połóż się. – nacisnął ręką brzuch dziewczyny
Kobieta rozłożyła się wygodnie, dłoń lewą położyła na piersi i zaczęła delikatnie podszczypywać prawą skierowała na podbrzusze i włosy kochanka, kiedy on zanurzył się w niej ona masowała jego głowę, pociągała za włosy, przeczesywała.
Jego usta skupione były teraz by zaspokoić partnerkę fizycznie.  Spotykali się kiedyś przez długi okres czasu jednak zdarzyło się mu robić to z nią raz kiedy jeszcze nigdy wcześniej nie uprawiał takiego stosunku, teraz miał już znacznie większą w tym wprawę, a jego partnerka bardziej do tego zachęcała. Starannie ogolona, z cienki, krótki pasmem włosków na podbrzuszu dodającym charakteru całości.
Pocałował. Wsadzając na początku język jak najgłębiej w otchłań. Po czym szybkim ruchem świdrował, słyszał muzykę… naglę w uszach zaczęła mu wybrzmiewać melodia grana na fortepianie. Jednak mimo wszystko wertował językiem między miłosnymi ustami, a jego partnerka cichutko pojękiwała. Muzyka jednak stawała się coraz głośniejsza,  podniósł głowę, a ale nie było przed nim pokoju, kobiety, a ni prywatności. Znajdował się za to na auli koncertowej. Nie duża, lecz majętnie ozdobiona sala, wyciemniona. Białe światło padało jedynie na muzyka oraz instrument. Wielki, czarny fortepian stał na środku estrady, a ubrany w kruczy smoking pianista przesuwał palcami po jasnych i ciemnych klawiszach w tempie niezwykle szybkim. Instrument uderzany przez artystę w odpowiednim miejscu wydawał dźwięk, dźwięk zmieniał się melodię, a melodia na końcu w utwór.
Siedział teraz w stalowym garniturze, w tylnych rzędach teatru i słuchał koncertu fortepianowego w wykonaniu człowieka znajdującego się w tym momencie na scenie. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się chodzić na takie występy dlatego czuł się nieswojo w otoczeniu eleganckich ludzi. Prosty mężczyzna z niego, jednak dzięki mrokowi publik mógł się wyciszyć na tyle by zatracić się w nutach.
- Zasnąłeś tam czy co? – nie odpowiedział na wezwanie, chciał słuchać muzyki. Chciał zostać w wyobrażeniu. Spodobało mu się tutaj. Nikt go nie widział, a on widział wszystkich. Bowiem  widział oczami swoimi, oraz oczami Moderatora, takiej osoby sprawującej pieczę nad bytem świata, można go nazwać Bogiem, Stwórcą, Najwyższym i tak dalej.
Zasłuchany w dźwięki fortepianu popadał w kolejny trans, taki sen w śnie.
Spoglądał teraz na salę z estrady nie miał ciała widzialnego był bytem bez masy oraz nie widzialną. Spoglądał teraz w miejscu gdzie nie ruchomo przebywało jego ciało oparte o wygodne oparcie fotela teatralnego. Spojrzał się na pianistę. Podszedł do niego, zlustrował mu dłonie, przyglądał się obrączce na palcu serdecznym lewej ręki. Wywijał paluszkami, z niezwykłą prędkością naciskał i puszczał, mocniej bądź lżej, struny w środku uderzane niewielkimi młoteczkami drżały wypuszczając dźwięki kojące uszy widzów przybyłych tu na tę uroczystość.
Pianista skończył. Wytarł czoło z potu, wstał do publiczności ukłonił się, uśmiechnął na dźwięk głośnych owacji. Gdy po kilku nawrotach na scenę klaskanie umilkło, a artysta na dobre zniknął za kulisami z pierwszego rzędu wstało kilkanaście ubranych na czarno biało postaci. Pod osłoną mroku nie dało się dostrzec ich twarz jednak coś było dziwnego w ich fizjonomiach.
- Żyjesz? – krzyk Weroniki zagłuszył majaczenia – Writer! – przerażenie w jej głosie było tak prawdziwe, że chciał wstać, ale był tak pochłonięty mężczyznami, iż nie potrafił teraz wyjść.
Fikcja wciągała go środka.
Znów patrzył oczami osoby siedzącej na trybunach. Na scenę wyszło jedenastu mężczyzn ubranych w czarne garnitury, białe koszule. Wyglądali identycznie. Sekta. Pomyślał, ale czemu  w takim razie wszyscy mieli głowy zwierzęce? Ciała ludzi, a ptasie głowy.
To nie była przenośnia literacka mówiąca o rysach twarzy. Jedenastu nieznanych mu ludzi z sowimi łbami. Wielkie pierzaste łby z wielkimi ciemnymi oczami oraz spiczastymi dziobami. Stanęli w rzędzie.
Zastawiał się czy to ich prawdziwe głowy czy spreparowane maski, ale oni poruszali dziobami, jednocześnie jakby recytowali jakąś modlitwę. Może był to koncert jakiegoś kultu, albo obrzędu, może za chwilę i artysta wyjdzie zza zasłony z sowią głową na sobie, albo z sową w ręku, którą zabije na potrzeby święta.
Znów był bytem.
Postanowił skorzystać z okazji bycia wszędzie i przyjrzenia się nowym gościom. Stał teraz na tyle blisko, że mógł dostrzec przebierańców, ale nie byli przebierańcami…
Ich głowy były prawdzie, mieli prawdziwe brązowe sowie pióra, nie idealnie splamione bielą, różniły się od siebie jak to każda istota, w końcu nie są to atrapy przygotowane na tę okazję oni rzeczywiście byli pół ludźmi pół ptakami. Tylko jak to możliwe???
No tak, przecież to moje wyobrażenie, nic więc dziwnego, myślałem o sowach Weroniki, no i mam jedenaście sów Weroniki.
- Pogotowie? Mój przyjaciel zemdlał i nie chce się obudzić od kilku minut, niepokoję się…
Obudziłem się.
- Weronika, czemu dzwonisz po karetkę? – powiedział do niej jakby nigdy nic.
Rzuciła słuchawkę i wpadała mu w ramiona. Tego to się po niej nie spodziewał. Usiadł z nią na kolanach na łóżko i objął, siedzieli tak dobre jedenaście minut.
- Co się stało? – zapytał ciekawy jak to wyglądało od tej strony.
- Nie wiem, to było dziwne. – powiedziała przez łzy. Czuł wilgoć na ramieniu jednak nie odepchnął jej, stare uczucia dały górę, a on nie pozwalał być jej smutną – najpierw mnie całowałeś, aż nagle przestałeś, myślałam, że to celowo, ale jak nie ruszałeś się przez chwilę to się zaniepokoiłam. Mówiłam do ciebie, ale nie reagowałeś. Położyłam na podłodze i starałam się obudzić. – zatrzymała się na oddech po pogoni słów – Zadzwoniłam, a wtedy się obudziłeś.
- Ile mnie „nie było”?
- kilka minut…
Wytrzeszczył oczy, dałby głowę, że spełnił w nicości dobre pół godziny, a tu kilka chwil zaledwie.
- Co się stało? – teraz ona zadała to pytanie
- Nie wiem, to było dziwne – zaczęli tak samo – nagle usłyszałem melodię potem poszedłem za tą melodią. Znalazłem się na auli koncertowej, grał jakiś mężczyzna w dłuższych błąd włosach o dziecięcej twarzy. Był niesamowity, kiedy skończył usłyszałem ciebie, ale zobaczyłem coś co mnie przyciągnęło, zostałem tam. Potem okazało się, że to jedenastu ludzi ptaków, o ogromnych łbach średnio proporcjonalnych do reszty ciała. Przypominali trochę zapomnianych bogów, potem usłyszałem ciebie po raz drugi no i wróciłem.
12.12
- Nigdzie nie idź dzisiaj, proszę.
- a jakie ty masz prawo prosić mnie o coś? Zostawiłaś mnie dla jakiegoś frajera, bez słowa wyjaśnia, kiedy chciałem się spotkać nie oddzwoniłaś i tak zakończyłaś naszą znajomość, a teraz nagle pragniesz wrócić bo okazał się złym wyborem, tak?
- Nie, chcę pobyć  z tobą na nowo, nie będę ci kazała zostać. Chcę cię poczuć.
- Już poczułaś, przez ostatnie kilkadziesiąt minut, nie wystarczy ci? – z pretensją zadawał pytania – Może trzeba było zacząć nie od ruchania, a od kochania? Nie sądzisz, kiedyś byś nawet o tym nie pomyślała…
- Ty też, weszła mu w zdanie
- ja myślałem zawsze, stopowałem się dla  ciebie, nie zauważyłaś tego nigdy. Nie zauważasz jednej rzeczy. Miałaś swoją szansę, i ją straciłaś, teraz jest mi dobrze tak jak jest i nie chcę niczego już zmieniać. – pokręcił głową, strącił ją z kolan.
Wstał i zlokalizował na podłodze swoją koszulkę oraz jej majtki, koszulkę założył, a majtki rzucił do niej by mogła się ubrać a nie chodzić naga przy nim.
- Ubierz się, szkoda mi ciebie, ale tobie nie było szkoda mojej osoby, nie potrafiłaś się nawet przyznać do błędu
Zapłakana Weronika nie potrafiła wydobyć słowa
- Nawet nie wiesz jakbym pragnął starych dziejów, ale to co stare to stare, nie odkopujmy tego. – zamyślił się – nie jestem dobrym kandydatem do partnera.
- To po co ze mną byłeś? – wyszeptała
- Bo cię kochałem, temu nie zaprzeczam, ale to było dawno, a dzisiaj nie chcę mieć wspólnego niczego z przeszłością.
Wyszedł z pokoju zostawiając ją w nim samą.
Ukradł jej papierosa z paczki i zapalił wychodząc. Żal mu było tej kobiety, zwłaszcza po tym co przeszła, no ale każdy robi to co chce, ona wybrała - kiedyś, on też – teraz. Przestał być empatom już dawno temu. Wciąż jest dobry i stara się czynić dobro, lecz robi to na inne sposoby niż kiedyś, kiedyś robił, dzisiaj myśli. Brak mu przeszłości, dniami do niej wraca zapominając o teraźniejszości, ale co się dziwić, w końcu zostawił w niej wszystko – na własne życzenie. Wyjechał nie było go na tyle długo, że ludzie o nim zapomnieli, założyli rodziny, firmy – zajęli się sobą, a tam nie było miejsca już na dobrego kolegi z podwórka. Musiał sam znaleźć pracę, popadł w nałóg, ale ma dobrą pracę, robi to co kocha, i się niczym nie przejmuje. Ma zawsze na chlep i papierosy.
Brakuje mu tylko ciepła, ciepła drugiej osoby. Nie brakuje mu już Weroniki, brakuje mu po prostu przyjaciela. Osoby, do pogadania, do spędzenia czasu, odprężenia.
Kogoś kto bezwarunkowo…
KONIEC
Stwierdził, że koniec myślenia o przeszłości. Wiedział co należy teraz zrobić i miał zamiar to teraz zrobić. Cokolwiek, ktokolwiek teraz sobie myślał o nim bądź o jego życiu.
Ale na początku musiał iść się przespać.. w południe.
*
O porze jednoznacznie przyzwoitej, stał przed drzwiami starego mieszkania. W sobotnie południe zamierzał dostać się do tego lokalu w celu nawiązania ponownego porozumienia. Miał nadzieję szczerą, że nie namieszał na tyle by go nie wpuszczono.
Zwiedzanie i poznawanie okolicy musiał odłożyć sobie na kolejny wolny termin, których było coraz mniej. Nawet nie zawitał nigdzie w celu uzyskania środków do życia, które miał na wykończeniu tak jak zapasy żywnościowe w lokalu, w którym stacjonował.
Zapukał trzy razy w miękkie, przeżarte przez te wszystkie lata drewno.
Otworzyła je starsza kobieta, nie specjalnie ucieszona widokiem pisarza.
- Jest syn? – zapytał bezpośrednio
- Nie ma. – chciała zamknąć mieszkanie mu przed nosem, lecz nie dał wsuwając buta oraz rękę między framugę.
- Chciałbym z nim tylko porozmawiać, nic więcej.
- Nie ma, wyszedł. – wciąż upierała się przy swoim
- Skoro wyszedł to wie pani gdzie on jest, w końcu zna go pani.
- Nie wiem.
- Proszę mi zaufać, nie chcę mu zrobić krzywdy, może uda mi się do niego dotrzeć. – popatrzyła się na niego spod okularów po czym wpuściła do środka.
Wskazała mu kierunek i zniknęła w potoku dnia codziennego. Zmywanie, prasowanie, czytaniem oglądanie i wszystko to co może robić matka dwudziestokilkoletniego mężczyzny. Stał teraz przed kolejnym pomieszczeniem, skąd nie dobiegał żaden dźwięk poza rytmicznym stukaniem o drewniany przedmiot. Nabrał powietrza i zapytał:
- Mogę wejść? – myślał co dalej mówić.
- Tak… - obojętny głos odrzekł.
Writer usiadł na krześle skierowanym w stronę łóżka, jakby spodziewał się gościa.
Siedzieli teraz naprzeciwko siebie, albo raczej pisarzyna siedział, a autysta leżał. Panowała absolutna cisza, wydawałoby się, że zatrzymał się czas, z otoczenia nie docierały dźwięki. Kobieta z kuchni zamarła, nie wydawała odgłosów, nie słychać było brzmień pracy, a Łukasz przestał uderzać w mebel.
Milczeli i czekali, który pierwszy zacznie dialog, bądź monolog.
- Łukaszu – zaczął gość – wiem, że nie zaczęliśmy znajomości najżyczliwiej, ale tak to już jest. Ludzi czasem ponosi, zwłaszcza nerwowych, a ja jestem niestety impulsywny od czasu do czasu. Każdemu się zdarza.
Leżący na łóżku człowiek nie przeszkadzał mu w monologu.
- Chciałbym ci to jakoś wynagrodzić – przewrócił oczami – może, nie do końca robię to dla przebaczenia jednak chciałbym, abyś mnie lepiej poznał, a przy tym, byś zapoznał lepiej mnie z okolicą, co tym na to? – zakończył pytaniem.
Dłuższą chwilę obaj konsternowali w ciszy, ani jeden, ani drugi nie spuszczał oczu. Patrzyli po sobie, jakby chcieli przejrzeć się nawzajem. Spojrzeć przez zwierciadło prawdy i dowiedzieć się o drugim tego czego powiedzieć nie ma ochoty.
- Mogę pokazać ci pewne miejsce, zwykłe, lecz rzadko odwiedzane.
- No to idziemy – po czym wstał z krzesła i wyciągnął dłoń do Łukasza.
Ignorując jego gest wstał i poszedł do kuchni. W ślad za nim po woli i nieśpiesznie poszedł i Writer.
-Mamo, wychodzimy. – Oznajmił wkładając skórzanego buta. Kobieta otarłszy dłonie w fartuch podeszła do progu dzielącego kuchnię z przedpokojem.
- A gdzie idziecie moi panowie? – niezmiernie miło zapytała, sam nie wiedział kogo, jego czy syna, może obu, może żadnego.
- W niezwykle zwykłe miejsce.
- To znaczy? – ciekawska matka nie dawała za wygraną.
- Kilka ulic na wschód, kilka na północ, jedną na zachód i raz jeszcze kilka na północ, tam będziemy – powiedział prawdę, lecz w sposób taki by rodzicielka nie zorientowała się gdzie idzie.
- Ach ci młodzi – popatrzyła na pisarza i kręcąc głową dołączyła – kto ich zrozumie.
Chwilę potem byli już na dworze i kierowali się ku schodzącemu słońcu, które dziś pięknie świeciło. Mimo, że dnie były mroźne a noce obfite w opady śniegu to dni zazwyczaj opromieniał blask Heliosa, a niebo nieskazitelnie czyste. Aż chciało się wyjść na dwór. Chodniki wysprzątane, psów wiele nie zauważyli, a śnieg bielutki niesplamiony żółcią.
Szli w milczeniu dobry kwadrans między wąskimi uliczkami miasteczka. Stare kamieniczki, obdrapane bloki, wymalowane ściany. Życie codzienne. Nie było tu wielkich odrestaurowanych pałacyków na cześć dawnych monarchów, a zbudowanych przez dzisiejszych bądź ówczesnych polityków.
- Czemu mnie zabrałeś dzisiaj ze sobą, poprosiłeś o pomoc? – przechodzili, akurat obok domu jednorodzinnego, a właściwie chałupy, pamiętającej jeszcze bratobójcze walki. Psy na łańcuchach szczekały jeden na drugiego odstraszając złodziei oraz natrętów.
- Chcesz wiedzieć? Po rozmowie z moją… znajomą uznałem, że skrzywdziłem cię,  wolałbym cię lepiej poznać nim następnym razem zaatakuje.
- Miałeś prawo, wszedłem do twojego domu i zacząłem mieszać.
- Ale jakim cudem, słyszałem, że się nie mylisz? – zdziwiony zapytał, ciekaw prawdy.
Odpowiedziało mu milczenie.
Skręcili kilka krotnie,
- Nie pomyliłem się.
- Co proszę? – sam nie wiedział czy się złościć, czy nie dowierzać, czy może się cieszyć.
- Mówię, nie pomyliłem się. Nie mylę się niestety.
- To jaki cel był tego działania… – starał mówić się jak najładniej by nie wybuchnąć. Bowiem w tym momencie tryskał złością, a mimo wszystko miał wewnętrzy przymus zostania z chłopakiem.
- Dojdziemy na miejsce to wszystko wyjaśnię. – Zamilkł i żadne wołanie, ani namawianie nie pomagało. Teraz pisarzowi nie pozostawało nic innego jak tylko czekać.

Dotarli do zaśnieżonej chatki w głąb od ulicy, na około było pusto, przy drogach nie było tu budynków, a zaśnieżone pole. Jedynie mała drewniana budka, zbita ręcznie przez kogoś z małym doświadczeniem budowlanym. Łukasz otworzył mocnym szarpnięciem drzwiczki zbite ręcznie z kilku cienkich desek. Spadający śnieg dostał się pod rękawy oraz zasypał otwierającego, który nawet nie pisnął. Potrząsnął ciąłem w celu szybkiego czyszczenia i bez słowa wszedł do ciemnego wnętrza. Za nim ruszył Pisarz. Wewnątrz było dziwnie, ciemno, ponuro, ale ciekaw był dramaturg po co i dlaczego to wszystko się dzieje. Czy ma to jakiś związek ze sobą, jak ma to mu w rzeczywiście pomóc ? Dlaczego niepełnosprawny przyszedł do niego i z jakiego powodu są teraz tutaj i patrzą na ciemności.
Światło.
Chłopak wziął duża latarkę i położył na stoliku, ten zabieg sprawił, iż wszystko, iż wszystko co ciemne stało się jasne.
To co zobaczył. To co zobaczył, był co najmniej niepokojące.
Była do dziupla pełna wycinków z gazet, notatek, powiązań jednego z drugim, a co najdziwniejsze – zdjęć. Zdjęć Pisarzyny ze Stolicy. Cichego kreatora wolumenów dla innych, dla tych którzy pragnęli zagościć na scenie literatury, ale nie potrafili pisać. Mieli pieniądze, to najważniejsze w dzisiejszych czasach. Masz pieniądz, masz wszystko.
Czego nie kupisz za pośrednictwem pieniędzy, kupisz za coś innego.
Gość rozejrzał się dokładnie po czterech ścianach wypełnionych materiałami źródłowymi po czym skierował wzrok na stojącego prawie w bez ruchu kompana.
- Zechcesz mi wyjaśnić – zaczął gestykulować. Sam nie wiedział czy jest teraz zły, czy tylko zdziwiony i rządny prawdy.
- Do tego zmierzam – powiedział w sposób taki by zaciekawić rozmówcę – wiem kim jesteś i czym się zajmujesz.
Zaczynał się bać.
- Jesteś Pisarzem, mieszkańcem Miasta Stołecznego – wskazał zdjęcie jego oraz zmarłego przyjaciela zrobione ponad rok temu ma jego pogrzebie – nikt cię nie zna, nie chcesz być znany. Sprzedajesz słowa w zamian za życie. Tylko to umiesz robić – ton głosu stawał się coraz silniejszy, a słuchający go Writer coraz bardziej był przestraszony. Czuł przerażenie.
Nie widział o co może chodzić postaci pozornie bezbronnej teraz jednak emanującej siłą i rozstawiającej po kontach rozmówcę.
Pot zaczynał spływać mu spod włosów, kropelka wody płynęła mu po pomarszczonej i zniszczonej życiem twarzy. Oczy mrużył, nie potrafił dostrzec teraz rozmówcy ponieważ stał tuż za reflektorem, a jego blask oślepiał pisarza.
Nerwowe drganie lewego kolana, potliwość dłoni, napływ adrenaliny, zawroty głowy.
Majaczenie, mroczki przez oczyma, imigracja ciepła, wszystko stawało się straszniejsze. Świat zwalniał, a on wraz z nim, przestawało docierać do niego to co mówił Łukasz, przedtem autysta, nie umiejący się porozumieć, teraz mówca, który jest jednym z niewielu, którym udało przestraszyć się Pisarza.
W swoim średnio długim życiu widział bowiem wiele dziwnych i dziwniejszych rzeczy. Na ekranie telewizora, na monitorze komputera, na kartkach papieru, bądź na własne oczy. Wychował się na podwórku, w jednej z biedniejszych i mniej bezpiecznych dzielnic miasta, to co widziały jego oczy umysł pragnąłby wytrzeć z pamięci.
Dotarli do zaśnieżonej chatki w głąb od ulicy, na około było pusto, przy drogach nie było tu budynków, a zaśnieżone pole. Jedynie mała drewniana budka, zbita ręcznie przez kogoś z małym doświadczeniem budowlanym. Łukasz otworzył mocnym szarpnięciem drzwiczki zbite ręcznie z kilku cienkich desek. Spadający śnieg dostał się pod rękawy oraz zasypał otwierającego, który nawet nie pisnął. Potrząsnął ciąłem w celu szybkiego czyszczenia i bez słowa wszedł do ciemnego wnętrza. Za nim ruszył Pisarz. Wewnątrz było dziwnie, ciemno, ponuro, ale ciekaw był dramaturg po co i dlaczego to wszystko się dzieje. Czy ma to jakiś związek ze sobą, jak ma to mu w rzeczywiście pomóc ? Dlaczego niepełnosprawny przyszedł do niego i z jakiego powodu są teraz tutaj i patrzą na ciemności.
Światło.
Chłopak wziął duża latarkę i położył na stoliku, ten zabieg sprawił, iż wszystko, iż wszystko co ciemne stało się jasne.
To co zobaczył. To co zobaczył, był co najmniej niepokojące.
Była do dziupla pełna wycinków z gazet, notatek, powiązań jednego z drugim, a co najdziwniejsze – zdjęć. Zdjęć Pisarzyny ze Stolicy. Cichego kreatora wolumenów dla innych, dla tych którzy pragnęli zagościć na scenie literatury, ale nie potrafili pisać. Mieli pieniądze, to najważniejsze w dzisiejszych czasach. Masz pieniądz, masz wszystko.
Czego nie kupisz za pośrednictwem pieniędzy, kupisz za coś innego.
Gość rozejrzał się dokładnie po czterech ścianach wypełnionych materiałami źródłowymi po czym skierował wzrok na stojącego prawie w bez ruchu kompana.
- Zechcesz mi wyjaśnić – zaczął gestykulować. Sam nie wiedział czy jest teraz zły, czy tylko zdziwiony i rządny prawdy.
- Do tego zmierzam – powiedział w sposób taki by zaciekawić rozmówcę – wiem kim jesteś i czym się zajmujesz.
Zaczynał się bać.
- Jesteś Pisarzem, mieszkańcem Miasta Stołecznego – wskazał zdjęcie jego oraz zmarłego przyjaciela zrobione ponad rok temu ma jego pogrzebie – nikt cię nie zna, nie chcesz być znany. Sprzedajesz słowa w zamian za życie. Tylko to umiesz robić – ton głosu stawał się coraz silniejszy, a słuchający go Writer coraz bardziej był przestraszony. Czuł przerażenie.
Nie widział o co może chodzić postaci pozornie bezbronnej teraz jednak emanującej siłą i rozstawiającej po kontach rozmówcę.
Pot zaczynał spływać mu spod włosów, kropelka wody płynęła mu po pomarszczonej i zniszczonej życiem twarzy. Oczy mrużył, nie potrafił dostrzec teraz rozmówcy ponieważ stał tuż za reflektorem, a jego blask oślepiał pisarza.
Nerwowe drganie lewego kolana, potliwość dłoni, napływ adrenaliny, zawroty głowy.
Majaczenie, mroczki przez oczyma, imigracja ciepła, wszystko stawało się straszniejsze. Świat zwalniał, a on wraz z nim, przestawało docierać do niego to co mówił Łukasz, przedtem autysta, nie umiejący się porozumieć, teraz mówca, który jest jednym z niewielu, którym udało przestraszyć się Pisarza.
W swoim średnio długim życiu widział bowiem wiele dziwnych i dziwniejszych rzeczy. Na ekranie telewizora, na monitorze komputera, na kartkach papieru, bądź na własne oczy. Wychował się na podwórku, w jednej z biedniejszych i mniej bezpiecznych dzielnic miasta, to co widziały jego oczy umysł pragnąłby wytrzeć z pamięci.
*
- Tylko to umiesz robić. – Kontynuował
Przerażenie nie dało góry odezwał się.
- Tylko to, i nie mam nic do tego, każdy zarabia jak chce. Nie szkodzę tym nikomu więc nic w tym złego. Pomagam ludziom mniej kreatywnym w znalezieniu się na szczytach. Mi to nie potrzebne.
- Ale łamiesz zasady tego przedsięwzięcia.  – Przerwał mu przenikliwym wzrokiem.
- Niby jak?
Łukasz nie odpowiedział mu słowem lecz czynem. Przeszedł w kąt po przeciwnej stronie chaty, pisarz przesunął się by obejmować wzrokiem jak najwięcej. Oparty o zakurzony stół zawalony szpargałami przypatrywał się poczynaniom szaleńca.
Ten w końcu stanął przed nim z plikiem książek, na których widniały znajome mu nazwiska. Nie zważając na Writera podszedł do biurka, on w mig usunął się z drogi.
- Nie poznajesz tego? – zapytał rozkładając książki i otwierając je na poszczególnych, zaznaczonych wcześnie stronach – Tu i tu i tu – wskazywał palcami.
Czuł, mówił teraz już nie jednostajnie, okazywało się, że jednak nie jest taki znowu aspołeczny jak wpierw mu się wydało. Pokazywał mu zaznaczone kolorami wersy w tekstach, pozornie przypadkowe nie mające ze sobą nic wspólnego dla szarego czytelnika. Dopiero po zagłębieniu się we wszystkie księgi naraz. Wybranie fragmentów i wydedukowanie prawidłowych wniosków pozwalało dotrzeć do prawdy.
- Tak, książki. A w nich słowa, mające ze sobą tyle wspólnego co ty i ja – scenicznie wskazał wpierw na rozmówcę, po czym na „ja” położył rękę na własnej klatce piersiowej
- Tak, masz rację – pokiwał głową – to trafne porównanie. No to ma wspólnego tyle co my.
Rozmowa przybierała coraz to dziwniejszego biegu oraz stawała się coraz to bardziej przenikliwa. Bo cóż miał wspólnego pisarz, którego nikt nie zna oraz autysta, będącym zarazem komputerem, który mimo zapowiedzi przejawiający umiejętności przebywania w społeczeństwie, a nawet przerażania.
- Przeczytaj, a się dowiesz – wyrwał jedną ze stronic i podał mu. On zachowując pozory wziął i zaczął czytać… - Był bowiem rok pański. Milenium już drugie, budowle wznosiły się bowiem wysoko, a ulice zawsze tłoczne, zapchane przez ludzi różnych ras, nacji, wyznań oraz pokoleń. Jedni bardziej, drudzy mniej nastawieni do innych pokojowo. Miasto bowiem skupiało wiele różnych i różniejszych osób. – czytał, a wariat mu nie przeszkadzał.
- Dziś jednak ulice Stolicy miały zamienić się w coś zupełnie innego. W coś nie naturalnie złego i nie naturalnie normalnego. – ciągnął ten monolog wciąż niepewny o co chodzi
- Na placu głównym metropolii, na którym znajduje się wysokie dwie wieże mające na celu jeszcze kilkaset lat temu ostrzec dawną osadę przed najeźdźcami dziś służyła jako miejsce przemówień, bądź atrakcję dla przejezdnych. – Stop.
- Dziś miały posłużyć jako wiadomość. – pomógł mu Łukasz, który na pewno przeczytał te słowa wcześniej. Zatem Pisarz kontynuował swoją deklamację
- Bowiem wieczorem, gdy słońce zaszło za horyzontem,  a miasto rozświetliły miliony światełek, tych ruchomych i tych stojących, na placu głównym pod wieżą zaczęło się pojawiać coraz to więcej nie przypadkowych ludzi. Zaczął się tworzyć tłum wręcz identycznie ubranych mężczyzn i kobiet. Mundurowi zdążyli już wezwać posiłki na tę okazję i obstawić okolice. – Popatrzył na autystę z podziwem.
- Czytaj tylko to co podkreślone – dodał. Przerzucił wzrokiem kilka wersów i kontynuował
- Na skwerze znajdowało się bowiem teraz dziesięć tysięcy manifestujących mieszkańców oraz w liczbie łącznej dziesięciu tysięcy funkcjonariuszy prewencyjnych. Zabezpieczonych w hełmy, tarcze, pałki oraz gaz łzawiący. Ci, którzy gazu nie posiadali zabezpieczeni byli w broń na kule gumowe. – Spojrzenie stojącego nad nim spowodowało iż nie przerywał.
O planowej godzinie 23:23, na jednej z wież pojawił się mężczyzna. Starszy człowiek odziany w czarny skórzany płaszcz z łysą głową i oczami pełnymi nienawiści. Miał on swoim przemówieniem rozpocząć przemarsz i przekonać tłum zebranych i tych znajdujących się tam przypadkiem do własnego zdania, by uwierzyli w to co wierzy i podążyli za nim.
- Towarzysze w prawdzie! – zaczął starzec – Spotkaliśmy się tutaj by pokazać temu miastu i tym ludziom naszą siłę. – Mówił głośno i mimo odległości, która dzieliła go od reszty każdy słyszał doskonale słowa, a nie używał żądnych urządzeń nagłaśniających w tym celu. – Towarzysze w przekonaniach i wierzeniach! Jesteśmy to po to by zjednoczyć się tego wieczoru jak co rok i przejść z hasłem na ustach! – Przełknął ślinę. Gdyby stało się na tyle blisko by spojrzeć mu w oczy, dałoby się zobaczyć ten gniew i potęgę o których mówił – Pokażmy im gniew naszej rasy i naszego przekonania! Niech miasto, a potem całe miasto wie kim i po co istniejemy!
- Oj! – krzyknął ktoś z tłumu – Oj! Oj! – odkrzyknął tłum.
- OJ! – krzyknął zachrypniętym głosem przywódca.
Wraz z tym okrzykiem, bez flag, bez sztandarów ruszyli w towarzystwie stróżów uznanego prawa….
Tutaj przerwał mu krząknięciem.

- Tak więc Panie Pisarzu, może zauważasz coś ciekawego i znajomego w tym coś właśnie przeczytał? – zapytał gestykulując nadmiernie.
- Tak. – kiwnął z niechęcią – To fragment książki, którą czytałem kilka lat temu – odpowiedział mu – tak nawiasem, całkiem dobrej książki.
- Może i tak, a to pamiętasz? –rzucił mu kolejną książkę – Czytaj!
Spojrzał na kolejny wolumin, po czym skrawek papieru, jaki już przejrzał zgniótł i upuścił.
Znalazł podkreślone słowa, przewertował wzrokiem i deklamował:
- Na wysokiej wieży stało dwóch mężczyzn jeden w średnim wieku, drugi młody, miał bowiem nie mniej i nie więcej jak dwadzieścia wiosen. Długie błąd włosy i wąską wychudzoną twarz. Na oczach malowała mu się dobroć i niewinność, mimo iż strudzona życiem sierota, potrafił cieszyć się tym co ma.
A teraz miał to wszystko stracić, ponieważ pomylono go z kimś innym, a może szukano po prostu kozła, ginącego dla wolności przestępcy, którego swoboda kosztowała kilka złotych monet.
Obie wieże były identyczne, symetryczne ku środkowi. Z podstawy sześciokąta foremnego ku niebu wyrastały ceglane ściany unoszące się na cztery piętra, tam wieża miała swoją dziuplę, siany zamieniły się w podłogę, z krenelażu na zewnątrz prowadziła solidna drewniana droga, ku nicości.
Mężczyzna przypominającego swoją osobą egzekutora znajdował się za młodzieńcem i popychał go co jakiś czas by nie stawał w miejscu, a szedł do celu. W średnim wieku, wysoki dobrze zbudowany mężczyzna, z umięśnionymi odkrytymi mięśniami. Miał na sobie czarne płócienne spodnie do kostek, czarne komiczne butki, oraz obroże na szyi. Twarz zakryta była białą maską bez wyrazu, dało się dostrzec tylko jasnoniebieskie oczy przez szerokie otwory. Łysa poharatana głowa z małymi uszkami, wyglądał komicznie w pewnym momentach lecz teraz nie nastał ten czas. Teraz jego postać wzbudzała lęk, strach i obrzydzenie.
Między budowlami znajdowała się estrada, gdzie stało kilku bogato odzianych sędziwych mężczyzn. Kwartet  ubrany na biało, piaty w czerni. Szata obnażał jedynie jego dłonie i głowę, którą porastała długo pielęgnowana siwa broda. Podobnie jak kat przewodniczący zgromadzenia także był bezwłosy, jednak ten nie przerażał, a wzbudzał zaufanie, mimo silnym i twardym rysom twarzy sprawiał raczej wrażenie dobrego wujka, niż surowego ojca.
Gdy przyszły skazaniec zajął swoją pozycję, starzec wyszedł na środek sceny, młodzieńcowi założono gruby sznur na krtań i zaciśnięto. Star teraz wpatrzony w słońce, które jeszcze świeciło jasno, jednak już miało w swoich planach rozpłynięcie się z horyzontem by następnego poranka stanąć na straży światła po raz kolejny.
Młodemu mężczyźnie zaszkliły się oczy, czuł żal. Tyle było jeszcze przed nim, tyle chciał osiągnąć, tyle zobaczyć. Nie miał nawet jeszcze okazji opuścić tego miasta na dłużej niż kilka dni w celach handlowych. Nie poznał jeszcze dobrze życia, a oni pragnęli mu je tak wcześnie odebrać.
Obaj wzięli głęboki oddech, starzec i młodziak. Młody zaczął nucić pieśń żeglarzy, mówca szykował się do przemowy:
- Drodzy zebrani! – chłopak skoczył
Łza spłynęła mu po policzku, a on z pieśnią na ustach przechylił się w stronę przepaści i runął na długiej linie w dół. W trakcie tego ułamka sekundy nim kręgi rozerwały się zabijając go, zdążył dorosnąć. Jakiego poświęcenia musiał doznać, co zrobił by nie oczerniać swojego imienia, by zapamiętano go takim jakim naprawdę był, by ci którym zależało na jego dobru, znali prawdę nie zachwianą przez mowę klechy.
Przed skokiem spojrzał po raz ostatni w słońce, świecące jakby mocniej tego popołudnia…
W karku strzeliło, chłopak zakończył swe dzieje.
Tłum pod nim szalał, zaniepokojony i zdziwiony zajściem, kobiety płakały, krzyczały. Mężczyźni pluli pod nogi, narzekali na nie udane przedstawienie, inny zwrot akcji przypadł do gustu. Kapłani oraz kat nie ukrywali zdziwienia, takiego scenariusza nie przewidzieli, zastanawiali się co teraz, skoro sąd nie odbył się według reguł co pozostawało do zrobienia, mieli po prostu się rozejść, a może podburzyć tłum przeciw rodzinie zabitego, albo wywołać represje.
Kapłan generalny uniósł ręce ku niebu:
- Panie, przyjmij tego nieszczęśnika na swoje łono, bądź wtrąć go do piekieł za jego poczynania. Bowiem sam na siebie wykonał wyrok sprzeciwiając się Twemu prawu. Uczyć to co uważasz za najlepsze, jesteśmy tylko sługami w  Twej wierze i potędze. Daj nam zbawienie i odpuść nam winy.
- Amen. – odparł zgodnie tłum.

- Czy to rozumiesz? – zapytał beznamiętnie – Może zaczyna świtać ci do czego zmierzam? A może dalej chcesz czytać fragmenty swoich książek? – ujawnił intencje najścia w domu, udawania upośledzonego, biednego stworzenia, a na końcu zaprezentowania mu tego wszystkiego. Cały jego księgozbiór, wycinki z gazet, kolorowych pism, zdjęcia, fragmenty wypisane ręcznie bądź na ma maszynie do pisania. Wielka burza mózgu na trzech ścianach niewielkiej z pozoru mało istotnej rudery.
- Powiesz mi wreszcie po co ci to wszystko? – spojrzał na niego odrywając wzrok od okładki książki, gdzie widniało nazwisko „Pieczyk” – Domyślam się, co chcesz przez to powiedzieć, ale co to ma wspólnego ze mną, a na dodatek tego, co to wszystko ma wspólnego z „nami” – zadał pytanie. Zamkniętą książkę wyciągnął w jego kierunku tak by oddać mu własność.  – Mam szczerze dość twych podchodów, niedopowiedzeń, tajemniczych ksiąg. Co ja i ty mamy do siebie? – szczerze chciał to wiedzieć – poza faktem iż mieszkamy w jednym budynku.
Dodał.
Łukasz chwycił latarkę, doniósł i skierował światło ku podłodze, którą zasłaniał niewielki, stary dywanik. Brudno czerwony od kurzu, z kremowymi, przetartymi frędzelkami po obu przeciwległych stronach.
- Przesuń – powiedział poruszając światłem w celu podkreślenia, co ma na myśli.
Pisarz posłusznie jednak nie pewnie schylił się po przedmiot i delikatnie odsunął go na bok. Pod nim znajdowała się drewniana z żelaznymi elementami klapa prowadząca w dół.
Artysta spojrzał się na autystę z zapytaniem, tamten tylko skierował go do otwarcia i zejścia na dół. Nie pozostało mu zatem nic więcej jak wyciągnąć rękę po metalowy uchwyt i pociągnąć unosząc dekiel i odkrywając drogę w ciemność.
- Wskakuj – zachęcił towarzysza, jako iż jedyne co mógł zrobić poza wskoczeniem była rezygnacja i odwrót, choć wtedy pewnie straciłby możliwość dowiedzenia się skąd wie o nim tak wiele, podparł się obiema rękoma po dwóch stronach i włożył ciało w przestrzeń,  dotknął dna. Pomieszczenie miało może metr wysokości, tak samo na szerokość. Stał więc teraz nogami w podziemiu,  tułowiem jeszcze na górze.
- No i?
- Przesunąłbyś się.
Wymacał nogami, że pomieszczenie to nie sześcian, a tunel wykopany zaledwie kilka centymetrów nad poziomem ziemi, schował się więc w nim umożliwiając przewodnikowi dostanie się do środka
- Tędy. – Sam ukucnął po czym poświecił latarką przed siebie i ruszyli na czworakach  wzdłuż wykopaliska
- Mam pytanie – mówił, przekładając rękę za ręką uważając by głową nie uderzyć po raz kolejny o metalowy sufit kanału – czemu wybudowałeś tak wygodne przejście? – spytał sarkastycznie.
- A czy ty pisząc nie mogłeś dotrzymać tak prostej zasady?
- Jakiej, kurwa, znowu zasady?
Dotarli do końca tunelu, przed nimi rozpościerała się kolejna ściana. Z tego samego materiału co  całe przejście, cała ta wyprawa była dziwna, zdziwienie przekraczało już normę dnia, a ciągle zadziwiały go kolejne momenty.
Pozornie upośledzony położył się na plecach i zaczął kopać w metalową zasłonę, która po chwili odpadła z hukiem lądując na klepisku. Przed ich oczami znajdowała się przepaść w kolejny tunel.
- Trzymaj się mocno i miej głowę uniesioną, dobrze radzę – po czym zsunął się prawie pionowym luftem w dół. Pisarz podążył tropem przewodnika, zjazd był długi i niewygodny, jednak wypadli na wygodne materace ogromnej, ciekawie wyglądającej sali, której ściany były stare i zniszczenie, jednak wyposażenie robiło wrażenie. Na samym środku znajdował się ogromny, okrągły stół z dębowego drewna, we wnętrzu znajdował się ekran, w odległości kilku metrów od centrum znajdowały się grube filary tworzące kwadrat. Dalej na przestrzeni wnętrza poustawiane znajdowały się biurka pracownicze z tonami papieru, komputerami i drukarkami. Teraz stały puste, jak i całe wnętrze.
- Tutaj – wstał z materaca - Pisarzyno dowiesz się, o co w tym wszystkim chodzi.
-  Już się nie mogę doczekać – odparł rozglądając się i krocząc ku centralnemu punktowi pomieszczenia.
Kiedy zbliżali się do stołu w zaciemnionym pomieszczeniu, gdzie paliły się tylko nieliczne lamy, światła rozpromieniły się i wraz cały pokój ożywić się, a czarne ekrany stały się białymi z widniejącym na nich znakiem. Błękitny hełm wikingów z białymi rogami, z herbem pod sobą. Błękitna tarcza z pionowymi słowami o małej czcionce, której nie dało się rozczytać. Symboliki nie znał, nigdy wcześniej też nie spotkał się z takim znakiem, jednak niebawem miał się przekonać iż nasza generacja odczuje silny ból metafizyczny, spowodowany zbyt małą ostrożnością. Największy ekran pokazywał teraz osamotniony symbol ∑ zwany w matematycznym świecie jako Sigma.
- Sigma? – zapytał unosząc brwi do góry pisarz uchylający głowę w stronę stojącego kawałek za nim przewodnika.
- Czekaj. Zaraz wszystkiego się dowiesz.
Światła zgasły, po czym zapaliły się na nowo. Po drugiej stronie stołu stał teraz człowiek. Ubrany w czarny, lśniący smoking, z wysokim cylindrem na głowie i białą jak kościotrup twarzą. Dłonie skryte miał pod białymi rękawiczkami opartymi o złotą głowicę buławy. Stał nieruchomo mierząc wzrokiem przybysza. Po krótkiej przerwie podrzucił laskę ku sufitowi i złapał w powietrzu gładkim ruchem ręki.
- Czym my się znamy? – zapytał pełen elegancji głos o perfekcyjnej dykcji. Zaczął kroczyć ku nim na około stołu pewnym powolnym i spokojnym ruchem. Zachowywał się jak światowiec żyjący kilka wieków w przeszłość.
Pisarz nie miał pojęcia co mu odpowiedzieć. Nie bał się go, lecz szanował, czuł wobec niego dystans, który sam stworzył w swojej myślicielskiej głowie. Zabierał się do wygłoszenia jakiejś mowy jednak Łukasz go wyprzedził.
- To ten, o którym panu mówiłem – powiedział monotonnie pochylając z lekka głowę.
- Doskonale – ucieszył się, podnosząc kąciki ust ku oczom, miał dołeczki na policzkach oraz delikatne wąskie wargi. Cała jego twarz delikatna i młoda, choć głos nadawał mu wieku, to pisarzyna wciąż nie był pewien ile ma on lat. – Możesz już nas opuścić = wskazał dłoniom do rozmówcy po czym skierował wzrok na nowej zdobyczy – Writerze.
Kiedy tylko pośrednik zniknął w mrokach sali elegant wznowił krok oraz rozmowę.
- Nazywam się Steward Kenvetch, i pochodzę z centralnego rejonu, co już pewnie spostrzegłeś, Pisarzu – przedstawił się – pewnie zastanawiasz się co to wszystko ma ze sobą wspólnego. Czemu stoi przed tobą, trupioblady mężczyzna ubrany jak dżentelmen lat dawnych i mówi do ciebie w ten, a nie inny sposób – zamienił jego myśli w słowa – i w jaki sposób zostałeś powiązany z dziełami pozornie różnych autorów.
- Rzeczywiście – potwierdził – zastanawia mnie to i z chęcią dowiem się jak najwięcej…
- Niebawem – nie dał mu dokończyć – niebawem, młodzieńcze.
- Niebawem, zaraz, niedługo, spokojnie – zaczął wyliczać mu słowa, które słyszał od ostatnich kilku godzin pytając o jakiekolwiek szczegóły – ile jeszcze mam czekać! Do kurwy nędzy!
- Cóż za agresja, z pańskiej strony Panie Pisarzu. – oburzony elegant pokazał na niego głownią buławy – nie życzę sobie takiego słownictwa pod własnym dachem!
- Ja się nie wpraszałem, sami mnie tu zaprosiliście i podpuszczając zwabiliście – nie uląkł się jednak jego słów – a teraz lepiej gadaj o co chodzi, albo wskaż mi stronę, gdzie znajdę jakąś windę, schody, albo chociaż drabinę.
- Daj mi chwilę, a będziesz wiedział wszystko. Jesteśmy już w półfinale. Nie masz co się złościć przyjacielu. Cierpliwość… - zastanowił się nad tym słowem - … nie jest twoją mocną stroną.
- Nie – powiedział zapalając papierosa znalezionego w kieszeni kurtki.
- To pana zabije – serdecznie pouczył go elegancko ubrany mężczyzna.
Popatrzył na niego za to z pogardą.
Stali prawie, że naprzeciw siebie, pomieszczenie skrywały mroki, a lampy świeciły się jedynie wewnątrz heksagonu złożonego z betonowych kolumien. Pisarz miał okazję przyjrzeć się teraz gospodarzowi. Z takiej odległości widać było, że bladość wywołana jest sztucznie, a z pod maski dawało się dostrzec ukrywane niedoskonałości. Usta delikatne i naturalnego koloru, oczy intensywnie niebieskie z przebarwieniami o długich i grubych rzęsach.
- Miałem się tu czegoś dowiedzieć – powiedział z papierosem w ustach – chyba.
- Jeżeli jeszcze pan nie zrozumiał, na czym polegają dzisiejsze podchodu to zawiodłem się. – spuścił wzrok aktorsko, po czym obrócił się i scenicznie oddalał się od rozmówcy- Ale… zacznijmy od początku. Nazywam się Steward Kenvetch, ale to już pan wie, jestem dyrektorem, a zarazem łowcą, w sektorze kapitalnym, czyli tym, w którym właśnie jesteśmy – dodał – zna pan nas, widział nas, słyszał, a nawet rozmawiał – stał teraz po drugiej stronie stołu, położył laskę na blat po czym oparł się rękoma i mówił dalej – jestem Dyrektorem dystryktu Stolicy, ale praktycznym zajęciem jest śledzenie odmieńców takich jak ty, którzy myślą, że są cwani – elegant przestawał być znów takim eleganckim i dystyngowany człowiekiem. W momencie gdy gospodarz zaczynał temat jego oraz śledzenia na monitorach zaczęły pojawiać się notatki, gazety, zdjęcia te które znalazł w chacie Łukasza. Przelatywały także strony książek, okładki, umowy, podpisy. Jeden wielki bałagan informacyjny – a człowiek, jaki cię tu przywiódł to mój agent. Rzeczywiście ma problemy, cierpi na autystyczny zespół Aspergera i dzięki naszej pomocy udaje się mu wykorzystywać, zarówno plusy tej choroby jak i niwelować minusy. Niebawem stanie się idealnym łowcą.
- Zajebiście, panie Stewardzie – powiedział z nieukrywaną obojętnością – ale co to ma ze mną wspólnego, jak dla mnie to możecie sobie nawet pietruszki tutaj sadzić.
- Śledzimy takich jak ty, tych którzy przeciwstawili się nam i złamali podstawową regułę umowy – na pisarza padło ostre spojrzenie eleganta – anonimowość.
Prozaik był prawie pewny z kim ma do czynienia, wolał jednak odrywać głupca, i niedouczonego, gdyby miał rację, bowiem skończyło by się to nie najlepiej dla niego samego.  
Na ekranie monitora znajdującego się na wprost artysty, pojawiła się karta papieru, umowa, na dole której widniało jego nazwisko wraz z podpisem.
- Jest pan, panie Pisarzu, skończony. Złamałeś zasadę, przestałeś grać według reguł i dlatego będziemy musieli zakończyć współpracę, mimo wielkiego talentu jaki posiadasz.
- Tak… - musiał już grać w otwarte karty, bowiem wszyscy wiedzieli co się dzieje, a udawanie idioty wiele nie zmieni w tej sytuacji – a w jaki sposób niby złamałem ową umowę? – zapytał unosząc rękę z papierosem wskazując na  ekran.
- Czyżby mój posłannik ci tego nie przekazał? – retoryczne pytanie, na które mistrz słowa postanowił jednak odpowiedzieć
- Czy użycie względnie podobnego miejsca z kilku nie łączących się tytułach jest zdradą? Nie wymieniałem, żadnych imion, żadnych prawdziwych punktów wskazujących łączność tego wszystkiego ze mną – wypluł nadmiar śliny na podłogę – a potem z wami.
- Jednak Łukasz je znalazł.
- Łukasz… – wypowiedział po woli - … znał mnie z waszych akt, jest chodzącym komputerem i zapamiętuje wszystko, a osoba przeciętna tego nie zrobi.
- On nie miał niczego, po prostu czytał książki, które mu daliśmy.
- To mu wystarczyło by znaleźć podobieństwa, ale normalnie działająca osoba tego nie zrobi, nawet przypadkowo z zespołem Aspergera – nie będzie ona w stanie przekazać tego światu – tłumaczył się.
Pomieszczenie popadło w mrok, świecił się tylko ekran z umową rzucający światło na Stewarda, którego czarną postać opływało białe światło tworząc go jeszcze bardziej przerażającego. Znajdował się nie ruchomo, obaj nie drgnęli, dym z ostatka papierosa przecinał niewidomo przestrzeń, podmuch wiatru zmienił na chwile jego kierunek. Przestrzeń przecinała głucha cisza, nie dobiegały żadne dźwięki, a mrok spowijał wszystko poza prezesem w cylindrze.
Usłyszał stukanie bytów od tyłu, gwałtownie obrócił się przerażony, niczego nie zauważył. Cofnął się do krawędzi stołu, niczego nie widział.
Kroki umilkły, odwrócił się gwałtownie w stronę, gdzie przed chwilą stał mężczyzna, nie było go tam. Obrócił się ponownie. Zaczął biec. Przed siebie, widział za plecami światło ekranu, to stanowiło punkt odniesienia. Znalazł się pod ścianą. Chropowata, nie równa cegła, zaczął skrobać, lecz okazało się to nie skuteczne, walił w ścianę, znów usłyszał obcas zbliżający się do niego. Obrócił się przylegając do ściany, serce waliło mu w piersi, nogi drżały, pot spływał po powiekach i zasłaniał rzeczywistość. Kroki z prawej, potem z lewej. Znów zaczął biec, na oślep widział przed sobą ekran wiszącego telewizora na którym widniała głowa rozbawionego klauna w wysokim fioletowym kapeluszu, podobnym stylem do tego, który nosił Kenvetch, przewrócił się. Upadł na miękkie materace. Podniósł się szybko i zaczął biec ile sił w nogach, wpadł na biurko.
Zatrzymał się. Pomyślał. Nie miał przy sobie niczego, co mogłoby wytworzyć światło. Nie wiedział gdzie idzie, nie wiedział gdzie się znajduje i nie wiedział co jest mu pisane.
Chociaż w to nie wierzył. Był pewien, że jeżeli niczego sam nie zrobi to nikt niczego za niego nie uczyni. Roztrzęsiony nie miał pojęcia co robić. Schował się po cichu pod mebel i czekał.
Niczego nie słyszał. Niczego nie widział.
Ani stukania, ani kroków.
Światła pogaszone. Mrok.
Spędził na podłodze dobre kilka godzin bez ruchu oraz jakiegokolwiek szmeru. Starał się zachowywać tak jakby go tu nie było. Sam chciał w to wierzyć, ale nie wierzył.
Strach mijał. Rozum przejmował kontrolę nad ciałem. Serce zwolniło rytm. Writer myślał dużo co powinien w tym wypadku uczynić, jedyne wyjście to szyb przed który znalazł się tutaj, jednak wydawało się to nie możliwe lub graniczące z cudem. Ciemność nadal go przerażała, nie miał pojęcia co się wydarzy jeżeli zaufa sobie i pójdzie w mroku działać.
Czekał. Mijały minuty, dziesiątki minut, setki minut, a on siedział w bezruchu pod tym samym blatem, tego samego stołu co na początku, mimo pełnego pęcherza i serca w przełyku siedział i kontemplował każdy pochwycony detal otoczenia.
Stanął prosto. Odrętwiałe mięśnie utrzymywały go, a odleżałe stawy zdradziły pozycję.
Stał. Kontemplował ciemność. Niczego nie widział, miał nadzieję, że jego też nikt nie widzi.
Mylił się.
Zza pleców dobiegł tłumiony dźwięk wystrzału. Gumowa kula trafiła go w łopatkę. Upadł na kolana. Kolejny wystrzał. Padł na podłogę. Stracił przytomność.
Plastikowa kula, tak mu się wydawało, nie była wcale kulą plastikową, a strzałką mającą za zadanie uśpić cel. Zapanowała całkowita ciemność, w jego umyśle. Nie miał pojęcia co się dzieje, gdzie go niosą. Lampy wciąż milczały, a ku niemu podbiegło kilku ubranych  w ciężkie buty osobników. Z maskami na twarzach i opancerzeni jakby przyszli na wojnę z samym Odynem. Jeden chwycił go i przerzucił przez ramię. Odeszli skąd przybyli. Nie pozostawiając po sobie śladów. Tropy i wskazówki dla przypadkowych odkrywców zostały zniszczone, bowiem cała hala została odpowiednio spreparowana by pozostałości po czyjejś obecności nie dało się wykryć.
*
Pokój bez drzwi i okien. Białe pomieszczenie z białym prostym stołem i zeszytem. Tym samym, w którym pisał powieść o Nowo rosyjskim pułkowniku. Leżał na miękkiej podłodze w śnieżnym ubraniu. Spodnie i koszulka w jednym kolorze, żadnych sznurków, żadnego paska, ani guzików. Nawet nogi od stołu były jakieś giętkie.
Obudził się w wyłożonym poduszkami pokoju bez okien i klamek, całość zlewała się w jedną masę, kredowe ściany, kredowe podłogi, blat kredowobiały. Z letargu wyrwało go mocne światło, któro nagle się włączyło. Brak było zegara, kalendarza, okien. Nie miał pojęcia gdzie, kiedy i po co jest, choć zeszyt na stole wskazywał na obowiązek kontynuacji powieści, jednak pewności nie miał.
Podniósł się z ziemi, podszedł do zeszytu, przewrócił kartki. Nic. Tylko to co sam zapisał. Żadnych wskazówek, żadnych instrukcji ni podpowiedzi.
- Halo??? – zawołał rozglądając się po ścianach – jest tam ktoś?
Pomieszczenie milczało.
Chodził po pokoju nerwowo z kąta w kąt, dotykał ścian, podłogi, próbował znaleźć jakiejś przerwy, jakiegoś odstępstwa. Macał między łączeniami poduszek, szukał wentylatorów, drzwi. Nic. Niczego nie znalazł. Usiadł oparty o ścianę i czekał. Czekał i liczył na dalsze rozwikłanie się problemu.
Może to ci od Kenvetch mnie tu wsadzili, a może to wszystko to urojenie jakich dużo od tygodnia.
Tygodnia??? Ile już tu siedzę, dzień, dwa, a może kilka godzin. A może miesiąc?? Co było ostatnie? Tak.. Tak… Ciemność. Ciemność i głusza. Kapelusz. Wredna śmiejąca się twarz…
Wariuję.
A może to moje urojenia. Może zamknąłem się w tym pokoju o białych ścianach i teraz świruję. Albo leżę w łóżku i ten papieros nadal mi się pali, a ja się nie obudziłem, może obudzi mnie znów pukanie Wariata do drzwi. Może znów Weronika mnie zaciągnie na łóżko, może snów zagrają Sowy.
Co się tu dzieje? Ja tylko przyjechał odpocząć i napisać powieść. Czy to takie złe? Co takiego złego komukolwiek uczyniłem??
Tak! Użyłem jednego miejsca i postaci kilka razy! Co w tym jest złego?? Ilu Artystów tak nie robi? Ilu Pisarzy nie odzwierciedla prawdy w fikcji? Fikcja to nic innego jak Prawda w przenośni! Symbol! Metafora! Irrealizm, surrealizm. To zawsze realizm tylko, że dla zaawansowanych!
Czemu tu jestem?
Większość śpi nadal przez sen się uśmiecha, a kto się zbudzi nie wierzy w przebudzenie.
Może śpię? A może to my wszyscy śpimy!? I obudzimy się dopiero po śmierci, albo będziemy spać dalej? Kto to wie? On to wie, On wie. Na pewno wie! Kto jak nie On wiedzieć będzie?
Szaleję! Szaleję?
Na pewno, Szaleję!!!
Śmieję się, bo szaleję!
- Wstawać! – rozległ się nagle głos ze ściany – Śniadanie!
Wyrwany z letargu mężczyzna podniósł się z podłogi, przypomniał o dziwacznym śnie, ale wciąż znajdował się w białym pokoju, na jedynym meblu obok notatnika znajdowała się teraz taca z plastikowymi naczyniami, w których przygotowana była strawa dla lokatora.
Wiedział, że musi jak najszybciej dowiedzieć się o co w tym wszystkich chodzi.
Poczuł jednak wilczy głód. Usiadł więc przy potrawie i wpatrywał się w dziwną mleczną papkę. Kromkę ciemnego chleba, większy kubek wody oraz dwie niepodpisane białe tabletki.
- Czy tutaj wszystko musi być białe!? – krzyknął do ścian. Odpowiedziały mu milczeniem – a gotować też nie umiecie Panie Ściany? – zamoczył usta w misce z zupą.
O sztućcach mógł zapomnieć, nie pozostało mu więc nic innego jak powrót do dzieciństwa i dziecinnego sposobu spożywania pożywienia. Kiedyś na porządku dziennym jego życia było właśnie takie jedzenie.
Biała, gęsta, mleczna breja, w kredowej walcowatej misce podanej na szarej tacce, leżąca na bladolicym stole.
Zjadł, albo raczej wchłonął pokarm i siedział. Otworzył sobie zeszyt spoglądał poczytując napisane wcześniej fragmenty. Zastanawiał się, czy to wszystko ma sens, wydawało mu się, iż to nie on to pisał, wydawało się dobre i podobne jednak coś mu w charakterze i słowach nie pasował. Sam nie wiedział co…
I tak nie miał nic ciekawszego do roboty.
*
- Panie Writer. Ma pan gościa. – powiedział głos ze ściany po czym fragment jednej ze ścian uchylił się, a z cienia wyszła postać w codziennym ubraniu, mężczyzna. Około dwudziestu pięciu lat.
- Łukasz? – podniósł się z krzesła jednak usiadł gdy jego twarz nie okazała żadnego uczucia na jego obecność. – Powiesz mi co tu się do cholery dzieje? – oburzył się.
Chłopak podszedł do stołu, stanął naprzeciw niemu, chwycił otwarty zeszyt nie odrywając wzroku.
- A jak sądzisz? – zadał mu pytanie, po czym sam odpowiedział – o to tu chodzi – postawił mu przed oczami zapiski – o słowa, o twoje słowa. – zatrzymał monolog – o to co piszesz i kiedy piszesz. Jak piszesz i… dla kogo piszesz.
- Dobrze, a czemu siedzę w pokoju bez klamek i wpierdalam jakąś glutowatą breję? – wyjaśniał swoje położenie – więzicie mnie – spojrzał w górny róg pokoju – dałbyś mi chociaż fajka.
- Siedzisz tu, by łatwiej było cię kontrolować i mniej na ciebie wydawać. Byłeś niesforny i teraz musisz ponieść tego konsekwencje.
- Co ja wam zrobiłem?
- Zdradziłeś, a to najgorsze co być może.
- Nie zdradziłem! Ty zajebany idioto! To że twój komputerowy mózg tak powiedział to nie znaczy, że to prawda. – przetarł ślinę, którą sam się opluł. W oczach chorego, zaczynał błyszczeć strach – Wydaje ci się, że się nie mylisz? Mylisz się, tylko boisz się do tego przyznać i tu też się mylisz. Boisz, się a to takie samo uczucie, a skoro czujesz… - usiadł pewnie widząc przerażenie w jego spojrzeniu - … to i się mylisz. Teraz się boisz, prawda? – uśmiechnął się delikatnie.
- bbbbbb….. bbbbb… - zaczał jęczeć, bełkotać, wić się. Upadł na podłogę. Pisarz popijający wodę nie myślał o reakcji, śmiał się w duchu. Pokonał go, może nawet przeciągną na swoją stronę, może w przyszłości, może już teraz.
Z podłogi zaczął wydobywać się gęsty dym. Pisarz zerwał się na równe nogi, zasłonił ręką twarz i czekał, wszedł szybko na stół zrzucając z niego naczynia prosto na leżącego już nieruchomo niepełnosprawnego psychicznie, starał się pięścią wolnej ręki zerwać miękką powłokę, bezskutecznie.
Opadł na podłogę. Zatruł się.
*
Obudziło go natarczywe stukanie w drzwi wejściowe.
Leżał sobie jeszcze smacznie w łóżku na prawym boku, pod miękką i ciepłą kurtką, za oknem wschodziło teraz słońce budząc na nowo życie. Na nowym jeszcze nie wyleżanym materacu, w ogromnym dwuosobowym łożu.
Jednak rytmiczne uderzenia wytrąciły go z równowagi i wstał po czym szybko ruszył do wejścia.
Pukanie umilkło. Stanął jak wryty. Przypomniał sobie wszystko to co się stało.
Zastanawiał się czy to był tylko sen, czy może prawda, a może to ten gaz, może teraz majaczy, albo starają się mu wmówić to, a tak naprawdę obserwują i podsłuchują jego osobę.
Pełna inwigilacja.
Nie chciał jednak oceniać sytuacji zbyt pochopnie. Podszedł spokojnie pod drzwi. Wyjrzał przez drzwi, stał w nich starszy mężczyzna podobny do Pana Alojzego Dionizego von Bielucha, właściciela tego lokalu. Spojrzał jeszcze raz, potem sprawdził godzinę.
7.59
- Tak?
- Dzień dobry panu – powiedział uprzejmie, a gdy tamten uchylił drzwi kontynuował – mamy do załatwienia sprawy finansowe.
- To znaczy? – odpowiedział mniej grzecznie, z faktu, że gość przychodzi o stanowczo wczesnej porze budząc go ze snu, mimo iż spanie nie było jednym z lepszych pobudka wywołała niechęć do nie zapowiedzianego wizytatora.
Otworzył wierzeje wpuszczając Alojzego bez odpowiedzi.
Przybyły mężczyzna nie czekając na zaproszenie udał się do pomieszczenia po prawo – do kuchni. Usiadł w całym rynsztunku na krzesełku i czekał. Oczekiwał i posiadywał.
Mistrz pióra z papierosem w ustach wszedł do tego samego pomieszczenia i nie zważając na człowieka zaparzył sobie herbatę z większą ilością cukru niż zwykle, oddychał i wydychał smok zatruwając swoje ciało.
- Zabijasz swe ciało, niszczysz swoje zdrowie. – powiedział mu niedbale Bieluch znajdujący się teraz przy otwartym oknie.
Do zamglonego i śmierdzącego mieszkania wpuszczono nowe, świeże powietrze, któro w procesie dyfuzji zastąpiło zużyte na zdatne do życia.
- Tak więc… - wdychając powiedział - … o co konkretnie się mamy dzisiaj spierać. Podpisałem przecież papiery, zostawiłem autograf, a pieniądze zgodnie z umową dostarczyć mam… - pomyślał chwilę - …pańskiej bratanicy do końca miesiąca.
- To prawda, jednak wolałbym załatwić to już teraz – dało się dostrzec zmianę w postaci, która dzisiaj go nawiedziła – tak na wszelaki wypadek.
Obecny gospodarz oparł dłonie o stolik, nachylił się w stronę rozmówcy i tak rzekł:
- Panie Bieluch, rozumiem wątpliwości, jednak umowę podpisaliśmy, a w niej o terminie wpłaty. – Popatrzył na szklankę z herbatą, potem odetchnął rześkim powietrzem – mimo iż szanuję pańską osobę to nie lubię niezapowiedzianych zmian, zwłaszcza w porozumieniach.
- Nie przyszedłem tutaj dyskutować, albo załatwiamy interesy na miejscu, albo może się pan wynosić.
Nie podobało się Pisarzowi podejście staruszka. Zmieniło się diametralnie do tego jak rozmawiali ze sobą… wczoraj… a może to nie było wczoraj?
W każdym razie miał pewność – umowa jest, i data wpłaty nie zmienną pozostanie. Nic go tu nie trzyma, może w każdym momencie stąd odejść. Natchnienie powstanie zawsze i wszędzie.
- Coś się stało, że nagle oczekujecie ode mnie gotówki? – zrobił się ciekawy, bo w zależności od odpowiedzi jego decyzja mogła ulec zmianie.
- Nie twoja sprawa, synu. – rozdrażniony A.D. von Bieluch zareagował krótko.
- Nie chce być nie miły – zaczął spokojnym głosem – ale jesteśmy umówieni na konkretną datę, która to jeszcze nie nastąpiła – właściciel nie przerywał mu – dostaniecie swoje pieniądze na czas. Nie wcześniej, nie później.
Dziadek już chciał coś odrzucić, ale tamten mu nie dał.
- Chyba, że poznam powód, wtedy będziemy mogli porozmawiać o aneksowaniu konwencji. – uśmiechnął się popijając herbatę.
- Weronika… – przetarł zaszklone oczy, zdjął szalik i czapkę, opadł na krzesło - … ona… - mówił z trudem - … się zabiła. – schował twarz w ręce.
Zapadła cisza. Jak gdyby nie tylko w domu, ale i na świecie. Wydawało się, że wiatr przestał wiać, drzewa kołysać, ptaki śpiewać. Zapadła cisza, a on nie był już w domu, a na polanie, zielonej polanie w wielkiej dolinie znanej ze swej młodości kiedy to opisywał poczynania dzielnego Hrabiego, który to bił pogan swym wspaniałym mieczem.
Wczuł się i widział jego oczyma, jak i oczyma jego braci.
*
To był słoneczny i piękny dzień. Wiatry chłodziły nagrzewaną przełęcz w kwiaty i zieleń ubraną. Drzewa w dolinie pod Roncevaux umoczone w słońcu promieniały, różnobarwne kwiaty upiękniały kotlinę, zwierzęta dawały jej ducha, jedne polowały inne były zaledwie pokarmem, małe ptaszynki nuciły, większe wznosiły się majestatycznie w przestworzach przemierzając tereny zielone, które niebawem miał spłynąć czerwienią.
Jasne światło Heliosa odbijało się na lśniących zbrojach saracenów. Zbroili się poganie bowiem. Wdziewali pancerze , wszyscy prawie w potrójne druciane koszule ubrani, wiązali już wyborne saragoskie hełmy, przypasywali piękne miecze z wiedeńskiego stali, bogato zdobione i dobrze robione tarcze mieli, walenckie włócznie i sztandary w bieli, czerwieni i błękicie skąpane. Muły i koniusze pozostawiali, siedzieli na koniach i w zwartych szeregach jechali.
Tysiące trąb grało, iżby podnieść na duchu pogan, a Francuzów strach wywołać.
Francowie słyszeli, Oliwier przyboczny Rolanda, który to dowódcą na straży tylnej stał, kiedy to Król Karol do domu wracał po udanej wojence w Hiszpanii, wstąpił na wzgórze i spoglądając w zielenią pokrytą dolinę, spostrzegł pogoń zapowiedzianą dumnymi trąbami. Woła do swego towarzysza:
- Od strony Hiszpanii słyszę hałas, widzę tyle błyszczących pancerzy, tyle lśniących hełmów! Wiedział o tym Ganelon, przebiegły zdrajca, który wobec cesarza nas naznaczył!
Roland gniewny na przyjaciela nakazał mu milczenie. Zdradziecko nazwany Ganelon był bowiem ojczymem jego.
Oliwier wstąpił na wzgórze, widok szerokiego królestwa hiszpańskiego, a tam w dole Saracenowie, zebrani w liczbie wielu. Hełmy, strojne złotem i drogimi kamieniami błyszczały. Tarcze i zbroje szmelcowane i włócznie i chorągwie wiszące u żeleźców. Żwawo zszedł ze wzgórza by opowiedzieć pobratymcom co ujrzał.
- Rolandzie, mój bracie, przyjacielu – nawoływał go towarzysz – Karol usłyszy, zawróci swą hufce, wspomoże nasz wszystkich.
Baron tak mu na to rzekł:
- Nie daj Bóg, aby moim imieniem własny ród zhańbiono i aby piękna Francja w pogardę pójść miała! Lepiej będę walił Durendalem co sił, mym mieczem wysłużonym, co noszę go przy boku. Ujrzycie brzeszczot Jego skąpany we krwi bluźnierców. – W zadumie skierował wzrok na dolinę, gdzie grzmiały krzyki nieprzyjaciół –Zdrajcy poganie zebrali się na swoje nieszczęście. – teraz swe oczy odwrócił na przyjaciół – Przysięgam ja, wam! Wszyscy skazani są na śmierć!
Oliwier nie ustępliwie chciał przekonać by w róg dął, by nawrócił legiony króla, sami bowiem rady nie dadzą nieprzyjaciołom. Dowódca  jednak słuchać go nie chciał, jego duma i strach przed hańbą przysłoniła mu prawdę, nie dawał się przekonać, sam w bój iść chciał w ojczyzny imię, na jej cześć zabijać wrogich zjadaczy chleba.
Turpin, arcybiskup sprzągł konia i zjechał żwawo na łysy pagórek by pobłogosławić tłum wiernego rycerstwa. Francuzi zsiedli z koni i uklękli wszy w kierunku pasterza poprosili o błogosławieństwo przed bojem. Dostali pomyślność z pokutą ino będą walić we wroga.
Przez wąwozy ziem hiszpańskich jechał cwałem na swym chyżym koniu, Wejlantyfie, baron Roland. Przybrany w zbroję, zdobiącą jego osobę, wraz z włócznią w ręku. Ku niebu obrócone ma ostrze, do żeleźca czysty proporzec przytwierdzony, jego frędzle uderzały o ręce dowódcy. Na jasnej twarzy mienił mu się uśmiech, tuż za nim jechał, ten którego Francuzi wołali swą tarczą. Mówi, iż wraz z wieczorem, wezmą w swe ręce piękne i bogate łupy, iż poganie przychodzą tu po nic innego jak po swe męczeństwo.
Jednakże jego towarzysz nie zgodnie z nim, uznał, że czas na rozmowy nie nastał. Że nie użył rogu, i Karola nie wezwał. Waleczny król nie wiedział przez to nic o natarciu. „Ruszajcie zatem na pogan z całym męstwem!” Wykrzyczał do nich, na to oni odparli mu „Montjoie!”. Potem ruszyli w bój najpierw stępem, potem kłusem, cwałem wreszcie, oh mój Boże! Jakże wspaniała to była jazda! Gotowali się w swych lśniących pancerzach, w dumnych hełmach i z proporcami na włóczniach.  Bez strachu oraz oporu Saraceni przyjmowali ich bojowy rytm, już się spotkali, już się bili, już cieli – na lewo, na prawo.
Deszcz czerwieni pokrył dolinę.
Geryn, jego towarzysz Gerier oraz Anzeis bili wrogów, Malprymisa, Emira, Turgisa. Kruszyli tarcze, hełmy, cieli mięśnie przeciwników, rozpruwając ciała, rozrywając zbroje. Odcinali łby, ręce i nogi. Zrzucali po czym taranowali rumakami.
Wspaniała to była bitwa, Hrabia Roland wcale nie oszczędzał siebie, ani swego ogiera. Wkładał włócznię w boki nieprzyjaciół póki drzewiec cały, nie połamany. Po pięciu, dziesięciu, po piętnastu ciosach ułamał się, a nieustraszony Roland dobył swojego druha w boju, Durendala. Ruszył na Szernubla, łamał hełm, z pięknymi, lśniącymi karbunkułami, rozcina mu skórę, tnie między ślepiami, aż po sam krok. Krzyżem dnie konia, omijając stawy, na bujną splamioną czerwienią trawę pada Saraceński trup.
Wśród pogan Durendal budzi trwogę, płynący teraz w karmazynie po rękawy swego dzierżyciela, a nawet pierś. Dobrze siekał i dobrze ciął niewierne dusze, walił trupa za trupem, leciał czerep za czerepem.
Montjoie! – krzyczy, a to okrzyk wojenny Karola.
Oh! Oh! Gorąco się robić zaczynało! Francuzi i poganie, poganie i Francuzi cudowne ciosy dawali. Pierwszy nacierał, drugi się bronił. Tyle podartych i strzaskanych chorągwi i sztandarów spoczywało na zielonej trawie w kałużach czerwieni od tych, którzy je nosili, dopokąd jeszcze żyli. Tylu Francuskich żon i maci nie ujrzy swych mężczyzn. Tyle młodych dusz straciło dziś swe życia! Król Karol Wielki płacze i zawodzi, nie doczekają się od niego dzisiaj pomocy! Ganelon źle mu posłużył tego dnia, kiedy to poszedł do Saragossy i sprzedał się za srebrników kilka, ale nie uszedł bez kary, bowiem utracił swe bycie i członki na sądzie w Akwizgranie, na pohybel bowiem poszedł razem z trzydziestoma krewnymi, których to śmierć zaskoczyła.
Ciężko się walczyło, Roland i Durendal w duecie, Oliwier krzepko, arcybiskup też dłużny nie pozostawał, położył tysiąc razy i Francuzi to też biją na raz wszyscy. Tysiące i setki giną pogan. Chcą czy nie chcą przełyk dawali. A gdzieś daleko, w samej Francji waliły pioruny, a niebo niczym w noc wskazywało. Widno się działo, kiedy to błyskawica na niebo leciała. Mury w domach bez uszczerbku nie pozostawały jedne, ziemia drżał „Dzień sądu się zbliża!” – mówili, Nie znając smutnej prawdy, bo to niebo płakało w żałobie nad śmiercią wielkiego rycerza Rolanda!
Naprzeciw nim stanął król Marsyl z cały swym wielkim wojskiem. Serca Franków płakały już nad umarłymi, którzy nie wrócą z nimi do domu, walczyli godnie.
Marsyl sunął w dół, zabrał dwadzieścia szyków pogańskiej hałastry za sobą, przybrani w złote hełmy, lśniły ponad wszystko, słońce odbijało się od nich blaskiem, szmelcowanych pancerzy.
Siedem tysięcy trąb wyło za nimi, grzmiąc w dolinie i niosąc do Francuzów nowinę o przybyłym wsparciu. Roland na to rzekł do swego przyjaciela Oliwiera „Walił będę moim Durendalem, mieczem moim, a ty bierz swą Hauteclaire i wal ze mną!”
Król pogański jechał na czele swych mężnych legionów, przednim w smolą czerń Saracen Abisem, okrutnik nad okrutnikami. Pełno w nim występku i zdrady, mord i zdrada jest jego chlebem przednim. Nie wierny, w Boga, syna jedynego nie uznaje. Sam arcybiskup nie darzył go miłością i pragnął jego śmierci. Dosiadł zatem do tego celu pięknego doskonale ułożonego wierzchowca. Pasterz Pański poszedł w bój!
„Francja ucierpi stąd hańbę. Dziś bierze koniec nasze wierne druhostwo: nim przyjdzie wieczór, rozstaniemy się; i to będzie ciężkie”- tak rzekł przyjaciel do przyjaciela, patrząc na czerwoną dolinę pod Roncevaux gdzie niewierni obracali w nicość zastępy głoszące Prawdę.
Roland wyczuł, jak nie wierny, próbował okraść go z Durendala. Chwycił ostatkiem sił róg z hełmu, kamienie leciały wraz z uderzeniami, ugodzony w najpierw w łydkę potem gdy opadł zaskoczony ciosem, dostał w czaszkę  i plecy. Kości i czerep pękały, a nieprzyjaciel opadł nieruchomy z otwartymi ślepiami obok Rolanda.
Oczy zachodziły mu już mgłą, stanął ostatkiem sił by pożegnać się ze swym druhem, umiłowanym Durendalem, z którym stoczył tyle pięknych bitew, jakim gromił nieprzyjaciół w szczerym polu, jak rąbał na kawałki pogan i tych, co wyzwanie mu narzucili. Chwycił za krwią wyschłą rękojeść i o skałę w pobliżu uderzać zaczął, aż skry się sypały „Ha! Najświętsza Panno, bądź mi ku pomocy, Ha, Durendalu, dobry Durendalu, bieda z tobą! Skoro umieram, nie będę miał już pieczy nad tobą” Miecz uderzany nie pryskał, nie szczerbił, gdy spostrzegł smutną nowinę iż miecza swego nie połamie, lamentować w duchu nad nim zaczął. Nie czuł gniewu, smucił się, bowiem nie widział sobie iż tchórz, nie wierny miał prawo dzierżyć Durendala, jego miejsce było u boku chrześcijanina. Czuj jednak, że czas na niego, a Pan wzywa na sąd ostateczny. Rozejrzał się i znalazł swym zamglonym wzrokiem szczyt góry, pędem wbiegł na górę i opadł z sił na zieloną nie splamioną bujną darń, twarzą ku ziemi. Róg i miecz położył pod siebie, wycieńczony spojrzał po raz ostatni na zgraję pogan, czuj się bowiem zwycięzcą i chciał by wszyscy w tym sam Karol Wielki, król, był pewien, że odszedł jako zacny hrabia i triumfator. Drętwiejącą dłonią bił się w pierś z każdym razem słabnąc, za uczynki swe zniósł rękawicę swoją do nieba.
Kres był bliski, modlił się spoglądając na Hiszpanię, z prawą ręką do Boga wyciągniętą: „Boże, przez twoją łaskę, mea culpa, za moje grzechy, wielkie i małe, jakie popełniłem od godziny urodzenia aż do dnia, w którym oto poległem!” Wrogowie dostrzegający go z daleka dziwili się jemu, bowiem leżał i bił się w pierś, patrzył na nich bez lęku, mimo iż kończył żywot.
Aniołowie szli po niego.
Ofiarował Bogu swa prawą rękawicę, Gabriel chwycił ją od niego, by on mógł skonać ze złożonymi rękoma. Ostatnie bicie serca, ostatnie myśli, ostatnie słowa modlitwy „Amen.”. Odszedł. Bóg zesłał po niego swoje sługi. Przybył po duszę Rolanda anioł Cherubin i święty Michał Opiekun, a także święty Gabriel, nieśli już duszę jego do raju. Saracenii obserwujący to na boku odłożyli swe kopie, swoje miecze i tarcze. Przyglądali się jemu i swym oczom uwierzyć nie mogli, widzieli bowiem Prawdę przeciw, której walczyli.
Jego bohater upadł, zginął i dostąpił zaszczytu zasiądnięcia z samym Władcą przy stole na wieczerzy. Czy mógł przystąpić większemu zaszczytowi?
*
Śmierć osoby tak walecznej, dała mu wolność. Musiał zakończyć opowieść by zacząć wątek kolejny – ten prawdziwy, rzeczywisty.
Siedział nadal naprzeciw Alojzego i wpatrywał się w jego szklane oczyska, na krańcach, których zbierała się woda. Płakał szczerze nad śmiercią bratanicy jak Wielki Karol nad utratą swego siostrzeńca, Hrabiego Rolanda.
- Drogi Karolu – poprawił się – Dionizy. Chciałbym panu pomóc jak tylko mogę. Niech mi tylko powie jak.
- Potrzebuję pieniędzy na pokrycie kosztów… - nie dokończył, jednak młodzieniec nie potrzebował tego wiedzieć, wiedział za to że czeka go przedwczesna zapłata, którą nawiasem był skory zapłacić bez problematycznie.
Nie wypytywał o przyczyny, i tak nie łatwo było mu o tym wspominać. Co starzec miał się męczyć tłumaczeniem.
Wstał od stołu, zagotował, gorącą z przed chwili wodę i zrobił gościowi herbatę i starając się przełamać lody, zapytał o coś mało z tematem związanego:
- Ile pan słodzi?
- Jedną – wsypał zatem jedną łyżeczkę cukru do szklanki – albo… dwie, dzisiaj dwie… tak, dwie… - zapętlił się starszy mężczyzna.

Dosypał niepośpiesznie kolejną porcję substancji pobudzającej.
W oczekiwaniu na gotowość substancji składowych, odwrócił się w stronę rozmówcy i trzymając znowuż stalowy sztuciec w dłoni i przekładając go nerwowo:
- Mogę… - zadał pytanie nieśmiało - …mogę wiedzieć, jak?
Sam nie miał pojęcia, czy interesuje go ta informacja, jednak mężczyźnie mogło zrobić się lżej na duszy, gdy porozmawia o tym z kimś z zewnątrz
- Policja twierdzi, że było to samobójstwo – odpowiedział mu niezwykle zgrabnie, bez namiętnie oraz szybko. W poprzednich słowach dało dostrzec się wahanie, teraz wyrazy płynęły niepowstrzymanie – znalazłem ją, w wannie z podciętymi rękoma. Żadnego listu, żadnych nerwowych telefonów. Nic.
- A pan? Co o tym myśli?
Odpowiedziała mu pustka. Alojzy patrzył się przed siebie z otwartymi wielkimi oczym, z obojętnymi siwymi brwiami.
Woda się zagotowała. Czajnik huczał niczym lokomotywa parowa kiedy cząsteczki parującego tlenku wodoru  uchodziły z zamkniętego obiektu. Chwycił za gorące uch i przechylił bezpośrednio nad z grubego szkła szklanką. Naczynie wypełniło się wrzątkiem unosząc papierową torebkę ku górze. Po kilku sekundach, gdy prozaik potrząsł tutką z ziołami w bezbarwną ciecz zaczęły wplatać się brązowawe elementy. Po chwili cały kufel zabarwił się jednakowo, a para unosząca się znad parzyła w dłonie. Chwycił za uchwyt i przeniósł na stół obok siedzącego staruszka, który mimo okoliczności uśmiechnął się życzliwie do pisarza.
- Wiesz co myślę? – zwrócił wzrok na rozmówcę – Wierzę im. Była naprawdę, naprawdę dobrą dziewczyną, ale miała problemy – poczekał - ze sobą. Nie mówiła o nich, ale dało się spostrzec. – patrzył się teraz w jego oczy, obaj spoglądali sobie w nie – zapytasz czemu nie zapytałem? Pytałem, wiele razy, ale nie chciała rozmawiać, a siłą jej do tego zmusić nie potrafiłem. Może to moja wina także, może nie. Któż to wie?
- Nie zadręczajmy się takimi dywagacjami. – poradził młody staremu – odeszła, i nie wróci. Musimy nauczyć się z tym żyć.
Mężczyzna wstał, wsunął krzesło, obie ręce położył na oparciu i spokojnym głosem wypowiedział:
- Spróbuj przekazać takie słowa jej rodzicom, już tu jadą. Należność za twoje mieszkanie posłuży nam za organizację transportu. Jeżeli mógłbyś… - nie dokończył
- Mógłbym, ale aktualnie nie jestem świadom gdzie znajduje się najbliższy punkt transakcji gotówkowych.
- Ależ to nie problem – z pod płaszcza wysunął się niewielki mózg elektronowy – mógłbym tylko zawczasu zdjąć z siebie odzież wierzchnią?
- Wolałbym mimo wszystko, nico bardziej tradycyjne metody – pomyślał o wyciągu transakcyjnym i długopisie – nie ufam cudom techniki.
- Nie dobrze, ponieważ są one o niebo łatwiejsze w obsłudze niż tradycyjne zastosowania. Wszystko przyśpiesza się o godziny. To nasza przyszłość – traktował staruszek.
- Przyszłość to stworzymy my, a nie pieprzone zabawki, wirtualne światy czy przyśpieszenie życia. To co tworzymy od stuleci z każdą chwilą kradnie nam coraz to więcej tego co nazywamy codziennością i istnieniem ludzkim. Za kilka set lat nic nie zostanie z uczuć, kierowania się sercem i wolności wyboru. Zaplanujemy sobie życie od narodzin do dnia zgonu – zadumał się nad kolejnymi słowami – ot co, i będziemy mieli kolejne armie bez mózgów i znów zaczniemy się bić, a potem zostanie już nic.
- W takim razie proszę za mną – nie przyznał, jednak przedmowa Writera nieco go poruszyła i nie protestował jego słowom – pod blokiem stoi mój samochód  pojedziemy, zapłacimy i nie zobaczy mnie pan, aż do końca miesiąca kiedy to spotkamy się w sprawie kluczy.
- Doskonale – ruszył w stronę kluczy zostawionych na komodzie nieopodal wyjścia – powiedzcie mi jeszcze tylko czemu... – spojrzał na drzwi zamknie codziennie kłódka - … te drzwi, są zamknięte.
Blokady nie było. Staruszek krzątający się jeszcze po pomieszczeniu gastronomicznym nie zwrócił uwagi na jego zaskoczenie i szybki krok w kierunku niegdyś białego pokoju.
Zatrzymał się na sekundę trzymając za starą klamkę, spoglądał pytająco na staruszka, który ignorował jego spojrzenie dopijając herbatę.
Popchnął drzwi, a przed nim znajdowało się teraz kompletnie umeblowane pomieszczenie. Naprzeciwległej ścianie duże biurko, starej daty tapczan po lewej, na środku krzesło. Naokoło sekretarzyku półeczki, szafeczki i okna na obu ścianach. Nie mógł uwierzyć, jeszcze wczoraj wchodził tutaj z Weroniką, a w pokoju nie było jednego mebla. Wszedł nieśmiałym krokiem, stąpał po woli nie mogąc uwierzyć w to co się dzieje, ani w to co widzi.
Podparł się o krzesło i rzucił oczami po ścianach.
Nie potrafił poskładać tego co widzi z tym co pamięta.
Opadł na znajdujące się obok niego krzesło. Przez otwarte okno widział odmalowany jednak stary plac zabaw. Matka z małym dzieckiem podawali sobie na zmianę małą gumową we wzorki piłkę. Na zmianę matka – dziecko, dziecko – matka. Wcześnie wybrali się na codzienny spacer, kobieta wyglądała na młodą, nie więcej niż dwadzieścia dwa lata miała długie blond włosy dokładnie ułożone pod kolorystycznie pasującą do pogody białą czapkę, ciepłą zarazem grubą, puchową kurtkę o barwie kremu i czarne ortalionowe spodnie.
Pomyśleć, iż zaczynał się listopad i takie warunki atmosferyczne nie są tu codziennością, o tej porze, ale cóż począć? Świat się zmienia, ludzie się zmieniają, co za tym idzie klimat też się zmienia. Od kilkudziesięciu lat atmosfera wariuje coraz zażarciej, opady śniegu w lipcu, grad oraz upały w grudniu. Powodzie na zmianę z suszami. Trzęsienia ziemi, ogromne fale zalewające miasta, wybuchy wulkanów. Miliony ludzi ginęło, jedni nazywać to zaczynają Ragnarokiem, Apokalipsą, bądź po prostu końcem świata. Cóż więcej mówić? Ludzkość zbliża się wolnym krokiem do upadkowi tylko przez własną nieuwagę i ignorancję. Brak poszanowania dla otoczenia, wysysają co najlepsze z ziemi i ruszają w poszukiwaniach dalej nie zważając na przyszłość. Czym dalej w czasoprzestrzeń tym bardziej znaczące skutki zaczynała, i wciąż ma w samo destrukcję. Nie wykluczane są prognozy, iż za kilkaset, kilka tysięcy (o ile tyle nasza Matka wytrzyma) nie pozostanie minerał na minerale, a ludzie będą zmuszeniu sobie znaleźć, ewentualnie stworzyć nowy dom, który zamienią w pył o ile nie zrozumieją.
Kobieta z dzieckiem odbijały monotonie piłkę, raz jedno raz drugie. Dziecko opatulone było w podobny kostium, jaki Writer pamięta z własnych zdjęci pochodzących jeszcze z czasów dzieciństwa. Jednoczęściowy kombinezon w ciemnoniebieski z długim od kroku po szyję suwakiem oraz kapturem. Do tego duże jednopalczaste bordowe rękawiczki oraz czapka i szalik. Twarz maleństwa przykrywała w znacznej części pokrywały akcesoria anty chłodzące, lecz dało przebijały się drobne, niewinne oczka.
Chłopczyk mimo sztywnych ruchów kopał nadlatującą z wysoką częstotliwością piłkę zgrabnie i prawie zawszę w stronę matki. Oboje mieli szerokie uśmiechy na ustach, śmiali się i cieszyli chwilą, nie patrzyli na problemy liczyła się tylko zabawa. Wychowanek jeszcze nie miał pojęcia, że jedno z rodziców niebawem wyjedzie daleko i być może nie wróci.
- Wszystko w porządku? – Zapytał zdziwiony Alojzy, który podszedł do pokoju.
- Słucham? – wyrwany, zapytał odruchowo.
- Pytam, czy wszystko w porządku – powtórzył.
- Tak, tak – odparł mu na biegu jeszcze nie do końca powróciwszy do rzeczywistości.
Odpowiedź nie był z godna z prawdą, ale intuicja wygrała szybkością z  ciekawością. Jednak nie dał za wygraną.
- Co się stało z tym pokojem? – złapał mężczyznę za ramię.
- A co się miało stać? – starzec stanął po zadanym pytaniu.
- Kiedy wynajmowałem ten lokal, Weronika – tu na chwilę utkwił – drzwi zamknięte stały na kłódkę, po której dzisiaj brak śladu, a po drugie, gdy weszliśmy obejrzeć te pomieszczenie było kompletnie białe. Chciałbym dlatego wiedzieć dlaczego dzisiaj jest ono pełne mebli.
- O czym pan mówi? – dziadyga zapytał przejęty i zdziwiony niczym Pisarz przy pierwszym zetknięciem z wyposażonym pokojem – całe mieszkanie zostało oddane do użytku i nie mam pojęcia o co chodzi z żadną kłódką.
- Mogę przysiąść, że w tym miejscu znajdował się zamek – pokazał na drzwi gdzie ostatnio znajdywało się zamknięcie  - nie rozumiem…
Zrezygnowany porzucił temat, a obaj siedzieli już w średniej klasy samochodzie. Kierował pan Bieluch, pisarz zanim odjechali widział jeszcze cząstkę szczęśliwej rodziny wciąż bawiącą się na szarym podwórku. Uśmiechnął się patrząc na ich dostatek.
- Wracam do siebie.
- Słucham? – zapytał zdziwiony mężczyzna.
Radosny pisarz w końcu zrozumiał, że najlepiej nie jest mu wcale w luksusach i pięknych blokach z miłymi sąsiadami, a najlepiej czuje się między prostymi mieszkańcami brudnych podwórek, które zawsze pełne są uczuć – gniew, radość, żal, zaufanie, ból, podziw, odrzucenie, troska. Tam jego dusza czuje się wolna. Nie chciał wiedzieć, czy to co się stało przez ostatnie dni w jego głowie, miało się dopiero wydarzyć, a może była to przestroga. Nie miał ochoty dowiedzieć się o tym tak samo jak pewność rozpierała jego ciało, że wraca do domu, gdzie będzie żył tak jak ma na to ochotę.
- Słucham? -  powtórzył nieco zdenerwowany. Zatrzymał pojazd przy chodniku mało znanej pasażerowi ulicy.
- Wracam do domu, proszę zawieźć mnie najpierw w sprawie wpłaty, a następnie bezpośrednio na dworzec.
- Coś się stało?
- W sumie to wiele – odpowiedział zgodnie z prawdą – jednak jest to zbyt trudne do wytłumaczenia. To po prostu jest, a ja muszę sobie z tym poradzić.
- W takim razie nie naciskam.
Samochód ruszył na nowo.
Mijali te same ulice, chodniki, drzewa co jadąc kilka dni temu taksówką. Po kilku kilometrach ulicą główną skręcili w prawo – w wąski, odrestaurowany zaułek gdzie pierwszym lokalem właśnie był punkt transakcyjny. Na szyldzie widniała duża litera „M”.
- To tutaj – oznajmił kierowca – poczekam tutaj.
- Masz jakiś numer konta – pierwszy raz zwrócił się do Alojzego Dionizego von Bielucha bezpośrednio – jakoś muszę przelać pieniądze
Uśmiechnął się.
- Mam. – Wyciągnął z kieszonki w samochodzie wizytówkę z danymi – tu znajdziesz wszystkie potrzebne ci informacje.
- Dzięki.
Dionizy uśmiechnął się teraz do niego, tylko jakoś krzywo.
Prozaik stał na środku chodnika mijany przez przypadkowych przechodniów. Starszych bądź młodszych, jedni zwrócili uwagę na stojącego na samym środku człowieka, inni mijali go podążając swoimi ścieżkami nie zwracając uwagi na jednego szarego przechodnia.
Czy na pewno szarego?
Prozaik stał na środku chodnika mijany przez przypadkowych przechodniów. Starszych bądź młodszych, jedni zwrócili uwagę na stojącego na samym środku człowieka, inni mijali go podążając swoimi ścieżkami nie interesując się szarym człowieczkiem, który unosił dłoń w celu zatrucia się po raz kolejny nikotyną. Gdy zakończył swój rytuał ruszył do drzwi z tekturką w dłoni.
Wnętrze lokalu odzwierciedlało ducha czasu – proste, ubogie w kolory. Równe bryły ubrane w jedną barwę oraz otoczenie kontrastujące. Na prawej ścianie znajdowała się informacja oraz biuro szybkich transakcji, po lewo od wejścia boksy dla osób zaznajamiających się z funkcjonowaniem instytucji. W rogu znajdował się także komputer służący pewno również do celów płatniczych.
- Chciałbym dokonać transferu pieniężnego – oznajmił sucho młodemu mężczyźnie w czarnych wąskich okularach.
Nie zareagował na prośbę pisarza.
Obcięty schludnie, z niewielką bródką, w różowej koszuli w prążki.
- Chciałbym dokonać transferu pieniężnego – podniósł głos nie doczekawszy się odpowiedzi od obsługi.
- Słucham? – wyrwany z pracy nad dokumentami spojrzał na klienta i kartkę w ręku – czym mogę służyć.
Wciął głęboki oddech.
- Chciałbym… – zirytowany powtórzył po raz trzeci - …dokonać transferu pieniężnego.
- Na jakie nazwisko – na to podał mu kartkę z danymi Alojzego.
- Doskonale – przeciągnął przyglądając się wizytówce – a pański numer klienta.
- 511… 051… 463 – powoli podyktował obsługującemu go człowiekowi
- … 463 – zawtórował członek punktu – jaką kwotę panie…
- Writer.
- Słucham?
- Tak proszę się do mnie zwracać – grzecznie nakazał – Panie Writer.
- Jaką więc kwotę chce pan przelać, Panie Writer?
- 1024.
- Doskonale – uśmiechnął się do niego mężczyzna w okularach – jeszcze tylko… – wyrwał nowo wydrukowany dokument i podał go do podpisania – autograf poproszę i gotowe.
Chwycił długopis po czym przeciągnął go po papierze tworząc mało czytelną parafę. Skierował oczy na pracownika, narzędzie wylądowało na blacie.
- Popatrzmy. – Przejrzał oczyma po kartce - … doskonale. – zatwierdził, i kiwnął na pożegnanie.
- Kopia? – zapytał sucho
- Racja, racja… gdzie ja mam głowę? – uderzył się  w czoło i podał identyczny kawałek papieru pisarzowi – oto i kopia.
Złożył powolnie kartkę dwa razy na pół i schował do wewnętrznej kieszeni kurtki. Spojrzał na pracownika zajętego na nowo stosami makulatury. Rozejrzał się po pomieszczeniu.
Pusto. W pomieszczeniu nie znajdował się ani jeden klient prócz niego. Dziwne.
Jednak był tam bankomat, to mu wystarczyło. Udał się zatem po gotówkę.
Po chwili gotowy był do podróży.
Obrócił się i stanowczym krokiem opuścił obszar zamknięty. Wypalił w drodze do samochodu jeszcze jednego papierosa. Ulica też wydała się jakaś wymarła. Minął tylko starszej daty kobietę w wy chodzonej kurtce, długiej ciemnej spódnicy i ciemno różowej czapce. Szła o lasce z siatką pełną zakupów. Nie śpieszyła się, w pewnym wieku staje się to trudnością. Zmierzała powolutku od strony głównej alei w głąb małych i coraz to rzadziej odnowionych kamienic.
- Nienawidzę takich miejsc, możemy już jechał?
- Ależ oczywiście – zwolnił hamulec i zawrócił na drogę – a co z rzeczami, które zostały w mieszkaniu?
- Wyśle mi je pan na ten adres – naznaczył na odwrocie wizytówki, jaką dostał kilka chwil temu adres zamieszkania.
- Dobrze, skoro tak.
- Tylko wdzięczny będę za pośpiech, gdyż zapomniałem swojego zeszytu, a w nim mam notatki dotyczące powstawania książki.
- W taki razie przesyłka jeszcze dzisiaj wyląduje na poczcie.
- Dziękuję. – mijał najnormalniejszych przechodniów, samochody większe, mniejsze, bardziej, mniej zniszczone użytkowaniem – jest to ważne dla mnie, aby mimo wszystko nie czytał pan zawartości.
Popatrzył się dziwnie na niego, ale zachowując zobojętnienie odparł:
- Oczywiście. To pańskie dzieło. Przeczytam je dopiero gdy zostanie opublikowane.
- Oczywiście. – dodał, wiedząc, że nie do końca tak to będzie wyglądać.
- Jakkolwiek by ona nie została podpisana – uśmiechnął się nie jednoznacznie. Pisarz jednakże wolał nie ciągnąć wątku.
Jechali w milczeniu do samego dworca.  Gdzie uściskiem dłoni pożegnali się, nie wspominając słowem o Weronice.
Siedział na nowo w zadymionym przedziale zniszczonego pociągu. Pisarz w ścisku i zaduchu wypacał się do nie przytomności. Kochał się jak pies z kotem z tłumami. Do tego zablokowane okno i dym od papierosów. Naprzeciw niemu siedziały trzy osoby. Matka, syn i dziad. Zarówno rodzic jak i mężczyzna trzymali w dłoniach papierosy zatruwając dymem dziecko. Oboje zniszczeni od nadmiernego palenia. Gruba brzydko umalowana kobieta zaciągała się wpatrując się w swoje odbicie w szybie i wyglądała jakby liczyła sobie zmarszczki, bądź pryszcze – trudno ocenić. Nierówno podmalowane oczy czarną kredką i czerwone, popękane usta.
Pisarzyna zastanawiał jak można się z czymś takim… Nie, nie miał ochoty na rozmyślania tego kalibry, a co dopiero spłodzić potomstwo.
Straszne, skrzywił się po dłuższe obserwacji. Jednak dziecko nie było aż tak szkaradne, widocznie musiało wdać się w ojca.
Dziadek też nie było obrzydliwy, nie wliczając wielkiej czerwonej krosty nad okiem.
Autora słów zawsze przerażały takie detale, bo znając siebie nie wytrzymałby z wystającym kikutem, a przypadkowe zerwanie mogłoby skutkować nie najmilej dla jego osoby.
Miał mnóstwo zmarszczek i znamion jednak znaczenie tego dodawało mu charakteru niż obrzydzało, w porównaniu do synowej.
W lustrze po drugiej stronie przedziału widział sąsiadów z kanapy. Siedziała obok niego para staruszków nie wyróżniających się specjalnie, nie palili jednak ani razu od kiedy pociąg ruszył, trapił go powód jazdy w pomieszczeniu tak zadymionym z braku głębszego powodu.
A może właśnie mieli powód…
- Przepraszam – odważył się na rozmowę.
Wszyscy członkowie podróży spojrzeli się na niego.
- Czemu państwo jadą w przedziale dla palących nie paląc? – skierował się bezpośrednio wychylając się by obejmować wzrokiem obojga sąsiadów
- To proste – uśmiechnął się mężczyzna – lubimy się biernie zaciągać.
Odpowiedź była naprawdę zaskakująca, bowiem nigdy nie spotkał osób zaciągających się jedynie w sposób bierny. Kobieta widząc twarz chłopaka dodała.
- On żartował – skazała kciukiem na męża – po prostu skończyły nam się fajki – po czym oboje zarechotali.
Pisarz też się uśmiechnął i wrócił do pozycji z przed rozmowy.
Rozwikłał drobną zagadkę zwykłym pytaniem. Czuł się z tym lepiej.
Do stacji końcowej wpatrywał się w mijaną przestrzeń.
Dom. Drzewo. Krzak. Krzak. Dok. Drzewo. Ulica.
Jednak wszystko razem tworzyło obrazy podmiejskie, a czasami wręcz bezludne. Pokryte warstwą śniegu pola, a na około nich drzewa tak samo białe. Porównywał pejzaże zimowe do tych, jakie mijał latem, bądź jesienią przemierzając te trasę.
Nie raz używał kolei, i nie raz przemierzał regiony, we wszystkich kierunkach. To było jego zajęcie – poznawanie. Poznawanie i zapisywanie. Zapisywanie prawdy przetworzonej na fikcje. Uwielbiał to. Był Pisarzem. Nie zwykłym pisarzem, który piszę dla pieniędzy, mimo iż robił to właśnie dla dobra materialnego, jednak czynił to głównie dla pasji. Zaspokojenia się wewnętrznie. Wypowiedzenia się w wielu sprawach, jakich bez pisania dyskusja stanowiłaby duży problem.
Mijał nieodśnieżone samochody, śliskie ulice, białe podwórza z drzewami. Dzieci bawiące się bezbarwnymi soplami. Zima! W listopadzie….
- Dworzec zwierzchni Stolicy – odezwał się głos z sufitu.
Koniec – pomyślał sobie – nareszcie – dodał wstając i sięgając po ciężką kurtkę pozostawianą na półce ponad głowami.
Po opuszczeniu pociągu nie wiedział co ze sobą zrobić. Miał kilka pomysłów jednak nie miał pojęcia, który okaże się najbardziej owocny. W ścianie budynku znajdowało się okienko. Podszedł do niego i zakupił średnich rozmiarów notesik i długopis.
Miał plan. Nie sprecyzowany i mało oczywisty, jednak zamierzał go dopełnić…
*
W kremowy płaszcz ubrana kobieta wysiadła z pociągu. Rozejrzała się na boki w poszukiwaniu informacji o ulicach znajdujących się nad nią. Przymrużyła oczy, poprawiła jasnobrązową torebkę i ruszyła w kierunku lewych schodów.
Pociąg odjechał wypełniając halę nieprzyjemnym dźwiękiem aktywnej maszyny łomoczącej o tory.
*
Po pociągu przetaczał się młody mężczyzna ubrany na wpół elegancko. Z pod czarnego swetra, biała koszula w szerokie krucze pasz tworzyła iluzję trudnego do sprecyzowania koloru. Miał dziwaczna twarz, głębokie oczodoły i nieduże zielone oczy błąkające się w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, obserwował pobieżnie otaczających ich współpasażerów. Przyglądał się podróżnym z zaciekawieniem w prawej dłoni obracając nerwowo telefonem. Dłuższe ciemny błąd włosy z grzywka na bok dodawały mu kobiecości, jasne dżinsowe spodnie i mokasyny również oraz noga na nogę założona.
*
Pociąg telepał i huczał nie dając pasażerom chwili spokoju w trakcie jazdy. Niektórzy zajęci sobą czytali elektroniczne egzemplarze książek, starsi członkowie jadącej społeczności preferowali tradycyjne lektury. Młodsi korzystali z nowoczesności poczytywali na telefonach, cyfrowych wolumenach, inni czytali gazety jeszcze kolejni grali w gry wideo dostępne na ich cybernetycznych zabawkach.
*
Brązowo włosa kobieta przeszukiwała zawartość torebki. Duży, brązowy bagaż mieścił w sobie sporą zawartość jej dobytku. Na sobie miała długa, czarna, puchową kurtkę, a z pod nią różowo-szara chusta, skrywająca ciemnozieloną koszulka z dekoltem. Pod koszulką nie duże upięte w stanik piersi ledwie dostrzegalne pod zimowym zestawem odzieży wierzchniej.
Na prawym oku miała ciemnoróżowy bąbel. Osoba dostrzegająca szczegóły mogła dostrzec degeneracje twarzy spowodowana czynnym paleniem tytoniu, a co za tym zwykle szło wdychaniem smogu. Mimo tego makijaż skrywał większość niedoskonałości i nie wliczając oka oblicze miała ładne. Dobrze się prezentowała podczas powszedniej podróży.
*
Niski, szczupły mężczyzna z cienkimi papierosami w białej paczce skrytymi w lewej kieszeni ciepłej kurtki, wstał gdy przez megafon ogłoszono kolejny przystanek na jego  trasie.
Miał kwadratową, niezniszczoną, dokładnie ogoloną twarz. Stojące, ale ułożone krocze włosy które po skierowaniu się ku wyjściu układał dłonią z pierścieniem na palcu serdecznym.
*
Koniec trasy kolei. Wszyscy pasażerowie jak na rozkaz powstali chwytając swoje manele i kierując się do drzwi, kiedy ostatni z jadących opuścił środek transportu wszystkie wrota zostały otwarte.
Po sprawdzeniu przez obsługę czy aby na pewno nikt nie zapomniał wysiąść z pojazdu. Po krótkiej chwili ruszył z hukiem. Tory zadrżały.
*
Młoda o długich, mocnych włosach panna szła po peronie z bukietem czerwonych kwiatów, skierowanych w stronę ziemi. owiniętych w przezroczysta folie ze złotym zakończeniem.
Oczekujący następnych przejazdów ludzie rozmawiali miedzy sobą w różnych jeżykach. Jednakże przeważał jeżyk narodowy. Kolejne pociągi stawały oraz odjeżdżały. Kolejni mężczyźni i kobiety przemierzali swoje ścieżki.
*
Para dojrzałych kochanków stała pod szerokim filarem obłożonym marmurem. Kobieta przygwożdżona przez ubranego w ciemnozieloną kurtkę do ud kochanka dawała szeptać sobie do ucha mile słowa o jej urodzie, o uczuciach i postanowieniach na wieczór. Uśmiechała się do niego i odpowiadała upewniając go w tym co oboje czują. Obejmowała go chwytając oburącz za głowę i namiętnie całując między tysiącami zwykłych nic nie znaczących dla nich ludzi
*
W sile wieku kobieta w ciemny róż odziana kierowała się wzdłuż peronu poprawiając swoją bawełniany beret.
Jej drogę przecinało wielu członków komunikacji miejskiej. Dziewczyna od tyłu przypominająca płeć przeciwną jednak z twarzy piękną i odzwierciedlającą wszystko co powinna swemu żeńskiemu rodowi.
Starsza pani w jasnokremowym futrze do nóg dostojnie chodziła nie zważając na innych oczekujących i ich koleiny.
Pociągi przyjeżdżały i odjeżdżały.
*
Kolejka ruszyła, wszystkimi zatelepała silą odśrodkowa sprawiając iż cała zawartość zrobili krok w przeciwnym kierunku do czoła maszyny.
*
Biedna kobieta ze zniszczoną twarzą i grubą, wysoką czapką na głowie, a także z tabliczką na piersi i kubeczkiem po daninę w dłoni składała pokłony modląc się o zdrowie tych którzy dali albo nie zechcieli ofiarować jej kawałka swego bogactwa.
Mijali ją wszyscy, ale tylko nieliczni znaleźli się na gest podarowania jej nieznacznej ilości pieniędzy dzięki którym będzie mogła posilić się tego wieczoru.
*
Ciemnej karnacji mężczyzna z lekkim zarostem wpatrywał się w nazwę stacji w oczekiwaniu na kolejny środek transportu.
Ubrany w imitującą skórę, świecącą kurtkę ze ściągaczami u dołu. Trzymał w jednym ręku plastikową torbę w drugiej telefon z kablem wędrującym pod jego odzieniem wprost do uszu. Przez elektryczność słyszał dźwięki nowoczesnej wschodniej muzyki.
Ktoś biegł do zamykającego się już pociągu. Nie zdążył drzwi zamknęły się przed nim a światełko nad nimi zapaliło się przestając migotać co oznaczać miało koniec przeładunku.
*
Mały gruby chłopczyk ubrany od góry do dołu w regionalne moro i grubą czarna czapkę, szedł podziemnymi tunelami rozglądając się na wszystkie strony na ludzi i banery reklamowe.  Poprawiał nerwowo cienki szalik spadający mu z szyi. Po tłustych policzkach spływał mu pot a on wytrzeszczał paszczękę na otaczających go uczestników ruchu podziemnego. Zbiegł po schodach prawie się nie przewróciwszy i zniknął w jednym z wielu ukrytych pod ziemią pociągów.
*
W granatowe spodnie i brązowe lakierki ubrany stał twarzą do drzwi mężczyzna. Patrzył sobie sam w oczy i myślał. Jego osoba poruszana była przez siły działające na pojazd.
*
Długa stacja z rzeźbionymi ścianami o kremowym kolorze opływała w tłumy przechodniów.
Wysoki łukowaty sufit z dziesiątkami żyrandoli wiszących w parach wzdłuż. Kwiaciaste wzory leczące drobne elementy w całość. Czerwono szaro czarna kamienna podłoga po której stąpało wiele tysięcy stop naraz kiedy na peron wjeżdżały pociągi.
Halas uderzania kol o szyny pantofli o kamienie mieszały się z syrenami oznajmiającymi przyjazd nowego pojazdu zabierającego pasażerów.
*
Zgrabne odsłonięte nogi wielu przypadkowych młodych kobiet które stąpały po chodnikach w wysokich i cienkich obcasach. Jedne proste drugie bardziej wyszukane. Z różnych materiałów skonstruowane - skora, zamsz, eko materiały czego dusza pragnęła. Wystarczyło zaledwie przysiąść na jednej z wielu law ustawionych wzdłuż filarów.
*
Długie ruchome schody zabierały podróżujących z, lub, na powierzchnie globu ważkim tunelem oświetlonym dwoma rzędami kulistych latarni poustawianych miedzy pasami schodów. Wielu w spokoju czekało aż dojada na sam szczyt inni pomagali sobie siłą własnych kończyn w celu przedostania się na szczyt.
Górna hala kompleksu podziemnych pociągów również nie wyglądała na tanią. Wielkie mosiężne żyrandole oświetlających wnętrze bez okien swoim blaskiem. Złota farba ozdobione barierki z wytopionymi imitacjami wstęgowa na które i tak nikt by uwagi nie zwrócił...
*
Stare nieodremontowany budynek wyglądający na dom handlowy zagospodarowany i oddany do użytku betonowe bloki połączone żelaznymi nitami tworząc wysoka konstrukcje na dziewięć pięter pokryty został tylko na pierwszych dwóch poziomach ciemnym kamieniem by atrakcyjnie wygadał dla idących ulica ludzi. Przy tej samej ulicy tyle że po drugiej stronie stal ładny jasny budynek z kolumnami  oświetlony zielenią na jedynej jego kopule.
*
Ulica dosyć znana szły dwie pary innej narodowości rozmawiających po ojczystemu szła tez piata osoba znająca ich jeżyk. Usłyszawszy zwolniła kroku patrząc spod kaptura na nich. Upewniwszy się ich tożsamości podeszła przywitać się jednak na mile powitanie nie napotkała jedynie jedna kobieta nieśmiało odpowiedziała po czym zapadła cicha. Z powodu braku jakiegokolwiek zainteresowania samotnik odszedł śmiejąc się z tych ze ludzi po cichu. Przez dłuższa chwile nie rozmawiali. Wznowili dialog miedzy sobą po jakiejś chwili ale piaty już był daleko od nich.
*
Na środku bulwaru stała postać. Przewyższająca swym wzrostem przechodniów. Ubrana w luźne garniturowe spodnie kamizelkę marynarkę tego samego koloru. Trzymała ręce w kieszeni i z uśmiechem przyglądała się przechodnia, którzy co jakiś czas starali się uchwycić postać na dłużej. Postać była na wpół lisa. Jedynie na potylicy rozkwitała bujna fryzura.
*
Szybkim ruchem zamknął niewielki notatnik zapisany w znacznej części po dzisiejszym dniu.
Postanowił przejść się po okolicach dworca, pojeździć koleją podziemną i zabawić się w grę z przed lat, czyli w opisywanie napotkanych przypadkiem ludzi, miejsc, sytuacji.
Uwieczniał w ten sposób fragment realnego świata. Nigdy nie myślał o wykorzystywaniu ćwiczeń w ostatecznych pracach jednak są mu inspiracją i natchnieniem w czasach pustki.
Zamknął notes i schował wraz z długopisem do bezpieczniej kieszeni by przypadkiem nie zagubić swoich kilkugodzinnych wzmianek o otoczeniu.
Rozejrzał się po okolicy w celu uświadomienia gdzie jego przemarznięte kończyny go przywiały. Niedaleko stąd znajdowała się intersująca i dobrze znana mu restauracja. Postanowił zjeść dzisiaj ciepły i wyśmienity obiad.
Od tygodnia w końcu jego dieta ograniczała się do herbat, kanapek oraz papierosów tak więc miał prawo odreagować.

Kilka ulic bliżej w stronę centrum znajdowała się w wysokiej kamienicy starodawna restauracja. Z kolumnami od frontu i dwiema identycznymi rzeźbami podtrzymującymi wyższe kondygnacje budynku. Dwóch mężczyzn z kamienia miało stare twarze z pokręconymi włosami i brodami  przyklękało na prawe kolana, a dłońmi  uniesionymi nad zgarbione plecy by utrzymać na sile swych skawalonych mięśniach. Ubrani byli w zwiewne togi zakrywające ich części intymne. Patrzyli prosto przed siebie bez większych emocji.
Pisarz stał przed frontalnymi, dwuczęściowymi, z ciemnego drewna drzwiami, wrota zostały przeszklone a szyby złączone cienkimi listewkami w kolorze złota, bardzo profesjonalnie i do przesytu, gdyby wcześniej tu nie jadał powiedziałby, iż to nie miejsce dla niego, jednak przez wzgląd na przeszłość nie czuje żadnego dyskomfortu przychodząc tutaj, cieszy się, ponieważ zna tutejsze potrawy, preferuje kuchnię tradycyjną zmieszaną z odrobinką gotowania południowego i wschodniego.
Wobec przezroczystego wejścia wewnątrz restauracji prozaik widział mężczyzn i kobiety siedzących i zajadających się pysznymi strawami, rozmawiających między sobą i cieszących się chwilą. Jedni przyszli w grupach, bądź parami,  w spawach biznesowych, bądź rozrywkowych. Pomieszczenie nie było zatłoczone, ale także nie puste.
Dopalił bibułkę z tytoniem i ruszył  w kierunku zdobnych wierzei. Szybkim krokiem pokonał kilka schodków mijając kamienne postaci, łapiąc wielką klamkę uchylił drzwi i znalazł się w ciepłej, za ciepłej sali gdzie co chwilę przechodził mężczyzna, bądź kobieta w jednakowym luźnym stroju z fartuchem w pasie z dwiema kieszonkami. Uśmiechnięci podchodzili kolejno do gości, czasem z, czasem bez zastawy. Po ogromnej przestrzeni roznosiły się pyszne zapachy, a patrząc na niesione przez kelnerów strawy, aż gruczoły ślinotwórcze zaczynały pracować.
Po chwili oczekiwania podszedł w jego kierunku ubrany w czarny garnitur z również czarną koszulą pod spodem i czerwonym krawatem mężczyzna. Nieco odbiegał od całości obsługi jednak to jego zadaniem było zachęcenie klienta, po przez pierwszy kontakt, do odwiedzin lokalu.
- Dzień dobry, czym mogę służyć? – przywitał się uprzejmie.
- Nasza generacja odczuje… - zaczął
Gospodarz dokończył:
- Silny ból metafizyczny. – uśmiechnął się rozglądając się po długim pomieszczeniu usłanym stołami – Zatem gdzie się Pan rozgości?
- W cieniu po lewej – zażartował – gdzieś w rogu i moglibyście obniżyć lekko temperaturę powietrza? – poczuł się gdy wypowiedziane zostało słowo „rozgościć”, i się rozgościł.
- Ależ oczywiście – zniknął mężczyzna na elegancko odziany, w zamian niego pojawiła się młoda dziewczyna w spiętych blond włosach.
- Proszę za mną – powiedziała bezpośrednio – mamy dziś niewielu gości, co da się zauważyć – zagadywała ekskluzywnego klienta – w końcu jeszcze nie ta pora, poczeka Pan kilka godzina, to będzie piekła – odwróciła się nie uzyskując odpowiedzi – dla nas, oczywiście – uśmiechnęła się.
- Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale nie jestem tu po raz pierwszy i wiem o tym  - odpowiedział po chwili ciszy – czy tu można palić?
- Pan, może. – odparła krótko nie ciągnąc tematu zawodu.
Podeszli do ostatniego stołu otoczonego z trzech stron bordowymi kanapami. Na blacie stał już zestaw powitalny, karta dań oraz czasopismo dotyczące fantastyki – zgodnie z upodobaniami gościa.
- Za chwilę pojawię się w sprawie zamówienia.
- Doskonale.
Kobieta w związanych włosach zniknęła za ladą prowadzącą do pomieszczenia dla personelu.
Pisarz nie przejmując się otaczającym go towarzystwem rozpalił dziesiątego już tego dnia papierosa zanurzając spojrzenie w eleganckiej, oprawionej miękką skórą karcie dań.
Na okładce u góry czarnymi, cieniutkim literami wzorowanymi na pismo odręczne słowo „Menu” oprawione w prostą ramkę.
W centrum pierwszej strony okrągły obrazek ze sztućcami na pierwszoplanowym miejscu oraz pejzażem gór w tle. Wszystko w czarno bieli tworząc prosty i wyrazisty znak firmowy. Owa marka miała pod sobą bowiem wiele tysięcy restauracji na całym globie, w prawie każdym kapitolu świata znajdowała się przynajmniej jedna ich siedziba gdzie każdy mógł przyjść i skosztować doskonałych potraw przygotowywanych ze świeżych i dobrej jakości produktów. Nie dało nazwać się tego miejsca najtańszym, jednakże na warunki popatrzywszy nie można powiedzieć, że nie ma za co płacić, a w porównaniu do innych lokali gastronomicznych w tym przedziale cenowym tutaj opłacało się przyjść najbardziej, zwłaszcza jako gość specjalny.
Cały teren zagospodarowany i wyznaczony dla klienteli to jedna ogromna sala mieszcząca sto jednakowych kwadratowych jasno drewnianych stołów z od czterech do sześciu krzeseł przy każdym. W celu zaniedbania elegancji i stworzenia swojskości zaniechano obrusów blaty nie były najnowsze, a gdy zakapowane były już zostały pościerane. Krzesła zrobione doskonale na pozór obskurne, stare i niewygodne w rzeczywistości przyjemne do dłuższych rozmów przy obiedzie, bądź kolacji. Wzdłuż ścian, z wyjątkiem tej z drzwiami i oknami, ciągnęły się komory z kanapami i podłużnymi stołami, każda oddzielona od siebie została cienką wysoką ścianką tworzącą bardziej intymną atmosferą. Na domiar tego po całym lokalu niosła się delikatna nastrojowa muzyka mieszana z nowoczesną. Każdy siedzący w środku osobnik miał prawo do zamówienia jednego utworu z listy dostępnych, poza okresem kiedy na scenie na samym środku pomieszczenia nikt nie występował. Zwykle grały tam młode kapele muzyczne umilające jedzącym spotkanie, bądź w dni specjalne występowali tam komicy rozbawiający przybyły swymi osobami.
Pisarz przeglądał kolejne strony z karty dań sącząc czerwone, pół słodkie wino w oczekiwaniu na obsługującą go kelnerkę.
Już od czasu przybycia do restauracji wiedział co zamówi i co będzie jadł. W końcu to tu powstawały jego pierwsze poważne powieści przy najlepszych,  dla jego gustów, potrawach. Zasiadał przy stole, zamawiał niskoprocentowe alkohole do tego porządny, sycący posiłek i pisał co mu do głowy przychodziło, czasami natchniony muzyką, jeszcze innym razem otaczającymi go ludźmi, jeszcze niekiedy po prostu posiłkami.
Nigdy nie zapomni jedynego razu gdy do stolika blisko sceny, przy którym pisząc powieść zajadał się befsztykiem dosiadł się niezapowiedziany wizytator będący dla niego prorokiem i mistrzem słowa przez następne lata. Nauczył go jak w jak najkrótszym czasie pisać jak najwięcej na dobrym poziomie. Brakowało mu pieniędzy oraz weny od tamtego czasu potrafił napisać dzieło wielostronicowe w ciągu jednej doby. Z lub bez jakiegokolwiek natchnienia.
Tajemniczy mężczyzna na oko patrząc dwa razy starszy od Writera z tamtych czasów ubrany najnormalniej w świecie wyglądał także nieszczególnie specjalnie. Czarne włosy z głębokimi zakolami na czole, zarost pod nosem, wąskie usta, szerszy nos. Ubrany w sweter, płócienne spodnie, z laską, jedynym wyróżniającym go z tłumu atrybutem, na której podtrzymywał krok lewej nogi.
Przysiadł się bez pytania, nic nie mówił, czekał, aż pisarz pierwszy się zapyta z jakiej racji przeszkadza mu w spisywaniu słów oraz południowym posiłku.
Jednak bez głębszej mimiki siedział oczekując na zainteresowanie właściciela stoliku.
Chwilę się im zeszło nim wymienili poglądy oraz przyczyny posiadywania w jednej z lepszych restauracji na świecie. Pisarz pierwszy się odezwał. Jednak nie na temat jakim prawem, a dlaczego.
Senior odparł mu, że lubi pisać i zauważył bratnią duszę. Dał do zrozumienia iż chciałby się zaznajomić z treścią jego notatek na co niedoświadczony i amatorski, jeszcze w tedy, prozaik zgodził się bez żadnego ale i na sam koniec opłaciło mu się to niezmiernie. Kto nie chciałby zostać zaczepiony przez tak uzdolnionego Literata posiadającego takie zdolności składania słów tworząc z nich spójny, interesujący komplet.
Senior po kilkunastu minutach rozmowy przerywanej na czytanie fragmentów zamówił sobie butelkę lekko gazowanej wody i zapytał się bezpośrednio Pisarzyny czy nie chciałby się nauczyć pisać efektowniej, co nie do końca zrozumiał młodzieniec, lecz po dalszym dialogu przy wodzie i alkoholu, pojął przesłanie starszego doświadczeniem i zgodził się.
Na jego zapał Literata zareagował uśmiechem oraz podał mu serwatce zapisany adres oraz godzinę spotkania.
No i w ten sposób zaczęła się jego przygoda z pisaniem z klepsydrą, a potem skryte powieści pod wieloma nazwiskami publikowane.
Spotykali się dzień w dzień – święto czy nie święto o tej samej porze w tym samym miejscu na tych samych kanapach i pisali, on swoje Pisarz swoje potem dzieli się słowami, z początku Writer nie potrafił napisać ułamka tego co tworzył Literata, jednak z każdym spotkaniem przychodziło mu z większą łatwością, aż po wielu dniach pracy dogonił starego. Udawało mu się pisać powieść na dzień, ale mimo wszystko nie zawsze miał takie dni. Potrafił, ale potrzebował motywacji oraz samo zapału i tego co zwie się w jego kręgach Muzą.
Lecz, kiedy Muza nawiedzała jego wyzuty z sił i słów umysł napełniając na nowo go pomysłami, wtedy mało kto dorównywał jego słowom.
*
 W oczekiwaniu na zamówione jedzenie postanowił wrócić do pisania o przygodach pułkownika Sokołowa schwytanego przez obrońców ziem Polskich, które Nowa Rosja zaplanował zająć na nowo…
*
- Wstajemy panie pułkowniku Ścierwo – na pluł mu na twarz jakiś szeroki człowiek ubrany na zielono z nożem przy pasie.
Mięśnie pułkownika nie pozwalały mu na żadne gwałtowne ruchy. Mimo iż spał przez ostatnie siedem godzin i psychicznie był w pełni świadom to jednak jego ciało nie nadążało za trzeźwością i sprawnością ducha.
- Wstawaj mówię! – złapał go za szyję i postawił.
Sokolow zdecydował się na wykorzystanie wiły woli do zapanowania nad organizmem.
Zdecydował się na atak. Zebrał to co zostało na kilka szybkich ruchów. Wiedział, że jedyne co może zrobić to dostać się i wykorzystać uzbrojenie przeciwnika.
Odczekał chwilę po czym zaatakował rękę uwalniając się z uścisku, stanął twardo na nogach i godząc w genitalia hardego mężczyznę wyrwał mu nóż i wbił mu w nachyloną ku niemu głowę.
Trup opadł ciężko na podłogę, a z rozdartej czaszki wylewała się ciemno czerwona krew.
Pułkownik stał na obu miękkich nogach próbując utrzymać równowagę, całkowicie goły, nie stać go było na włożenie wysiłku w przebranie się w coś. Chwycił nóż i ciężko, ślamazarnie ruszyły do kolejnego pomieszczenia. Zastanawiał go fakt iż nikt nie przybył po odgłosach walki.
Zważając na przeczucie zajrzał za framugę i dobrze, za ścianą czekał na niego uzbrojony w karabin maszynowy osobnik niewiele różniący się od zabitego.
Nie miał możliwości manewru, jedyna droga prowadziła przez drzwi, a za nimi znajdował się uzbrojony osobnik.
Przez ściany się nie przedostanie, a wyjście drzwiami to samobójstwo.
Mimo wszystko musiał spróbować.
Chwycił leżącego osobnik, postawił go na nogi i używając jako tarczy wysunął się do następnego pokoju z przygotowanym nożem bojowym do rzutu.
Wychylił tarczę, lecz strzały nie padły, tak samo gdy stał już na środku podłużnego pomieszczenia. między oboma żywymi stał trup, ani jeden, ani drugi nie zaczęli strzelać. Sokolow postanowił na to iść plecami za pierwszy lepszy zakręt w celu ucieczki.
Szedł trzymając zwłoki w jednej ręce a w drugiej nóż, tak na wszelki wypadek. Na prostopadły korytarz na trafił po chwili. Położył pod ścianą trupa i jak najszybciej mógł biegł w stronę drzwi naprzeciw niemu trzymając na wszelaki wypadek nóż w gotowości. Tunel ciągnął się niesamowicie, a żołnierzowi zaczynało robić się słabo. Czuł, że słabnie i nawet jego siła umysłu nie powstrzyma go przed upadkiem, jednak dopóki biegł i myślał, dopóty miał małą, lecz miał szansę na ucieczkę.
Drzwi na samym końcu przejścia stały otworem. Przebiegł przez nie i zatrzasnął.
Dotarł do kolejnego pomieszczenia bez okien oraz innych wyjść.  Nie pozostało mu nic innego jak czekać na przybycie bezmózgiego bojownika i obezwładnienie go zabierając uzbrojenie oraz jakieś odzienie… Bieganie jak Adam po Edenie nie wchodziło w jego ulubione zajęcia.
Klamka zabrzmiał po chwili, lecz wejście nie uchyliło się. Zawarczał zamek. Zamknęli go… Został zamknięty… Znów był uwięziony…
Tym razem miał nóż. Co mu jednak po nożu gdy do pokoju wejdzie dziesięciu uzbrojonych przeciwników, a on ledwo ruszał palcem. Nie podda się, wolał tam zginąć niż powiedzieć o czymkolwiek.
Światło przez niego zapalone kilka chwil temu zgasło…
-  Блять… - zaklął po cichu pogrążony w ciemnościach.
*
- Wedle zamówienia – przeszkodziła mu kelnerka z głębokimi, niebieskimi oczyma, z delikatnie pomalowanymi rzęsami - specjalność szefa kuchni. Krewetki po królewsku i świeży, pieczony na miejscu jasny chleb.
- Dziękuję – odpowiedział wpatrując się w talerz oraz pociągające spojrzenie kelnerki o przyzwoitych kształtach. Z pod luźnej koszulki z kołnierzykiem uwydatniały się tradycyjnej wielkości piersi dla owego regionu.
- Podać jeszcze wina? – jego kieliszek stawał się już pusty, a zapowiadała się przyzwoicie sycąca przystawka, a po niej jeszcze bardziej energotwórczy posiłek główny
– Będę wdzięczny – odparł – i niech się kucharz nie śpieszy z kolejną stawą – uśmiechnął się – dzisiaj się nie śpieszę.
Obsługa bez słowa oddaliła się zostawiając go z ogromnym talerzem wypełnionym świeżymi morskimi owocami w pysznym sosie z przesadną ilością czosnku – tak jak lubił.
Chwycił kromkę pieczywa, urwał kawałek i delektował się dobrocią tutejszego pieczenia.
Zamoczył chleb w zaprawie i zjadł.
Teraz przyszła kolej na degustację małego pomarańczowego wodnego stworzonka. Wziął do ręki dużą krewetkę, przerzucił oczami z każdej strony, powąchał. Zanurzył palcami w pancerzyki w celu obrania jej do stanu jadalności,  gdy został na niej tylko ogonek ugryzł słonawe żyjątko i zanurkował we wspomnieniach.
Przypomniał sobie zmarłego ojca, który zamiłowany w południu kontynentu zawsze przygotowywał właśnie w ten sposób te małe, pomarańczowe zwierzątka.
Przypomniał sobie jak jeździli całą rodziną do krajów na wielkim budzie ułożonym, przemierzali ulice wybudowane pod stromymi skalistymi klifami, przyglądali się pięknemu kryształowemu morzu i marzyli. Każdy o czymś innym.
Ojcu widziało się na starość zamieszkanie na jednym z takich wzgórz, by każdego poranka wstając móc popijać delikatny, winogronowy napój i rozkoszować się jego pysznym smakiem jak i krajobrazem na jeszcze nie zamglone parującą wodę fala, które odbijałyby promienie słońca. By we włosy wplatał się subtelny powiew chłodzącego wiaterku.
Matka chciał mieć swój ogródek. Hodować domowe pomidorki, mieć niewielką winnicę, by co roku mogła robić wino oraz zajadać się własnoręcznie dopieszczonymi winogronami. Do tego posiadać kwiatową plantację. Miała ochotę pracować nad doskonaleniem piękna, by każdy jej roślinny kochanek rósł i przynosił jej dumę.
Oboje myśleli, iż spędzą tam całą starość, pochłonięci pielęgnacją posesji, oraz darzącej do siebie szczerej miłości na wieki. Tam usnąć oboje w tym samym czasie i tam zostać pochowanym by na zawsze zostać w miejscu, które od zawsze kochali.
Syn, jemu nie zależało na spokoju i wytchnieniu, w jego żyłach płynęła przygoda, nie miał zamiaru nim dokona wszystkich swych marzeń spocząć na szczycie góry w niewielkim domku. On chciał poznawać, odkrywać niepoznane, nieznane jemu bądź całemu światu miejsca. To był jedyne wyjście na spełnieni siebie. Jemu nie potrzebne, żadne wygodny, ciepłe posiłki o tej samej porze, ani bezpieczne zawsze schludne nocowanie. Liczyło się tylko życie w trasie, bez nakazów i obowiązków. Nie myślał nigdy, że to rozwiązanie na życie całe, lecz tylko na młodzieńcze lata. Bez tego nie widział siebie w przyszłości.
Żadne z nich swych marzeń nie spełniło.
Pochłaniał delektując się każdym gryzem morskimi zwierzątkami zagryzanymi kawałkami dobrego pieczywa namaczanego w zaprawie przekąski.
Bezpośrednio po skończeniu talerza z krewetkami do stołu podeszła Weronika, obsługująca go kelnerka, z pytaniem o kolejne dania.
Zastanawiając co te jedno zdanie rozpoczęte przez gościa, zakończone przez gospodarza oznaczało. Co powodowało, aż taki posłuch, iż wszyscy skakali teraz wokół niego, jak naokoło króla.
Słowa mają największą moc, jednak czym wyróżniły go od całej masy innych klientów siedzących i jedzących o wiele droższe potrawy niż Writer.
- Czy można już podać danie główne? – zapytała
- Ależ oczywiście – odpowiedział wycierając dłońmi kanciki ust.
Zdążył już wypić pół butelki półsłodkiego, krwawego wina, a tak mu smakowało, że pił bez ustanku, choć z głową.
- Dobre te wino maci – wydawało mu się, iż zaczyna odczuwać zmęczenie umysłu, spowodowane najedzeniem oraz alkoholem, a przed nim jeszcze jedne posiłek i powrót do domu.
Kelnerka dolała mu jeszcze kieliszek ze stojącej na środku stołu karafki po czym skierowała się do kuchni po średnio wysmażonego, olbrzymiego steka z ziemniakami oraz pokrojonymi pomidorami.
Na stole przed podpitym pisarzem znajdował się kieliszek wina, duży talerz z potrawą, sztućce, długopis i notatnik. Nim jeszcze do końca stracił pamięć schował go do kieszeni w celu pewności że nie zostanie on gdzieś zapodziany. Chwycił nóż oraz widelec, które zanurzył w mięsie w celu odkrojenia segmentu do skosztowania.
Kilka kęsów i kilka kieliszków potem, gdy flakonik z winem opróżniony był do dna, a na talerzu zostały odrobiny pokarmu.
- Nie jem zbyt wiele… - powtórzył do siebie - …mocne to cholerstwo.
Po nie krótkiej przerwie od jedzenia i picia do stolika podeszła obsługująca go dziewczyna z uzależniającymi oczyma.
- Czy coś jeszcze podać?
- Nie dzięk… - odbiło mu się - .. uje. Przepraszam. – najadł się za cały tydzień. – albo, może… szklankę gazowanej wody i rachunek.
- Już pędzę – widząc zadowolenie jego osoby przestała stresować się w rozmowie z tajemniczym osobnikiem.
Po nieznacznej chwili wróciła w ręku trzymając tacę, na której stała nieduża szklanka, woda w małej, szklanej butelce z wyblakło zielonym korkiem i niewielki skórzany, podobny do tego z kartą dań, różniący się jedynie rozmiarem, futeralik z niewielkim świstkiem papieru wewnątrz.
- Proszę, oto woda – podała nalewając do naczynia odrobinę przezroczystego płynu – a to rachunek, wedle życzenia – odłożyła gdzieś na uboczu stołu kwadratową książeczkę.
Odeszła bez słowa.
On bez pośpiechu wyciągnął gruby plik pieniędzy złożony na pół z kieszeni spodni, spojrzał na należność z obiad, wybrał z nadwyżką przybliżoną wartość. Zamknął powolutku wraz z gotówką, wstał z kanapy, zebrał ekwipunek i ruszył ku drzwiom wyjściowym.
Na świeżym powietrzu zrobiło mu się od razu lepiej. Zebrał myśli dotyczące przeszłości, teraźniejszości oraz przyszłości.
Nie posiadał planu na później jednak miał pewność, że w końcu najadł się porządnie, a cena obiadu nie ma znaczenia, za taki posiłek połączony z chwilą natchnienia oraz wspomnień z dzieciństwa. Lubił wracać do przeszłości, kiedy jego jedynym zmartwieniem były drobiazgi takie jak pomyślność z kochankami, porozumiewanie się z rodzicami, a także ciekawe spędzenie wolnych chwil. Teraz mu została pasja – pisanie.
Cieszył się, jednak brakowało mu ludzi, otoczenia sprawiającego, że będzie prawdziwie szczęśliwi. Sam nie wiedział kiedy tak na prawdę stracił kontakt z przyjaciółmi czy rodziną.
Pamiętał, że gdy wyjechał w świat jego droga samotnika zaczęła się, bo gdy wrócił mało ludzi pamiętających o jego istocie. Wtedy pozostało mu pamiętać rady starego druha, powrócić do pisania na czas i zarabiania na siebie w ten czy inny sposób.
Kierował się na dworzec w kierunku dworca autobusowego, którym pojedzie na stare śmieci, przepisze, przeredaguje tekst, który napisał, o ile oczywiście Alojzy Dionizy von Bieluch nie zapomni o nadaniu przesyłki. Bo jeśli nie to pozostanie mu jedynie zaczęcie wszystkiego od nowa, a co za tym idzie więcej pracy i mniej czasu na zakończenie całej powieści.
*
Siedział w przestarzały, ledwo jadącym autobusie telepiącym i rozpadającym się. Ledwo dało usłyszeć się własne myśli, a co dopiero  głosy innych pasażerów.
W pojeździe siedział on, stara kobieta z torbami na zakupy wypełnionymi produktami, młoda dziewczyna z platynowym blond włosami do ramion, ciemną skórą na twarzy i niedoskonałościami skrytymi pod tanim podkładem, mężczyzna wchodzący w wiek dojrzałości w obcisłych spodniach, przylegającym swetrze z kapturem i w czarnej dwurzędowej kurtce.
Na przedzie autobusu stał chłopak z plecakiem i workiem w ręku. Opatulony we wszystkie warstwy z czapką na głowie i szalikiem na szyi. Zgrzane dziecko ledwo stało jednak zajęte grą na telefonie nie zważało, że zaraz mogło omdleć a w kabinie nie znajdowała się prawie na pewno osoba zdolna i chętna udzielenia mu pierwszej pomocy.
Droga do jego domu przebiegała spokojnie, żadnych ulicznych incydentów, żadnym mijanych wypadków, ani pożarów zmarzniętych lasów. W kolei napotkał tylko nieżywego od alkoholu mężczyznę w średnim wieku, jednak nie miał ochoty na interwencje bo był to często widywany przez niego uczestnik komunikacji miejskiej na tej trasie. Miał niedbałą długą brodę, wąsy przepalone, a cały pokryty w bliznach, strupach o czerwonej karnacji cuchnął gorzelnią zmieszaną z zapachem śmietniska i zgnilizny, a wytrawny nos wyczuł także smród uryny.
Na starym podwórzu, które zwie swoim domem zauważył tych samych znanych tylko z widzenia ludzi. Te same dzieci na huśtawkach, te same matki z wózkami rozmawiające na identyczne tematy od lat, oraz ojców nie różniących się od swoich żon. Popijali mocne, tanie piwo i gawędzili o swoich problemach. Na brudnej miejskiej ulicy znajduje się niewielu mieszkańców a jeszcze mniej przyjezdnych, mieszkając tutaj od wielu lat, bo prawie od urodzenia dało się upamiętniać twarze tubylców, a nieznajome facjaty przyciągały zaciekawienie oraz podejrzliwość.
- Uwaga! – krzyknęło jakieś dziecko widząc zamyślonego mężczyznę idącego przed siebie z kapturem na głowie, papierosem w ustach i obiema rękoma w kieszeni.
Pisarz usłyszawszy ostrzeżenie odwrócił nieobecny wzrok ku odgłosowi i zobaczył nadlatującą piłkę. Szybkim ruchem uchylił się przed pociskiem po czym wrócił do swojego zamyślenia.
- Przepraszam… - zza pleców dobiegał cichnący głos dziecka, któro przed chwilą ostrzegało go, pobiegło po dmuchaną kulkę.
Writer mimo wszystko nie zareagował na wołanie, jakie z chwilą umilkło, a chłopcy, i jedna dziewczynka, wrócili do gry na pokrytym ubitym śniegiem i lodem boisku.
Kilkaset uderzeń serca później stał w oczekiwaniu na windę, która miała zawieźć go na jego poziom, by mógł oddać się swojej pracy na całego. Nie miał teraz na to ochoty, jednak nie miał wyjścia. Co pozostało mu do robienia w samotni dnia? Bez przyjaciół, bez rodziny. Żadnych kontaktów w telefonie poza agencją do spraw pisania.
Nie miał gdzie się podziać.
*
Wysłużony zamek zawarczał pod wpływem równie starego klucza. Drzwi zatrzeszczały, a Writer znalazł się w swej pustelni zwanej pospolicie mieszkaniem. Rozpiął najpierw kurtkę potem bluzę, zdjął obie części. Odłożył klucze na bok, wrócił do odzieży wierzchniej w której zostawił papierosy, wyłożył obok narzędzi do otwierania drzwi. Schylił się by rozsznurować ciężkie buty, po czym wstał i noga o nogę zsunął je z siebie.
Kiedy stał w przepoconej koszulce oraz spodniach w przedpokoju poczuł chłód, bowiem od tygodnia kwatera stała pusta z powyłączanymi grzejnikami. Nie czekając na nic ruszył do łazienki w celu wzięcia prysznica. Zrzucił przechodzoną odzież, położył niedbale do miski znajdującej przy wejściu i stanął wycieńczony, mimo wczesnej pory, naprzeciw lustra i wpatrując się w kilku dniowy zarost i swoje zaniedbane ciało.
Przekręcił pokrętło na najgorętszy stopień, odkręcił wodę i czekając na stworzenie odpowiedniej atmosfery dla kąpieli wpatrywał się w swój portret namalowany po przez odbicie jego osoby w lustrze.
Podniósł nogę i zrobił krok w gorącą kałuże po czym wsunął całe ciało i ustawił wodę mniej więcej po środku kurku. Rurami popłynął woda odpowiednio zmieszana by pozwolić mu się zrelaksować.
Woda opływała jego nagie ciało, a on nie przeciwstawiał się gorącej cieczy masującej oraz rozluźniającej jego zmęczone mięśnie. Sam nie miał już pojęcia co się dzieje. Raz przed jego oczami dzieją się dziwne rzeczy, potem znowu najnormalniejsze po czym okazuje się, że to wszystko było tylko snem.
Autysta myślący nad szybko i  wyłapujący detale z jego książek. Intymne spotkanie z Weroniką, pierwszą miłością. Rozmowa z matką Łukasza, na pozór niekomunikatywnego dziecka. Dziwne wizje, powroty do przeszłości.
Chyba zaczynał wariować… albo to natłok spraw.
Uznał, że znów musi wyjechać. Na długo, sam jeden.
Bez słów, bez zeszytów, długopisów, ani przeszłości.
Spakować plecak, napchać do niego długoterminowego jedzenia i pójść przed siebie.
Potrzebował znów zaufać ludziom.
Ale to wszystko utopia… jak na razie. Wpierw czekało go zakończenie opisywania powieści od Sokolowie, pułkowniku zamkniętym przez własną głupotę w kolejnej celi.
Sterczał w bez ruchu oparty o szybę ociekający i przysypiający rozmyślał nad najoczywistszymi sprawami jak nad rzeczami wagi najwyższej.
Po trzydziestu minutach zmęczony parzeniem się stanął naprzeciw siebie w lustrze i powiedział.
- Pierdole, chcę się wyrwać.
Mówił tak, a jeszcze tego samego dnia jego krytycznym marzeniem było znalezienie się w tym miejscu. Spoglądanie na ponure podwórze, na którym… na którym nie siedział od wielu lat. Jego jedność z otoczeniem kończyła się na opisywaniem w fikcyjnych realiach widzianych przez szyby okien postaci przechadzających się.
*
Znowu to się działo…
*
Widział… Widział bujną zieloną krainę w której wznosiły się niewielkie pagórki pokryte intensywną zielenią na przemian z pięknymi kolorowymi kwiatami. Polany rozciągające się po horyzont, nie było tam ludzi. Tamte rejony zamieszkiwały stare rasy, elfy, i krasnoludy żyjące w pokoju i przymierzu.
Elfy zajmowały się pozyskiwaniem ziół, hodowlą roślin, poznawali i integrowali się z przyrodą naziemną. Przemierzali morza, najciemniejsze i najdalsze lasy tak by pozyskiwać coraz to nowe arkany natury. Nie prowadzili wojen, oddawali życia za pokój i harmonię z ziemią.
Krasnoludy za to stworzenia wychowane w mrokach podziemia budowały swe osady z kamienia głęboko pod osiedlami długouchych, penetrowali środowisko skryte pod trawami, środowisko zawładnięte przez ciemności. Pozyskiwali nowe surowce, przetapiali je na lepsze od poprzednich bronie, wynajdywali łatwiejsze sposoby na podboje niebezpiecznych podziemi. Szukali, budowali, a to co opłacało się sprzedać sprzedawali na powierzchnie do elfów wymieniając to na zioła, wiedzę oraz żywność, której nie dało zdobyć się pod ziemią.
Nie mogli zatroszczyć się o takie artefakty sami iż uczulenia byli na słońce tak jak długouchy na ciemności. Tworzyło to między nimi linię porozumienia i zależności, jedni od drugich byli zależni.
Długowieczni troszczyli się o Matkę naturę, która niszczona przez ludzką rasę potrzebowała swych obrońców. Mieli bowiem oni znaczną przewagę liczebną jednak elfów trudno było wytropić i zniszczyć, równoważyli się. Ludzi występowało wielu, jednak to długouchy żyły nieskończenie długo to też czyniło ich groźnymi przeciwnikami. Traktowali między sobą, zaniechiwali i wznawiali nowe konflikty. Taka ich rasa, człowiek musi cierpieć, potrzebne mu to do funkcjonowania, chcę zabijać żąda więcej niż mu się należy. To też przerażało rasę nieśmiertelnych, wiedzieli, że ich lata są policzone, za setki, tysiące, może nawet dziesiątki wieków nie będzie tu dla nich miejsca. Ludzie przerosną ich, zaczną niewolić, bądź po prostu niszczyć i tępić. Ich jedyną możliwością pozostawała wędrówka na nowe nieodkryte jeszcze lądy, bądź zejście do podziemi gdzie czekała ich zmiana bez wystarczającego źródła światła pozwalającego im swobodne poruszanie się.
Bowiem, każdy elf zapuszczający się w mrok przeżywał jednak jego organizm przestawał pobierać dobroć płynącą od Boga Heliosa co oznaczało powolną degenerację komórek a co za tym szło ich piękne proste wysokie ciała cierpły, kurczyły się i czerniały. W wielkich Elfich wojowników przeistaczali się w małe poczwarne gnomy. Radość do życia gasła, pozostała wola przetrwania, za wszelką cenę. Schodząc pod ziemię stawali się agresywni w stosunku do siebie nawzajem, zatem ich priorytetem było znalezienie bądź stworzenie własnego słońca.
Bez tego ich rasie pozostało wymarcie.
Zawarli więc sojusz. Trzy rasy na planecie pod jednym dachem, elfy, ludzie i krasnoludy połączone by dokonać rewolucji i stworzyć źródło tak potężne o takiej sile by dorównywało gwieździe świecącej miliony jednostek stąd.
Prace trwały latami, dekadami. Naukowcy zmieniali się, wybuchały wojny między rasami i gatunkami, całe narody niknęły z map. Stawali naprzeciw sobie jednak uczeni pozostawali neutralni, tak bowiem nakazywał traktat:
„Uczeni mieszać się w waśnie rodzinne nie będą, tak jak i narody władcy w wyznaczone im przed laty prace ingerować nie mają praw. Tak zostało bowiem powiedziane i udokumentowane przez Panów Dali. Dogłębni nie mogą także konstruować niczego przeciw innym rasom i narodom korzystając z wiedzy zaczerpniętej od swych towarzyszy przy pracy.
Zostanie im nadany bowiem w tym celu skrawek niezależnej i nienależącej do nikogo ziemi. W celach naukowych zjednoczą się wszystkie rody.”
Nikt nie śmiał łamać praw i traktatów nadanych tysiące lat przed nimi przez Panów Dali, czyli pierwszych Elfów, Ludzi i Krasnoludów władających i zasiedlających własne tereny. Oni nakazali to co do dzisiejszego dnia się spełnia i wypełnia. Nikt nie miał więc prawa do przeciwstawiania się im prawą… prócz ludzi, rasie gniewnej i żadnej.
Taka bowiem człowiecza natura – znajdź, oswój, wykorzystaj i zniszcz, po czym za wiele lat twój syn bądź córka odczują niesłuszność twojego wyroku.
*
- Kurwa!!!
Pisarz był rozwścieczony na swój płatający mu figle rozum. Rozumiał, że w normalnych okolicznościach cieszyłby się  z takich przypływów weny. Jednak dzisiaj, ani w ostatnich czasach nie na rękę mu pomysły. Potrzebował przerwy i spokoju. Swobodnego i chłodnego podejścia do sprawy.
Przed oczami widział dzieje elfów i innych rasy, widział przeszłość i przyszłość a także i teraźniejszość. Nie potrzebował tego, skoro jego powieść o ludach Dali już zakończona była wiele lat temu, a kontynuację zabunkrował gdzieś w jednej ze skrzyń ponieważ nikt nie planował kontynuacji, tak wymagającej powieści. Brak jej było wydźwięku i przyjęcia przez masy, tak to jest z trudnymi powieściami.
Leży sobie teraz stos zapisanych maszynopisem kartek z wieloma tysiącami słów, czarnych na białym. Wyraz obok wyrazu, literka obok literki.
Nie myśląc od ubiegłych czasach chwycił pokrętło nagrzane i poruszył. Prze wąż popłynęła lodowata woda. Mistrz pióra zaklął i przetrzymał mrożącą kąpiel. Otrzeźwiał z myśli, teraz marzył o ręczniku i swoim wyleżanym przez lata łóżku i prześmiardniętej tytoniem kołdrą.
Jak sobie wymarzył po krótkiej chwili leżał w łóżku kompletnie nagi w ciemnościach rozbijanych jedynie dalekim światłem latarni z dworu.
*
Ludzie od zarania dziejów przeszyci byli nienawiścią i czynili zło, mieli do tego wrodzone predyspozycje. Przeciwnie do elfów, których zdolnościami okazało się czynienie dobra i dbanie o to co ich.
Krasnoludy pozostawały wobec tego neutralne, nie sprawiały chęci ani do zła, bądź dobra. Trzymały się cienkiej granicy głęboko pod trawami. Gdzie słońca nie ma, gdzie wszystko trzeba osiągnąć siłą własnych kończyn oraz sojuszów, bowiem konflikty powodowały tylko i wyłącznie straty. Uzależnieni zatem byli od obojętności – nie mieszali się w sprawy innych, starali zachować status quo.
Po wiekach przymierza, kiedy to budowa nad sterowanym Heliosem miała dobiec końca ludzie uderzyli na ziemie niczyją, splamili ją krwią o zagarnęli mechanicznego bożka dla siebie stając się dzięki temu potężniejszymi korzystając ze zbiorów znalezionych w twierdzach, warowniach i wieżach magów rozsianych po całej krainie. Zostali najpotężniejszym z rodów. Posiadali wiedzę należącą do wszystkich.
Jednak łamanie traktatów nie skończyło się dla władców za to odpowiedzialnych dobrze.
Krasnoludy wylęgły na powierzchnie, lochy opustoszały, elfy wraz ze swoją magią stanęły po stronie karłów, dołączyli się także buntownicy z rodu ludzkiego, jakim nie spodobała się zdrada.
Powstali.
Tysiące ludzkiego rycerstwa, stanęło naprzeciw zjednoczonej sile nieludzi, tysiące hufców przewyższających zarówno liczebnością, ale i mocą.
Zaczęła się wyniszczająca wojna, która pochłonęła dziesiątki tysięcy wojowników jak i niewiast.
Rody przerzedziły się, liczebność każdych znacznie się zmniejszyła, a miejsca na świecie nie brakowało na razie dla nikogo. Krasnoludy, Elfy oraz Ludzie pod przywództwem  nowego pana podpisali nowe pismo, o nieagresję, o wspólną pomoc w razie niebezpieczeństwa. Po wielu latach wyniszczającej wojny nastały na czasy pokoju. Stworzona została Rada, na czele której zasiadło po trzech przedstawicieli z każdego rodu, sześciu radnych i trzech patriarchów stojących na czele trzech ras żyjących teraz pośród siebie. Niebyło zakazów. Każdy decydował o własnym miejscu na i pod ziemią….

Nie wysoka, ciemno włosa dama stałą osamotniona pośród pustych ścian opróżnionego pokoju. Odziana w długą poszarpaną i zwiewną suknię odsłaniającą jej lewą nogę aż po samo udo, ramiona i prawie całe piersi, aż do sutków. Na dłoniach obwieszona była w skromne bransoletki nabyte w trakcie pracy. Jej krótkie, krucze włosy kontrastujące z delikatną, drobną oraz bladą twarzyczką. Na uszach zwisały koliste kolczyki.
Stała przed ogromną napełnioną po brzegi gorącą wodą balii. Z nad powierzchni przezroczysta ciecz parowała, kobieta zmęczona życiem marzyła teraz tylko i wyłącznie o zmyciu z siebie całego trudu dnia powszedniego i zrelaksowaniu się opływając w gorące środowisko.
Złożyła całą biżuterię na podłogę nieopodal kadzi, rozwiązała cumę podtrzymującą suknię na jej zgrabnym ciele. Odzienie zsunęło się z niej jednym ruchem odsłaniając jej postać. Chwyciła krynolinę z szorstkiego źle poprzycinanego materiału po czym złożyła w kostkę i położyła na ozdobach. Zrobiła szerokiego kroku do kadzi rozwierając swoją cnotę. cienko ogolone podbrzusze, i zgrabny brzuch. Stojąc teraz umięśnionymi nogami w wodzie przyzwyczajała się do temperatury by za chwilę dać nura w całości. Przez ten czas spojrzała na piersi, uniosła jedną, potem drugą, delikatnie tworząc okręgi po brzegu dużych brodawek, które na wskutek pieszczot usztywniły się, zaczęła sama zadowalać się swym ciałem rozluźniając je.
Po kilku minutach zmęczona opadła delikatnie by nie wylać drogocennej kąpielowej mazi.
Leżała oparta dłońmi o brzeg wanny folgując swe ciało. Naszły ją ochoty na kolejne pieszczoty. Jedną dłonią kontynuowała swoją zabawę z sutkiem pocierając palcem o niego, masując i podszczypując na zmianę. Długą dłoń skierował wpierw na swój nadwrażliwy brzuch po czym na wzgórze łonowy, gdzie zabawiała się swoją elegancko wydepilowaną  krótka fryzurą.
Gdy jej ciało zaczynało nagrzewać się od środka skierowała palce do centra.
Poczęła pocierać powolnie wargi, delikatnie i drobiazgowo gdy nawilżyła się, a śluz z wnętrza ciała nawilżył mokrą pochwę skierowała swoje palce wprost do życiodajnego otworu. Posuwała wolno do środka i na zewnątrz rozpychając i szorując o ścianki waginy, zmieniając pozycję oraz pieszczoty, piersi nie rytmicznie i bez schematów drapała, zaciskała, rozluźniała pocierała, tak samo wargi sromowe szybko pocierała od zewnątrz po czym używała swych palców jako własnego członka i doprowadzała się sama do zadowolenia.
Zwalniała i przyśpieszała według własnych zachcianek i upodobań. Miała bowiem ochotę na odrobinę przyjemności po całym dniu ciężkiej pracy. Jej ciało wyglądało doskonale, piersi przyciągały każde męskie, i nie tylko męskie, dłonie, zwiewna suknia podkreślała jej atrakcyjność i wzbudzała zainteresowanie wśród społeczeństwa. Przynajmniej większości, prócz zazdrosnych pań, którym brak było tego co ona miała oraz oficjalnych pogadanek klech, którzy po skończonej mszy i tak przychodzili do niej i by zaznać zakazanej im przez Boga rozkoszy.
Jej ciało płonęło zbliżał się bowiem moment kulminacyjny, i doskonale o tym wiedziała, nie wstydziła robić sobie tego sama, jedynie ona widziała jak doprowadzić ten organ do zadowolenia.
Nastąpił skurcz mięśni. Opadła z wyczerpania do wody. Na powietrzu pozostała tylko jej drobna kredowa twarz.
*
Obudził się nad ranem cały spocony z kołdra powywracaną w połowie leżącą na podłodze. Jego obnażone ciało pokryte było mokrą powłokę. Otworzył szeroko oczy po czym zmrużył powieki kiedy spotkał się ze światłem dobiegającym z dworu.
- Pieprzone sny – powiedział podnosząc się.
Zebrał pościel i ułożył ją na łóżku, po czym goły skierował się do łazienki gdzie bez jakiegokolwiek przygotowania wsunął się do kabiny prysznicowej. Odkręcił zawór w stronę niebieskiego okręgu i stał pod strumieniem klnąc na własną głupotę. Po kilku minutach lodowatego strumienia doleciała do niego umiarkowanie ciepła woda.
Odetchnął z ulgą po czym sięgnął po gąbkę jeszcze nie wyschniętą po wczorajszym myciu. Nałożył nadmiar mydła i wtarł w ciało.
Po wielu minutach pod strumieniem wynurzył się, ubrał w czyste ubrania złożone na oddzielnych półkach jego wielkiej szafy.
Po kwadransie siedział na biurkowym krześle ustawionym w centrum pokoju i popalał kolejnego papierosa, w napoczętej paczce pozostał mu już ostatni.
- No i co teraz zrobimy – zapytał sam siebie – zeszytu ni chuja, pamięci tak sama – wyliczał – wena mnie nie nawiedza…
Siedział wpatrując się w dym palonego tytoniu bezwładnie wędrujący ku górze niezniekształcony  przez podmuchy wiatru.
- Wyjedź – powiedział cichy głos zza pleców.
Gwałtownie obrócił się na krześle w stronę szeptu.
Lecz nikt za nim nie stał.
- Kurwa.. – przeciągnął – wariujesz, gościu. – po czym zaciągnął się raz jeszcze, aż po sam filtr.
Z mieszania nad nim dobiegało wysokie szczekanie psa, popatrzył na sufit z pożałowaniem, w zdechnął i dowiedział.
- Od rana do wieczora – wypuścił smog z płuc – to samo.

Konsternował swoje życie przez kolejne kwadranse, aż od drzwi dobiegł go rozrywający ciszę irytujący dźwięk dzwonka. Podniósł oblicze, sygnał powtórzył się trzykrotnie o tej samej długości.
- Kurier? – zapytał retorycznie, po czym sam odpowiedział na własne pytanie – a może jednak Alojzy nie zaniechał.
Wstał, rozprostował kończyny, na skutek czego strzeliło mu w karku. Po przyjemnym rozluźnieniu mięśni poszedł do wejścia, by uchylić gościowi i odebrać, najprawdopodobniej, przesyłkę od pana von Bielucha. Stanął przed ruchomą płytą z drewna, popatrzył się z odległości kroku na szklaną, wypukłą soczewkę.
Przyłożył prawe oko do pryzmaty, po drugiej stronie znajdowała się starsza kobieta w długiej ciemno różowej zielenią kratowanej spódnicy spod której wystawały grube czarne rajstopy chowające się w białych pobrudzonych butach zimowych. Krótkiej, materiałowej, fasonowo eleganckiej kurtce. Na głowie miała jasny kremowy beret. Całość wyglądała na jej szczupłym ciele komicznie, w ręku trzymała nieznanej treści makulaturę.
- Kto tam? – zapytał odsuwając zasuwkę, nie otwierając jednak.
- Posłaniec – odpowiedziała niejednoznacznie.
Sam nie wiedział co oznaczać miało to stwierdzenie, posłańcem mógł być każdy, a nie może nie przyjąć z powrotem zeszytu, po za tym co zrobić mu mogła kobieta w wieku podeszłym.
Uchylił odrobinę drzwi, wystawiał oko oraz część twarzy między framugę, a wrota.
- Słucham, – poruszył temat – w jakiej sprawie?
- Jestem posłańcem, mój drogi – powiedziała pani z ogromny uśmiechem na ustach i przesadzoną dobrocią w głosie.
- Z czym przychodzicie?
- Wpuść, a dostaniesz czego potrzebujesz. – poradziła mu kurtuazyjnie, jednakże stanowczo.
Zmuszony bowiem był przeboleć obecność starej baby, w celu poznania intencji i może odzyskania własności.
Pozwolił na tę okoliczność wejść starej, dziwacznie prezentującej własną osobę damie.
Wkroczyła do mieszkania małymi, lecz żwawymi krokami, nie zdejmując butów patrząc po ścianach obłąkanym wzrokiem skierowała się na krzesło w kuchni.
Nie przejmowała się gospodarzem ni rozpuszczającym się szarobrązowym śniegiem przyniesionym właśnie z dworu. Bez zdejmowania odzieży powierzchniowej rozsiadła się na krześle wpatrując swe wielkie niemal białe oczyska w skromnego pisarza.
On zdegustowany nowo przybyłą postaci zapalił pozostawionego w opakowaniu papierosa. Rozluźniony włożył stojące buty obok by nie zamoczyć skarpetek od mokrej podłogi. Poszedł śladem gościa do pomieszczenia kuchennego. Oparty o futrynę zaciągał się swoim ostatnim tytoniowym skrętem. Nie czekał, aż kobieta sama powie w jakiej sprawie niepokoi prozaika.
Teraz kiedy miał możliwość dokładnego zlustrowania przybysza przyuważył znamię na zewnętrznej  części prawej dłoni. Czarnym atramentem wprowadzonym specjalistycznym piórem pod skórę wytatuowane dwie prostopadło usytuowane proste kreski równej długości złożone w całość dzieląc na jednakowe fragmenty.
Zniszczona twarz odzwierciedlała przewidywany wiek nieznajomej, która nie myślała o używaniu żadnych perfum, ani kosmetyków obniżających postrzeganie przez otoczenie, zwą oni ten zabieg odmłodzeniem, ale wygląda na to, że nie stosuje się ona do zaleceń.
- Macie moją książkę? – zapytał bezpośrednio mając ponad średnią impertynencję posłańca
- Mam, Słowa – odpowiedziała, na co spadł mu kamień z serca – jeżeli o to pytasz młodzieńcze.
- To dawaj pani, i się żegnamy – podszedł wrzucając papierosa niedbale do zlewu.
Zasyczał.
Z wyciągniętą dłonią stał po drugiej stronie stolika, na co osobnik płci przeciwnej zaczynał zastanawiać się czy jest on bowiem wariatem czy żądnym poznania.
- Usiądź, by wysłuchać Słów – pokazała mu krzesło a ze zbioru makulatury wybrała, formatu połowy reszty szpargałów, obszerną książkę w grubej oprawie, z tym samym znakiem, który widniał na jej dłoni.
Okładka okazywała częste ślady użytkowania, zagniecenia papieru oraz wytarcia. Często, intensywnie i gorliwie stosowana nie mogła pozostać bez śladów
- Czy to są te twoje „słowa”?! – wybuchnął, nie wytrzymał obecności obcego człowieka o takiej bezczelności w ścianach jego własnego mieszkania – Wynoś się! – krzyczał na nią, a ona w spokoju wysłuchiwała – I posprzątaj syf, który narobiłaś swoimi buciorami, babo! – nie przerywał – Podnoś zawszone dupsko i won! – tak wściekły nie był od lat, może to przyczyna jego odstępstwa od populacji.
Idioci, głosiciele, idole, wzorce. Od lat nie czytał gazety, nie oglądał telewizji. Jeżeli wiedział o sytuacji otoczenia to z tablicy ogłoszeń na parterze jego pionu, bądź informacji otaczających go na około w miejscach publicznych. Pewne, że kiedy zapytać ktoś chciałby go o godzinę, bądź datę uzyskał by marną odpowiedź. Dzielił życie na porę dnia, nocy oraz wiosnę, lato, jesień, zimę. Płacił podatki, oddawał cesarzowi co cesarza, a w zamian za to oczekiwał świętego spokoju, a nie zgrzybiałego babska z krzyżami na rękach, nawiedzających go we własnym domu i paskudzących starannie wyczyszczonych podłóg.
- Ogłuchłaś? – zdziwiony jej ignorancją – jeszcze chwila, a sam cię wypieprzę stąd. – uspokoił ton, ale wciąż  nie był to stan quo z brakiem jawnych emocji.
Kobieta wstała. Zebrała swoje szpargały zostawiając jedną z kartek na stole.
- Do widzenia. – bez namiętnie pożegnała kierując się w stronę drzwi.
Chwycił śmiecia i ruszył za nią
- Zabieraj to! – wcisnął jej między dłonie, ale ona zawzięcie zamiast odebrać upuściła w kałużę roztopionego śniegu.
Stała już za progiem jego mieszkania.
Nie zwracając na niechcianego gościa uwagi trzasnął drzwiami, tak że pięć pięter w dół jak i w górę usłyszeć dało się pogłos.
Wymęczony z rana emocjami opadłszy na zamknięte wrota wyjął paczkę po papierosach.
- Kurwa! – na brak zawartości zareagował impulsywnie wystrzeliwując siłą mięśni rąk w przestrzeń puste pudełko, no i klnąc… - nawet wy przeciwko mnie?
Siedział teraz zmarnowany pod wyjściem z własnego domu i wpatrywał się w pustkę nie wiedząc co począć.
Coraz to bardziej pchała go od środka motywacja by wyjechać. Miał dość. Chciał odpocząć. Odpocząć po swojemu. Odpocząć po swojemu, tak jak robił to i chce wciąż robić. Spakować plecak, wziąć drobne na bilet i ruszyć, tylko tym razem tam gdzie nigdy nie dotarł, a o czym marzył zawsze.
 Tam gdzie leżą dwie duże wyspy, gdzie rdzenni mieszkańcy do dziś biegają za zwierzętami odziani w zwiewne płótna, tatuują twarze w taki sposób by tylko znający poznali ich znaczenie. Chciał dotrzeć na sam koniec świata. Gdzie dwie wyspy tak różniące się od siebie, a dzieli je tak mały dystans.
Potrzebował pieniędzy.
Tych, które już posiadł, a zabezpieczył daleko.
Nie pozostało już mu nic innego jak jechać. Jechać przed siebie.
Lecz przed nim jeszcze długa droga. Nie posiadał żadnego przygotowania fizycznego, bo mentalnie gotów był zawsze – wiedział, przewidywał, że prędzej czy później ta sytuacja nastąpi i oczekiwał jej.
Aż w końcu nastała.
*
Starsza kobieta z makulaturą i książką stała w nadziei na nawrócenie się pisarza. Patrzyła się z przejęciem na identyczne drzwi, które znajdowały się za nią z wulgarnym, desperacko umieszczonym stwierdzeniem: „pierdolę cię”.
Jednak, gdy usłyszała kolejne ostre słowo dobiegające zza ściany ruszyła w prawo, skąd przyszła.
Dreptała przed siebie wolnym krokiem do kolejnego podłużnego pomieszczania w którym tym razem miały znaleźć się dwie windy. Jedna towarowo osobowa, druga zwyczajnie pasażerska.
Mijała kolejne wejścia do mieszkań kolejnych nieznajomych prawdy uczestników tłumu.
Szeptała słowa modlitwy w rytm bicia serca oraz stawianych, albo raczej suwanych nóg o podłogę.
Wpadała w trans, przemierzała niedługi korytarz w tak powolnym tempie, że wydać się mogło to surrealistyczne, ale ona tam naprawdę była. Prawdą było iż stąpała krok za krokiem, wymawiając rytmicznie Słowo za Słowem, wielbiąc przy tym jej Pana, Pana nad panami. Nie wypowiadała jednakże jego imienia, pozostawał on bezimiennym.
Może posiadał nazwy tyle ile wierzących w Niego ludzi na świecie? Może tyle co żyjących – praktykujących i niepraktykujących.
Z prostopadłego korytarza wyszedł młody mężczyzna w cienkiej kurtce, czapce z daszkiem i torbą na ramieniu. W dłoni trzymał plastikową teczkę z przypiętymi kartkami papieru, na których widniały nazwiska i adresy, oraz odręczne podpisy. Na jednej z stron widniało nawet nazwisko Pisarza, a także jego miejsce zamieszkania jednak bez sygnatury.
Wysoki osobnik w długich blond włosach spiętych w kucyk przeszedł mijając zajmującą połowę przejścia kobietę z pożałowaniem, a nawet odrobiną strachu. Wypatrzył numer lokalu po czym przygotował odpowiednią kopertę i zadzwonił. Popatrzył jeszcze raz na staruszkę, która wciąż ze swoją zabójczą prędkością zmierzała do windy.
*
Dzwonek do drzwi rozbrzmiał znowu.
Writer poderwał się na równe nogi i z impetem otworzył drzwi.
- Czego!? – zapytał bulwersując się i płosząc listonosza.
- Ja, ja… - nie wiedział co odpowiedzieć na taki atak ze strony mieszkańca – jestem… listonoszem.
Uspokoił się.
- Przepraszam… - spuścił głowę uspokajając się by porozmawiać w sposób normalny.
- Ciężki poranek?
- Tak… - przełknął ślinę wpuszczając kuriera do wewnątrz, ten jednak odmówił – …tak jakby…
Doręczyciel spojrzał się raz jeszcze w kierunku wind i zdziwił się nagłym zniknięciem powolnej kobiety, przetarł oczy i powrócił myślami do odbiorcy.
- Mam przesyłkę. – oznajmił – od pana… A.D. von Bieluch, dobrze? – nie będąc pewnym.
- Tak, tak, pasz fajka?
- Mam – wyciągnął z tylnej kieszeni spodni paczkę tanich papierosów i podał otwartą do pisarza.
- Dzięki. – wyjął jednego – potworny dzień.
- Nie pierwszy i nie ostatni – uśmiechnął się delikatnie – wracając do zamówienia – powrócił na właściwe tory – oto dokument do podpisania jako potwierdzenie odbioru.
Podał mu dużą, kwadratową przesyłkę w brązowej kopercie.
Pisarz dla pewności otworzył pakunek bez zwłoki i wyjął gruby zeszyt tego samego formatu co opakowanie. Przewertował sprawdzając zawartość.
Teraz już bez problemowo mógł kontynuować powieść bądź udać się na długo planowane wakacje.
Patrz do góry! – usłyszał w głowie.
Znów zaczynał się denerwować
Wolność, której nie zapomnisz! – myśl nie przerywała.
 Na nowo popadał w paranoję.
Pomyśl, czy jesteśmy wolni! ­– słowa płynęły w jego głowie
Zaczynał odczuwać ogólne osłabienie i niechęć.
Tak blisko nigdy nie był nikt… - po wypowiedzeniu ostatniego wyrazu, atak psychotyczny ustąpił.
- Wszystko w porządku – dobiegał go inny głos, tym razem ludzki, tłumiony i nie wyraźny –proszę pana, odczuł dotyk na ramieniu.
Spojrzał na kuriera, który mówił do niego, a on nie słyszał, świat mu wirował, a może to on upadał nie czując tego?
*
- Proszę pana! – krzyczał – Proszę pana! – powtarzał.
Rzucając długopis złapał go za ramię i potrząsając nawoływał mdlejącego adresata do podtrzymania świadomości.
Odbiorca jednej z wielu przesyłek zemdlał.
Dopadła go panika, którą z szybka opanował i  doszedł do wniosku, że zrobić musi co mu nakazywał obowiązek obywatelski i umiejętności pierwszej pomocy nabyte dawno temu jako pionier.
*
Opadł z sił.
Na mokrej podłodze w mieszaninie śniegu, piachu leżał nieprzytomny Pisarz nie mający pojęcia co się z nim teraz dzieje.
Pamiętał ostatnie słowa, tym że jest blisko.
Blisko czego?
Zakończenia, podróży do wolności? A może życia?
Tyle pytań bez odpowiedzi, tyle problematycznych problemów. Nasza generacja odczuje silny ból metafizyczny. I to zdanie kłębiące się od lat, będące także kluczem do wielu dróg. Nie wiadomo skąd pojawiło się i pewien nie jest jak szybko zniknęło.
Oraz powróciło…
A wraz z nim cała masa nowych Weno twórczych słów… Musiał pisać!
Musiał tworzyć nowe wyrazy. Składać je w zdania, a zdania w rozdziały!
Nie istotne o czym!
O nowym, nie przebytym, nie poznanym i nie znalezionym.
Musiał słowami zaznaczyć białe punkty na mapie.
Mapie czego? Życia? Świata? A może świadomości?
Tyle pytań, tak mało odpowiedzi.
Była jedna.
Porzucenie. Porzucenie domu, porzucenie pieniędzy.
Odjazd. Wyjazd. Zanik siebie samego…
*
- Proszę pana! – dobiegał go męski pogłos.
Ciemność, a może jasność otaczała go, widniało wszędzie biel.
Na około widział białe światło i sylwetki ludzi tak samo ubranych, nie wiedział co się dzieje, ani co się stało i dlaczego znalazł się przypięty do łóżka pasami, a dookoła niego przemieszczają się postacie w kredowych kiltach i wołają go po imieniu.
Skąd jego imię znają nieznani mu osobnicy?
Otworzył szeroko oczy.
Był w małym pomieszczeniu, a na około biegali mężczyźni, i chyba jedna kobieta, nie pewność pozostawiał brak wykształconego gruczołu powodującego wzrost piersi.
Wypowiedział kilka słów na jakie starczyło mu sił:
- Co ja tu robię? – pytanie stało się retorycznym, gdyż nikt go nie usłyszał, a szkoda.
Znowu usnął.
*
Obudził się na dobre dwudziestego szóstego listopada bieżącego roku, w którym przepowiedziano definitywne zakończenie się ludzkiego panowania nad galaktyką, nie przesadzajmy, nad globem.
Minął kawał czasu nim odzyskał przytomność. Leżał na oddziale w sektorowym szpitalu nie tak daleko jego zamieszkania.
Oszołomienie sprawiło, że wciąż czuł się niczym w śnie.
Leżał sam w sali, jego łóżko, on przypięty do kroplówki, oraz osobnik w garniturze.
Krótko obcięty z blizną pod okiem, prawym.
Opierał się złożonymi dłońmi o kolana. Wpatrywał się w podłogę nie zwracając uwagi na przebudzenie pacjenta.
A jednak…
- Panie Pisarzu. – zaczął – niedługo minie miesiąc, a my nie dostaliśmy, ani jednego nowego słowa do… - patrzył w górę zastanawiając się sztucznie nad doborem wyrazu - … naszej kolekcji.
Uśmiechnął się.
- Jaki mamy dzień?
- Poniedziałek. – odpowiedział szybko jakby znając pytanie.
- Data…
- Dwudziesty szósty listopad.
- Listopada…
- Słucham?
- Listopada, mówi się listopada. – poprawił zaskoczonego agenta – Odmiana przez przypadki…
- Nie istotne, nadal nie dotrzymał pan swojej części umowy, kiedy myśmy wpłacili zaliczkę.
- Tak, za to co napisałem, zatem – dyplomował – jesteśmy kwita.
- Ale to tak nie działa, panie Pisarzu – nachylił się nad nim – przyjmujesz fragment, oczekujemy przyjęcia całości. W zamian za to co dostaniemy my – dodał – oczywiście.
- Możecie wziąć sobie resztę historii, którą zacząłem, nie potrzebuję jej, nie jest skończona, ale i nie zostanie. Na pewno nie teraz. – uświadomił – Wyjeżdżam i szybko nie wracam.
- Tak? A to niby gdzie?
- Daleko – odpowiedział oględnie – a gdzie, to nie twój interes, do psiego kutasa.
- Fallusa to ty zostaw s spokoju – powiedział – masz cztery dni na dostarczenie powieści.
- Nie skończę jej! – wybuchnął przykuty do szpitalnego łoża.
- Ależ skończysz. – postukał otwartą dłonią o ramę szpitalnej kozetki.
Usnął.
*

Ocucony został delikatnym dotykiem młodej, jasnowłosej pielęgniarki. Ocierała mu twarz ścierką nasączoną gąbką.
Otworzył ospałe oczy, ku zdziwieniu znajdował się w szpitalu, tym samym,  w którym leżał podczas ostatniej pobudki. Spostrzegł krzątającą się na około niego pomoc szpitalną, chciał zapytać ją najwyraźniej o coś, lecz przez nie napojone gardło z trudem wydobył się dźwięk.
- Siostro, – wychrypiał - … wody.
Ona nienerwowo, lecz pośpiesznie opuściła pokój zostawiając misę oraz zanurzoną w niej niedużą ścierkę. Pisarz doszedł do wniosku, że musiało minąć sporo czasu od kiedy tu przyjechał, że tak trudno jest mu mówić, i wciąż zastanawiało go ostatnie spotkanie z mężczyzną w czerni.
Kobieta przyszła z powrotem wraz z dużą szklanką do połowy napełnioną wodą bez gazu.
- Proszę – podała nie wypuszczając z dłoni naczynia – powoli – poinstruowała oprzytomniałego  i spokojnie przechylała kubek wraz z tempem jego opróżniania.
Pacjentowi po obu stronach pociekły po dwie krople przecinając nieogoloną twarz.
Głęboko odetchnął gdy napój się skończył. Pragnął jeszcze jednak pomocy mu odmówiono, a o ruszaniu się średnio myślał przykuty do łóżka bezsilnością mięśni nie używanych od pewnego czasu.
- Który dzisiaj mamy? – złapał za umykającą przed nim ręką.
Kobieta miała zimną, delikatną, wybieloną skórę. Drobne dłonie z pomalowanymi taktownie długimi paznokciami połyskującym, czerwonym lakierem.
Spojrzała przestraszona, i wysokim, kobiecym głosem odpowiedziała:
- Wtorek dwudziestego siódmego listopada.
- Dziękuję. Chciałbym się wypisać.
- To nie możliwe – nie zwracając na dalsze uwagi pacjenta opuściła pojedynczą salę pozostawiając go sam na sam z własną osobą uwięzioną w bezwładnym ciele.
*
Nie był pewien co się dzieję, czemu tutaj jest, i co ma się stać.
Pewnym stawało się iż najprawdopodobniej za kilka dni, a dokładniej za trzy przyjdą po niego i zażądają skończonej powieści, która leżała teraz w jego mieszkaniu o ile nie została skonfiskowana przez kuriera, jako że nie potwierdził on odbioru podpisem.
Rozmyślał nad wieloma opcjami dotyczącymi przyszłości, nieodległej przyszłości.
Bał się.
Wydawało mu się, iż jedynym rozsądnym wyjściem była ucieczka.
Ukrycie się z dala od wszystkich.
Wiedział gdzie chciał się udać.
I wiedział także co ma dalej nastąpić.
Jednakże, na przeszkodzie stało mu jedno.
Łóżko.
*
- Dasz radę – sam przekonywał siebie starając się przesunąć obolałe nogi poza obszar leżyska. Opuścił je na podłogę. Ubrany w szpitalne odzienie wyglądał komicznie. Jasnoniebieska tunika zasłaniająca ledwo pośladki.
Stanął ostrożnie na podłodze obiema nogami podpierając się o szafkę postawioną przy szpitalnej pryczy.
- Doskonale – pochwalił własne postępy – a teraz spokojnie i bez gwałtownych ruchów przed siebie…
Na głos deklarował swoje postanowienia.
Nie opierając się o nic stacjonował na giętkich nogach, przesunął nie odrywając stopy od podłoża się o krok do przodu, druga nogą to samo.
- Nie jest tak źle.
Starał się teraz podnieść nieco poprzeczkę i przemieścić się uginając kolana. Poniósł prawą kończynę, zgiął i postawił.
Runął na ziemię z całym sprzętem medycznym, który do niego podpięty został. Kroplówka na kółkach zaturkotała o białe kafelki podłogi szpitalnej. Miernik pracy serca z hukiem wylądował na podłodze, wydając równy dźwięk bo przypięte do niego przyssawki mierzące funkcjonalność centrum krwioobiegu. Od razu zbiegła się służba medyczna by obejrzeć nagie pośladki rozkraczonego mężczyzny próbującego wstać z miejsca.
- Ale i tak nie najgorzej jak na pierwszy raz – wytłumaczył się z twarzą na zimnej podłodze.
- Co pan robi! – lekarz dyżurny rzucił się na niego podnosząc go ostrożnie pod pachami – musi się pan oszczędzać.
Kiedy już został położony z powrotem,  a wszyscy poza doktorem opuścili pomieszczenie rozmowa zaczęła się na nowo.
- Czemu leżę tutaj prawie, że dwa tygodnie i ledwo co się ruszam.
- Wciąż staramy się to ustalić… - z trudem wypowiedział te słowa medyk - … trafił pan do nas nieprzytomny w karetce i od tego czasu nie dało nawiązać się, żadnego kontaktu.
- Nie możliwe! – nie wierzył mu – a co z wczorajszą wizytą?
- Jaką wizytą? Nikogo nie było.
- Ależ oczywiście, wiem z kim rozmawiałem, wczoraj dwudziestego siódmego! Skąd wiedziałbym o tym?
- Poczekaj chwilę. – powiedział pokazując palcem i wychodząc.
Znów został sam.
Lecz nie na długo. Po kilku minutach wymierzonych na wiszącym zegarze na przeciwległej ścianie. Lekarz wpatrywał się na kartę wizytatorów przewracając strony w poszukiwaniu nazwiska pacjenta by określić czy rzeczywiście znalazł się ktoś odwiedzjący go dnia uprzedniego, kiedy to ponoć nie wykazywał aktywnego stosunku do życia.
- Popatrzmy… – wertował kolejne karty z odręcznie wypełnionymi rejestrami – nie ma tutaj niczego, musiałeś sobie to uroić podczas śpiączki
- Nie! On był prawdziwy, tak jak pan i ja tutaj…
- A może wcale nie jestem prawdziwy, tak jak i cała ta sytuacja?  - przed nim stał teraz człowiek o ciemnych włosach przystrzyżonych niedaleko do skóry w stroju lekarski. Trzymał te same papiery, jednak wyglądał dokładnie jak postać nawiedzająca go dnia poprzedniego.
Może śpi?
Może wciąż wegetuje na szpitalnym łóżku?
- Nie! – otrząsnął się, a naprzeciw niego znajdował się na nowo krótko obcięty blondyn – wiem co widziałem, i  wiem co teraz widzę! Nie róbcie sobie ze mnie wariata - … którym zaczynam przez was być, pomyślał nie kończąc zdenerwowany.
-Skoro tak pan twierdzi… proszę się uspokoić, potrzebuje pan odpoczynku nim zregenerują się mięśnie. Nie wiadomo czemu w tak krótkim czasie tkanka mięśniowa pozanikała i nie masz możliwości ruchu – tłumaczył jak najlepiej potrafił dla nieznającego się na medycynie człowieka
- Nie mamy czasu na takie zabiegi, do wieczora muszę wyjechać i zrobię to z waszą lub bez waszej pomocy – pogroził obojętnie – masz fajka? Muszę zapalić, wieli nie czułem nikotyny w sobie.
- Nie.
Krótko zakończył pozostawiając po sobie listę na półce i opuszając pomieszczenie.
Opuścił także pisarza w ciężkim dla niego momencie bez dokładnego wyjaśnienie problemu, a on zszokowany jeszcze nie myślał o zadawaniu konkretnych pytań.
*
Rozmyślania przerwała mu nagła decyzja.
Ucieka.
Nie zważając na okoliczności i dyskomfort zaniku mięśni. Przetrwał wiele trudności, z taką by sobie nie poradził?
Przewertował raz jeszcze tabele w poszukiwaniu swojego gości lecz rzeczywiście niczego nie znalazł. Zrzucił kołdrę i wstał, tak samo powoli nie odrywając jeszcze nóg kroczył w stronę umywalki.
Przeciwstawiając się bólowi naciąganych mięśni, czuł się jakby biegł bez przerwy od miesiąca, a teraz miał potworne zakwasy. Przejście kilku metrów zajęło mu dobre pięć minut co nieco zdemotywowało go do działań zbiega, jednak siła woli zwyciężyła. Obmoczył ciało chłodną wodą, przetarł przepocone pachwiny, napił się nawadniając spragniony przełyk oraz złudnie nasycając wycieńczony organizm.
Od razu zrobiło mu się przyjemniej. Kroki stawiane stały się łatwiejsze i przychodziły mu z łatwością. Ciekawe co może zdziałać najzwyklejsza kranówa. Obejrzał się dookoła pokoju w poszukiwaniu jakiegoś normalnego przebrania, bo sukienka zakrywająca genitalia była marną przykrywką zwłaszcza po tym jak wszyscy zobaczyli jego pierwszą próbę.
- Kutwa – zaklął z braku ubrań codziennych – mogliby chociaż jakieś spodnie mi założyć – spojrzał na latającego bezwiednie penisa.
Nie zważając na niedogodnie udał się do przeszklonych drzwi. W przeciwnym pokoju leżał stary mężczyzna, spał, na ramie pryczy wisiały spodnie i wygnieciona koszula.
- Jak się nie ma co się lubi – rozejrzał się po korytarzu czy aby nikt nie patrzył i przemknął – to się lubi co się ma.
Pochwycił ubranie odpoczywającego starca i schował się w prostopadło stojącej toalecie.
Szpitalny szalet nie prezentował się zbyt ciekawie, niewielki, nieodrestaurowany, śmierdzący kałem oraz moczem. W kontach rozwijały się zarazki, a w łączenia kafelków odpadały zabierając ze sobą płytki rozbijające się na podłodze. Lustro obdrapane z wyrytymi napisami, podpisami oraz datami. Obraz nędzy i rozpaczy.
Starając się nie oddychać zdjął szpitalne szaty wymieniając je na prześmiardnięte starczym zapachem gnicia ubrania. Przejrzał się w zwierciadle, poprawił, włożył koszulę w spodnie, odwinął nogawki by spełniały wymagania nowego użytkownika.
- Chyba dobrze? – zapytał przeglądając się jeszcze chwilę – szału nie ma, ale może nikt mnie nie przyuważy… tylko ten zarost.. – pogładził się po policzkach.
Uchylając toaletowe wejście popatrzył jeszcze raz na dziadka, na przejście.
Ruszył.
W prawo na lewo były okna. Mijał szybko kolejne pomieszczania z leżącymi w nich ludźmi, a dookoła co poniektórych znajdowali się krewni. Uśmiechnął się widząc taką troskę.
- Uhh! – zasyczała pielęgniarka upuszczając dokumenty – proszę uważać!
Odezwała się siostra schylając po dokumentację, przypominała tę kobietę, którą zobaczył gdy po raz pierwszy się tego dnia obudził.
Czerwone paznokcie. Zauważył.
Kurwa. Pomyślał. Jeżeli mnie rozpozna to będę miał przesrane. Szybko minął mi ten „ból mięśni”. Zauważył.
- Przepraszam najmocniej – powiedział modulując struny głosowe by nie poznała go po głosie.
Nie pomagając kobiecie ruszył szybkim krokiem jak najdalej od niej, aby tylko nie zorientował się z kim miała odczynienia.
- Mężczyźni… - usłyszał piękny głos strofujący zachowanie pisarza, który nie był w stanie pomóc pielęgniarce, ze znanych względów – …nawet nie pomoże.
On już znajdował się daleko od niej. Skręcał w kolejny korytarz, gdzie stało kilku pacjentów, którzy na jego widok schowali papierosy pod siebie wiedząc, że palenie w tym miejscu jest zabronione.
Prozaik uśmiechnął się tylko do nich i nacisnął przycisk wzywający dźwig.
A co jak z windy wysiądzie lekarz, który mnie zna? Cholera!
 - Macie papierosa, panowie?
Jeden ze starców wyciągnął paczkę z kieszeni i podał uciekinierowi.
- Dzięki, mogę dwa? – zapytał łapczywie
- Bierz.
- Dzięki wielki.
Schował oba tytoniowe skręty do kieszeni i skorzystał ze schodów nie czekając na nadjeżdżającą windę.
Jednak nie odzyskał sił w zupełności, potrafił bez większych problemów iść, jednak zbieganie ze schodów nie należało do najłatwiejszych zajęć. Dłuższą chwilę zajęła mu zatem podróż z trzeciego piętra szpitala.
*
Stanął między windami, a schodami, po raz drugi, tyle że tym razem trzy poziomy niżej. Wpatrywał się w informacje o punkcie z wyjściem z budynku. Zajęło mu odrobinę nim zorientował się, w którą stronę ma się udać, ale znalazł. Na lewo, potem na prawo, prosto, znów na prawo i znów lewo. Istny labirynt, ale nie pozostało mu nic innego jak podążenie wyznaczonym szlakiem, trasę dało się śledzić pamięcią, bądź uważając na ścieżkę dla ludzi niewidomych wyznaczoną na posadzce wystającymi metalowymi liniami.
Ruszył przed siebie powoli, żeby bez potrzeby nie przemęczyć organizmu, gdyby nagle okazał się potrzebny intensywny wysiłek.
Szedł zgodnie z zapamiętanymi wskazówkami, minął korytarz pełen palących, a jego zapotrzebowanie na nikotynę wzrosło wielokrotnie, jednak wiedział, że palenie w takim momencie nie byłoby dobrym pomysłem. Oddalił się od nich jak najszybciej i skręcił w kolejne przejście, gdzie na siedzeniach oczekiwali ludzie na przyjęcie do odpowiedniego doktora. Siedziały kobiety w ciąży, wraz z nimi kochankowie, bądź mężowie. Dzieci też czekały, na dentystów, na rodzinnych lekarzy.
Każdy wyczekiwał swojej kolei.
Za następnym zakrętem było oszklone po obu stronach przejście między blokami, widział teraz rozmiar kompleksu, zrozumiał czemu tyle trzeba przejść by się stamtąd wydostać. Szpital mieścił się w ogromnych rozmiarów budynku. Rozciągającym się zarówno wzwyż oraz na boki. Trudno wyobrazić sobie ilu pacjentów musiała przyjmować ta placówka, oraz jak dużą ilość personelu zatrudnia.
Ta myśl rozluźniła go zmniejszeniem szansy na napotkanie zespołu, jaki zajmował się jego osobą.
Dotarł do ostatniego korytarza. Długi tunel otoczony ścianami oraz jednakowymi drzwiami z tabliczkami o rodzaju leczenia w środku oraz nazwiskiem lekarza urzędującego w danym pokoju. Na samym końcu świecił się świat, białe światło kontrastowało z mrocznym wystrojem budynku.
Kiedy leżał w pokoju dałby głowę, że jest to sektorowy szpital, w którym bywał na kontrolach kiedy mieszkał z rodzicami jako chłopiec, jednak po krótkim spacerze przez nowoodkrytą klinikę doszedł do wniosku, że pojęcia nie ma gdzie się znajduje.  Miał tylko nadzieję, że blisko centrum.
Droga dłużyła mu się, zaczynał na nowo odczuwał bole mięśni oraz stawów. Nie chciał jednak zatrzymać się na odpoczynek ze strachu przed wykryciem. Mijał kolejne drzwi, a jego podróż wciąż trwała jakby przemieszczał się umysłem, ale ciało stało wciąż w tym samym miejscu, z którego zaczęło. Nie potrafił tego wyjaśnić, ni wytłumaczyć, a tym bardziej zrozumieć.
Wydawało mu się, że rzeczywiście fantazjuje. Dawał wiarę, iż lekarz, który go odwiedził, mówiąc prawdę o śnieniu, a on nie posłuchał się rozsądku i wciąż błądzi po zakamarkach umysłu. Stanął. Nie szedł. Zatrzymał się w przestrzeni, nie zważając na niebezpieczeństwo zdemaskowania. Tkwić w punkcie, mijali go postronni zajęci własnym życiem i własnymi problemami, zdrowotnymi najczęściej w tym miejscu. Nie planował kontynuacji swej podróży bez zrozumienia prawdy.
Czym zatem była owa prawda?
Odpowiedzią? Na co? Na pytanie? Na rzeczywistość, bądź fikcję? Czym jest prawda, a czym fałsz?
Usiadł na podłużnej ławie zamykając oczy próbował przypomnieć sobie po kolei co się działo od kiedy… od kiedy zaczynał przejawiać anormalne zachowanie. Wizje, błędy myślowe, braki bądź nadmiary w pamięci. Tworzenie realnych fikcji, a może nadal spał i obudzić się miał we własnym łóżku w wielki bólem głowy, a może to coś więcej?
Czym jest prawda? Pytanie zrodzone w jego głowie i w jego głowie oczekujące na odpowiedź. Nie ważne jaką, potrzebował wiedzieć.
- Wszystko w porządku? – z transu myślowego wyrwała go młoda kobieta przechodząca akurat obok niego – Wyglądasz na zmęczonego?
- Słucham? – nie dosłyszawszy pytania poprosił o powtórkę – Znaczy tak, wszystko w porządku, tylko… sam nie wiem.
- Czego nie wiesz? – usiadła obok niego zdejmując zimową kurtkę i kładąc ją na ławie
- Niczego, w tym jest problem… - czy to była prawda? Przyszła do niego w śnie bądź rzeczywistości?
- No to rzeczywiście mamy problem – uśmiechnęła się w jego kierunku.
- Chodzi o to – zaczął nieśmiało – że nie mam pojęcia, czy żyję w śnie czy to jest prawda, coś tam w środku – stuknął się w czoło – mi szwankuje i sam nie wiem czy to co widzę jest prawdą, czy tylko wytworem mojej szaleńczo kreatywnej mózgownicy.
- No… to doskonałe pytanie, ale odpowiedź na nie znajdziesz sam – odpowiedziała niejednoznacznie – z moją pomocą wiele nie uzyskasz. Potrzebna jest Ci… przerwa…
- Wiem, próbuję się wyrwać, ale ciągle coś staje mi na przeszkodzie – zaczął się tłumaczyć – najpierw wyjechałem za miasto, umarła… właścicielka wynajmowanego mieszkania, chciałem powrotu, po czym zapragnąłem powrotu do przeszłości i odcięcia się od codzienności.
Uśmiechnęła się na splot rymu.
- Ale zapomniałem notatek, i kiedy oczekiwałem na ich nadejście przy kurierze, zemdlałem i obudziłem się tutaj. Po dwóch tygodniach – pociągnął się za niedbały zarost i stare ubrania.
- Wyjedź.
- Jak?
- Najzwyczajniej, chwyć kilka groszy i coś na czym dorobisz i rusz tam gdzie cię nogi poniosą, tam gdzie poczujesz wolność…
Przerwała wstając, chwyciła swoje rzeczy
- Tam odnajdziesz prawdę. – Uśmiechnęła się odchodząc – Powodzenia, przyjacielu.
- Dziękuję – powiedział po chwili raczej do siebie.
Jego ciało zregenerował się wystarczająco by iść dalej, przeznaczenie? Że zatrzymał się tu na chwilę i poznał nieznajomą, która wskazała mu kierunek.
Powstał i przeciągając rozluźnił spięte mięśnie. Powolnie skierował się do drzwi.
Między wyjściem, a wejściem zorientował się, że zima nadeszła a ubiór jaki na sobie nosi nie odpowiada warunkom atmosferycznym. Bowiem nie padał śnieg, ani deszcz, jednak śnieg leżał na kostki, a temperatura spadła dużo poniżej zera. Na boso raczej trudno mu będzie poruszać się unikając odmarznięcia kończyn.
Przejrzał kieszenie starca, gdzie znalazł kilkanaście moniaków, paczkę papierosów wraz z zapalniczką oraz tę parę, o którą poprosił palących wcześniej. Na nie wiele mu się to mogło zdać, trochę drobniaków i fajki. 
*
W ciągu następnych minut przemierzał na nowo parter budynku w poszukiwaniu okazji. Liczył na znalezienie jakiegoś przydatnego wyposarzenia, zostawionych ubrań, wyrzuconych butów czy chociażby foliowych butów jakie nabywa się przy wejściu do szpitala by nie rozprzestrzeniać wirusów.
Minuty trwały, a jemu w oczy nie rzucało się nic co by się mogło przydać podczas ucieczki na mróz. Jeżeli za wariactwo służby dyscyplinarne nie zrobią z nim porządku to najpewniej zamarznie tam na śmierć.
Jednak nie pozostało mu nic innego jak zaryzykować własnym życiem. Stał teraz oparty pod ścianą przyglądając się otwartej paczce czerwonych tytoniowych listków. Nie było rady, zmuszony został do poświęcenia życia, jednak pozostanie w środku wcale nie zwiększało szans przetrwania.
Zmęczony, wychłodzony z sinymi od zimna stopami kroczył walcząc o każdy krok, dochodził już prawie do wyjścia kiedy to na podłodze przyuważył błyszczącą blaszkę. Zboczył zatem z samobójczego kursu w stronę świecidełka, kilka ruchów dalej kiedy stał nad eliptycznym metalem na którym dostrzegł wygrawerowany z czarnym wypełnieniem numer „13”. Oznaka nieszczęścia, albo stawienie czoła nie powodzeniom. Podniósł  z zimnej posadzki niewielką wybitą cyfrę zaciskając s pięści by mieć pewność jej bezpieczeństwa.
Szybko kroczył w kierunku, z którego przed sekundą wracał. Naprzeciw ściany, o jaką się opierał we wnęce znajdowała się szatnia, szerokie i wysokie okno, a po jego drugiej stronie nie wielkie podłużne pomieszczenie z poutykanymi stojącymi metalowymi rusztowaniami z hakami czekającymi na wykorzystanie ich do celu odwieszenia odzieży wierzchniej, w zamian stróżowie poczekalni przedmiotów martwych rozdawali srebrne blaszki bardzo podobne do tej znalezionej na podłodze parędziesiąt sekund temu i znajdującej się w tym momencie w ręku pisarza.
- Trzynaście – roztrzęsiony położył na kamienny blat błyskotkę z liczbą.
Trwał w niewiedzy, zmęczony czekaniem oraz chwilą. Marzył o ciepłej herbacie w zaciszu mieszkania, ogrzewającym go łóżku oraz smaku kobiecych ust, choć na chwilę. By spędzić jeszcze jedną noc, z którąś ze swoim przeszłych miłości, nawet tych jednonocnych, potrzebował ciepła, nie na zewnątrz, zmroziło go życie od środka, zamieniło serce w lodową bryłę i znieczuliło na świat. Stał się tym przed czym uciekał, tym co negował i tym co kiedyś sprawiało mu żal.
Obsługa szpitalna wzięła od niego przedmiot i dziwnie patrząc, spojrzała na cyfry potem jeszcze raz na niego i znów w grawerowanie.  Bez słowa skierowała się między wieszaki i wybierając jeden z pierwszych wymieniła numerek na grubą zimową kurtkę.
Czarna, gruba puchówka z kapturem oraz sztucznym futrem na około. Wyglądała na męską dlatego cieszył się z trafności oraz żałował że odpowiedzialna za upuszczenie osoba zostanie bez odzienia w tę pogodę, jednak tutaj chodziło o przetrwanie.
- To wszystko?
- To wasze rzeczy, sami sprawdźcie – sucho powiedziała węsząc podejrzenie.
- No tak – uśmiechnął się mimo woli i odszedł.
Rozpiął ciepłe odzienie po czym z przyjemnością założył na siebie. Pasowało jak ulał, jakby w rzeczywistości należało do niego, posiadało przy tym wiele kieszeni i spenetrowanie ich wszystkich zajęło mu czas do wyjścia. Znalazł portfel z dwoma banknotami po sto, co za idiota zostawia portfel w kurtce? Pomyślał, John Shepard, znalazł dokument tożsamości w jednej z przegródek, wyciągnął jedynie wszystkie pieniądze całą zawartość włącznie z opakowaniem zostawił w punkcie ochrony nie podając żadnych informacji i starając się zachować niezauważalność.
Pozostawił także Johnowi kluczyki od samochodu i całą resztę dobytku, która w tej chwili nie będzie mu przydatna. Zabrał pieniądze, bilet transportu publicznego oraz odzienie.
Najgorszym punktem pozostawał brak obuwia, stał więc na boso między drzwiami zmieniając co jakiś czas nogę z powodu zimna, próbował zdecydować się na krok za strefę względnie bezpieczną.
Po drugiej stronie ulicy na wysokim bilbordzie zauważył reklamę jednego z tanich sklepów obuwianych mówiącą, że w przejściu podziemnym znajduje się punkt.
Cóż za przychylność losy, można by było powiedzieć, bez trwogi zapalił papierosa i wyszedł na zimną ulicę. Już pierwsze kroki zabiły na nim ćwieka, każdy krok był jak wbijanie tysięcy drobnych igiełek w przemarznięte stopy. Jednak szczęście w nieszczęściu cieszył się z bólu, to mogło oznaczać, że amputacja obu kończyn nie będzie konieczna.
Kolejne stąpanie wcale nie okazywało się łatwiejsze z powodu przyzwyczajenia do temperatury, za to coraz trudniej unosił nogi i zginał podbicia kostniejące z każdą kolejną chwilę, cierpiał i jak najszybciej chciał znaleźć się w podziemiach jednak brak odporności na ból, odrętwiałe kończyny, roztrzęsione mięśnie, wycieńczony organizm oraz brak obuwia sprawiały, że te dwieście metrów do przejścia poniżej ulicą zajmowało mu wieku, a przynajmniej według jego samego.
*
Tłocząca się masa schodziła i wchodziła do tunelu, młody mężczyzna w modnej fryzurze i planowanym zarostem, w czarnej eleganckiej kurtce z torbą na komputer na ramieniu wyrzucał właśnie w połowie nie dopalonego papierosa na wilgotne kamienne schody.
Drobna, szczuplutka panna w wieku dziewiętnastu, może dwudziestu lat dopiero zapalała cienki rulonik z nabitym machorką do wewnątrz. W intensywnej czerwieni od góry do dołu znacznie wyróżniała się z tłumu, w wysokich, krwistych kozakach na śmigłym obcasie ostrożnie stąpała między kałużami wewnątrz słabo oświetlonego tunelu.
Niezaspokojeni mężczyźni podpierających kafelkowe ściany uważnie obserwowali zgrabne ruchy jej drobnych pośladków opinanych przez czerwoną suknię. Zagadywali do siebie nawzajem by podzielić się swoimi erotycznymi myślami o przechodzącej kobiecie, pociągali tanie papierosy i popijali szczynami pospolicie zwanymi tanim piwem.
Pod ścianą nieopodal na małym krzesełku siedział z gitarą mężczyzna w długich, płowych i falowanych włosach z kolczykiem we brwi. Miał ogromne usta z szerokimi wargami, przez które wydobywał się piękny basowy głos śpiewające artystyczne piosenki artysty z przed wielu lat, sławionego do dzisiaj jednak zapomnianego przez masę popularności, przez mas media oraz tych których sztuka interesuje tyle co zeszłoroczny śnieg. Szarpał wysłużone struny wypracowanego instrumentu z prędkością niesamowicie szybką, nie wielu artystów potrafi w takim tempie pociągać za cięciwy by wydobyć tak czysty i dynamiczny dźwięk, połączony z niesamowitym męskim głosem.
Kobieta w czerwonym zatrzymała się przed nim, zajrzała do torebki i wyciągnęła banknot o nie niewielkim nominale i kucając tak by nie odsłaniać swych ud oraz bardziej skrytych partii ciała wrzuciła mu do pokrowca, do którego zbierał pieniądze. Uśmiechnęła się i poczekała chwilę.
- Dziękuję – wyrwało się stłumionym głosem między kolejnymi słowami piosenki,
Ruszyła dalej przed siebie zostawiając grajka w swoim świecie, gdzie zapraszał przechodniów wsłuchujących się w jego artyzm.
W podziemiu pojawił się ubrany w luźne spodnie mężczyzna z papierosem w ustach i czarnej kurtce, przeskakiwał z nogi na nogę mijając szybko blokujących przejście ludzi tłoczących się w kierunku wejścia do poziemnej kolei. Szybko przechodząc nie zważał na otoczenie dopóki nie usłyszał wokalu ulicznego grajka, popatrzył mu w oczy, znał go skądś, nie mógł jednak przypomnieć sobie kompletnie skąd, wrzucił mu papierosa z paczki i ruszył dalej bo ścierpłe bose stopy dawały znać o sobie coraz bardziej. Zaczął biec uważając przy tym by nie poślizgnąć się na zlodowaciałych kamieniach i nie zabić się na półmetku swojej trudnej drogi odwroty.
*
Pisarz wbiegł na teren sklepu zwracając na siebie uwagę połowy znajdujących się w środku zjadaczy chleba. Popatrzyli się na dziwacznego osobnika bez butów po czym wrócili do swoich zakupów nie interesując się nim dalej, ochrona stała się uważna i  z ukrycia śledziła poczynania nowoprzybyłego klienta.
Nie zważał jednak na nastawienie obsługi i przemieścił się w głąb salonu w poszukiwaniu męskiego działu a w nim butów zimowych. Mijał niskie regały z ułożonymi jednakowymi pudełkami z obuwiem wewnątrz. Eleganckie, codzienne, wyjściowe, modne, stylowe, damskie, dziecięce, a na samym końcu męskie buty. Niewielkie stanowisko z zimowymi butami. Kilkanaście modeli na krzyż w tym kwarta sportowe, bądź nienadające się do wyjścia na dwór. Jednak interesujący go model z ocieplanym wnętrzem znajdował się w zakresie jego funduszy. Sam w sobie model nie wydał mu się specjalnie interesujący jednak w tym momencie istotna była jedynie funkcjonalność, a przez pogodę na powierzchni ogrzewanie stanowiło czołowy argument w wyborze akurat tej pary.
Kiedy rozsiadł się na niewielkiej kanapie w celu obejrzenia poharatanych stóp podeszła do niego ekspedientka:
- Dzień dobry – przywitała się, fałszywie, kurtuazyjnie do zdecydowanego klienta – W czym mogę pomóc?
- Macie może jakieś skarpetki do przymierzania butów? – zapytał bezpośrednio nie odwracając uwagi od zlodowaciałych palców.
Starał się pobudzić w nich krążenie masując energicznie obiema rękoma.
Po chwili zastanowienia kobieta odpowiedziała mu:
- Mamy na dziale damskim.
- A mogłaby mi panie przynieść bo nie chciałbym przymierzać obuwia na boso – odwrócił oczy na sprzedawczynie  i uśmiechnął się.
-Mogłabym - odpowiedziała mu niska, w średnim wieku, pomarszczona blondynka o krótkich, stylizowanych włosach z nadmiarem różowej szminki na ustach i zniknęła między regałami.
Nie patrzył gdzie, pochłonięty był rozgrzewaniem własnego ciała, kamienne kafelki szpitala oraz śnieg na ulicach nie wpływał na zdrowie kończyn, a co gdy mówimy o bosych nogach przy temperaturze minusowej.
Ułożył prawą, dolną kończynę na kolanie czarne od brudu podbiciem do góry i pocierał rytmicznie oboma kciukami do zewnątrz, poczynając od poduszki przechodząc do poszczególnych palców, a kończąc na śródstopiu, po tym zabiegu zrobił dokładnie to samo z drugą, kiedy poczuł się nieco lepiej starał się nie utrzymywać długiego kontaktu między podłogą, a nagą skórą.
Po chwili powróciła ekspedientka, z oddali nieśmiało przyglądał się jemu ten sam ochroniarz, który znajdował się przy wejściu kiedy to wbiegł do salonu obuwianego.
- Proszę, bardzo – podała mu z obrzydzeniem w oczach – jak, pan, prosił.
- Dziękuję.
Kobieta odsunęła się kawałek od niego zachowując dystans jednak obserwując jego ruchy.
Złapał zwinięte w kulkę skarpetki po czym rozwijając się wziął w ręce jedną sztukę, rozciągnął, przetarł stopę z piachu i wciągnął, identycznie postąpił z drugą.
Stanął teraz wygodnie na obu nogach i przeszedł w poszukiwaniu odpowiedniego rozmiaru, zlokalizował pion pod wystawą z oczekiwanym obuwiem i kucając z trudem zaczął przemieszczać się palcem wskazującym po rozmiarach butów. Postukał dwa razy w odpowiednie pudełko po czym z samego dnia wyciągnął obniżając poziom o wartość wysokości jednego pojemnika.
Usiadł z powrotem na miejscu i przyjrzał się raz jeszcze butom.
- Jak się nie ma co się lubi, to się nosi co się ma… albo będzie mieć w tym przypadku.
Włożył oba na siebie. Powstał i rozejrzał się za lustrem, bawełna od środka ogrzewała ciało, przy samej ścianie stało wysokie pochylone zwierciadło w kierunku, którego udał się w celu rozpatrzenia kwestii estetycznych jego nowego wizażu. Przejrzał się z jednej strony, z drugiej przerzucił wzrokiem marnując kolejne cenne minuty jakie powinien wykorzystać na oddalenie się jak najdalej od Kapitolu.
- Jak pół dupy bez krzaka – skomentował swój wygląd – spierdalam, zanim ktoś mnie przyuważy, i jeszcze te pekaesy trzeba zgolić – zażartował mówiąc o niechlujnym zaroście.
Spakował buty do pojemnika, materiał izolujący włożył w kieszeń i po zimnej, brudnej posadzce powędrował prosto do kasy, a za nim dyskretny ochroniarz. Przy stanowiskach płatniczych znajdowały się duże kosze z akcesoriami, między innymi właśnie grube skarpety, pierwsze co zrobił to chwycił jedną parę, potem spojrzał na cenę. Liczył na to, że na wszystko mu wystarczy i nie będzie musiał się tłumaczyć, ani odkładać poszczególnych artykułów.
Przed nim znajdowała się wypachniona młoda brunetka w białym futrze do kolan, trzymająca pod ręką firmową torebkę, w drugiej wielką saszetkę przypominającą portmonetkę, blisko niej trzymała się malutka dziewczynka, wtulała się w ciepło po zwierzęcego okrycia.
Kolejka przemieszczała się makabrycznie wolno, robiło mu się na nowo zimno w nogi, a gorąco w środku.
- Mamo, mamo – dziewczynka ożywiła się – czemu ten pan nie ma butów?
Kobieta spojrzała się na jego gołe stopy i z obrzydzeniem schowała dziecko pod śnieżne okrycie nie udzielając słownej odpowiedzi.
- Mamo… - maleństwo nie ustępowało
- Cichaj.
- Mamo… - niezadowolona ciągnęła.
- Powiedziałam! – matka zdecydowanie zabroniła kontynuacji dialogu na temat nagości mężczyzny
*
Po oczekiwaniu na swój zakup zdążyły mu na nowo przemarznąć kończyny, jednak cieszył się, że cały ten koszmar niebawem się skończy musiał tylko zapłacić za oba towary.
Według wyliczeń powinno pozostać mu jeszcze trochę gotówki na później.
- Dzień dobry. – odezwała się kasjerka, zabierając od niego karton.
- Dzień dobry. – odpowiedział.
Kobieta przeskanowała kod kreskowy, zajrzała do środka, poprawiła ułożenie i poprosiła o gotówkę.
- Sto pięćdziesiąt dziewięć, poproszę – wyczytała z ekranu komputera.
Podał jej oba banknoty i patrząc w głębokie zielone oczka starał się nie sprawić złego wrażenia swoim opłakanym wyglądem. Jednak kobieta nie okazywała najmniejszego zainteresowania, bezemocjonalnie wykonywała swoją pracę.
- Dziękujemy i zapraszamy ponownie – zapakowała w dużą torbę z równie wielkim znak firmowym sklepu i posunęła ją w stronę klienta, patrząc i zaczynając rozmowę z następnym kupującym.
Chwycił zakupy i skierował się do najbliższej sofy w celu nałożenia w końcu na siebie butów po które wystał się tyle w kolejce.
*
Uczucie jakiego doznał idąc spokojnie podziemnymi tunelami miasta w ciepłych zimowych butach z grubymi grzejącymi go skarpetami oraz z dobrej jakości palącym się tytoniem przy sobie było trudne do opisania, bowiem mieszała się radość, duma oraz odrobina ekscytacja całym tym zajściem.
Przemierzał mroki podziemi w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca. Miejsca, w którym zacznie się jego podróż do wolności.
*
Miejskie podziemia to sieć tuneli znajdujących się na różnej wysokości poniżej poziomu miasta, połączonych ze sobą dziesiątkami stacji kolei złączonych w sieć transportu, w pewnym sensie stwierdzenie o podziemnym miejcie słusznym okazywało się z wyjątkiem mieszkań tutaj mieszkali bezdomni, więc to do nich należał owe miejsce jednak za dnia korzystali z niego ludzie żyjący w sposób przyjęty za normalny, lokatorzy kryli się w mrokach tuneli oczekując zamknięcia obszaru na noc, wtedy wychodzili i zaczynali własne żywot pozbawiony wygód i czystości, jednak cieszyli się, że mają co zjeść, przy czym się ogrzać, szczęśliwi byli, że mają czas dla siebie samych, dla bliskich oraz na zwykłą rozmowę z bliskimi im osobnikami.
Dla postronnych wyglądało to surrealistycznie jednak oni nie zostali zmuszeni do przeniesienia się w ciemność i życia jak wyrzutem, a przynajmniej w większości, na pewno znalazł się między nimi ktoś komu się nie poszczęściło, kto uciekał przed kimś i tam właśnie znaleźć mógł najlepszą kryjówkę. Kto szukałby między tysiącami zarośniętych, niedokładnie umytych z różnymi chorobami włóczęgów byłego biznesmena, bądź nauczyciela na Uniwersytecie Generalnym, jeżeli pragnąłbyś zniknąć ze świata tam znalazłbyś dokonały kamuflaż, nie zawsze jednak bezpieczny…
*
Płacił właśnie za ogromnego zawijanego w cienkie ciasto z ostrym sosem i baraniną kebab za jedną piątą pozostałej mu gotówki po zakupie wciąż sprawiających mu radość butów. Posiadywał sobie przy okrągłym niewielkim stoliczku z ciepłym, smacznym posiłkiem w dłoni. Uwielbiał takie szybkie jedzenie, spoglądał na nie napoczęte jeszcze ciasto, a w ustach robiło mu się wilgotno, a brzuch zaciskał się przez dobiegający go po przez nozdrza zapach.
Spojrzał na tłum uciekający mu z przed oczy zza szyby lokalu. Cieszył się teraz chwilą, już tutaj z trudnością komukolwiek udałoby się go zlokalizować pośród dziesiątków pawilonów z tanią odzieżą, z elektroniką, ulicznych restauracji, przydrożnych barów oraz straganów z prasą poranną oraz drobiazgami takimi jak kolorowe czasopisma, bilety komunikacyjne oraz inne przydatne w biegu artykuły.
Znajdował się już po drugim końcu miasta w tunelach pod najstarszą z dzielnic, owe korytarze także nie należały do jedynych z najnowszych i najbardziej zadbanych, dochodziło tu do większej ilości kradzieży, napadów oraz przypadkowych wypadków niż w innych obszarach masowego zaludnienia.
Spoglądał na młodszych, starszych, ładniejszych i brzydszych osobników przeciwnej jemu płci zajadając się w spokoju i z ochotą zagranicznemu wynalazku zawiniętym szczelnie w cienkie ciasto. Delektował się powolnie jakby nie miał nic w ustach od dawna, i w nie wiele różniło się to od rzeczywistości bowiem od kiedy został przywieziony do kliniki pokarm podawano mu po przez kroplówkę, wszystkie wartości odżywcze potrzebne do przeżycia jego z wegetowanego organizmu. Wychudł to zauważył już w pierwszej chwili jednak wcześniej był bardziej przejęty aktualną sytuacją niż ubytkiem na wadze.
Znajdował się już blisko celu, jednak oczekiwał odpowiedniego momentu by  zniknąć, nie mógł po prostu wsiąść do pociągu i opuścić miasta, mimo iż wydawało się to z pozoru łatwym do osiągnięcia. Dla osoby nieznającej polityki miejskiego życia tak mogło się wydawać, jednak rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Gangi uliczne, wielkie korporacje, służby militarne kontrolowały i rejestrowały ruchy każdego członka regionu, potajemnie oczywiście, dlatego aby uzyskać po cichu opuścić obszar Kapitolu musiał postarać się nieco bardziej, bowiem nie podążał by ktokolwiek podążył jego tropem. Wolał zniknąć bez śladu. Niech dziwne zachowanie w sklepie obuwniczym pozostanie jedyną szramą w jego pogoni za wolnością.
*
Po długim, sycącym posiłku postanowił wziąć się za składowe planu.
Potrzebne było mu udanie się do miejsc gdzie wielu już zapomniało o jego istnieniu, a ci którzy wciąż pamiętali starali się zapomnieć. Niezbędnie musiał udać się zarówno do obszarów zakazanych, gdzie żyją odstępcy, oraz do punktów dla szaraków zwyczajnych.
- Koniec opierdalania się – powiedział do siebie wkładając dwunastego z paczki papierosa do ust – Czas się robotą zająć – skorzystał z ogniotwórczego instrumentu – i zwiewać nim zaczną obławy za mną puszczać.
Ruszył wzdłuż korytarza przepełnionego identycznymi postaciami.
- I ogoliłbym te brodę bo wyglądam jak pół dupy zza krzaka – skomentował zauważając w kałuży swoje odbicie – tyle, że krzaka nawet nie mamy.
*
Wybiło południe na sąsiadującej, wysokiej wierzy zegarowej znajdującej się kilka ulic dalej na południe. Pisarz pociągał kolejnego papierosa, musiał w końcu zrekompensować sobie brak nikotyny przez ostatnie tygodnie, stał naprzeciw wielkiego budynku wznoszącego się na pięć pięter z masywnymi kredowymi kolumnami, na szczycie widniał portyk z napisami w języku umarłym, jakiego przeczytać nie potrafił. Proste, nieokrągłe wzniesienia skrywały przed zimowym słońcem równie wielkie drzwi do środka, w owych ogromnych, ciemno drewnianych wrotach znajdowały się kolejne znacznie mniejsze, na wysokość półtora człowieka i o takiej też szerokości, wyglądały jak wycięte z całości i wstawione w zawiasy oraz okute żelazem.
Przez te zakute w metal wejście wkroczył do wysokiej, przestrzennej sali z wybielonymi ścianami o wiszących sztandarach na balkonach po lewo i prawo. Wszędzie chodzili ludzie elegancko ubrani. Zajęci byli swoimi sprawami, kobiety za biurkami przeglądały dokumenty, stawiały pieczątki, podpisywały, przepisywały dane z jednego do drugiego arkusza, pisały na komputerach, mężczyźni dodawali im pracy, witali się z gośćmi, reprezentowali markę na zewnątrz.
Na środku parterowego holu znajdowała się obszerna lada z tym samym niecodziennym znakiem co na flagach wiszących na ścianach. Całe otoczenie otumaniało przepychem oraz patosem. Wszystko było wyszukane, drogie i dopasowane, a jakiś nieogolony obwieś śmiał zakłócać pożądany kanon.
Jednakże nie zwrócił na niego uwagi ani jeden pracownik. Wszyscy pogrążeni w swoich działaniach mijali ubranego niechlujnie pisarza.
Podszedł do recepcji, przy której siedziała młoda blondynka z drobnymi, długimi dłońmi o pomalowanych bezbarwnie zadbanych paznokciach. Na serdecznym palcu prawej ręki widniał złoty pierścionek z niewielkim rubinem u zwieńczenia. Długich włosach blond kobieta pochłonięta obowiązkami nie zauważyła nadejścia prozaika.
Sam uświadomił ją o swej obecności.
Zastukał palcami o blat wytrącając ją z wertowania i podpisywania dokumentów.
- Przepraszam najmocniej – popatrzyła z przerażeniem na niego – Dzień dobry. W czym mogłabym pomóc.
Kurtuazja zaniechana być nie może.
- Przyszedłem w sprawie skrytki.
- Skrytki… – przyjrzała się mu dokładniej po czym kontynuowała - … proszę chwilę zaczekać, za chwilę podejdzie człowiek odpowiedzialny za ten dział naszej rozległej działalności.
- Poczekam zatem – wskazał palcem skórzaną ciemnobrązową kanapę – tam.
Białe ściany wyłożone zostały identycznymi flagami oraz wielkoformatowymi portretami poniżej, pod którymi stały kanapy takie jak ta, na jakiej właśnie zasiadał ukierunkowując  oczy na twarz jednego z dawnych prezesów. Miał kiedyś przyjemność spotkania go przypadkiem kiedy wchodził do budynku, a przewodniczący wychodził klnąc przez telefon ja swojego niekompetentnego podwykonawcę tracącego w tamtym momencie posadę.
- Dzień dobry, pan w sprawie depozytu? – wyciągnął w kierunku niego dłoń niski brunet z wąsami w granatowym garniturze oraz krawatem na białej koszuli  zapiętej po samą szyję.
- Witam – odpowiedział wraz z gestem – tak to ja.
- Zapraszam zatem szanownego pana za mną – wskazał rękę na windę na samym końcu korytarza.
*
- Zanim wsiądziemy do windy chciałbym, aby przeszedł pan etap weryfikacji. Pozwoli nam to dopasować osobę do depozytu dzięki czemu będziemy wiedzieć gdzie jedziemy – uśmiechnął się wskazując nowoczesny czytnik linii papilarnych znajdujący się na cokole z lewej strony od dźwigu.
Pisarz wyciągnął śmiało dłoń, spojrzał na wewnętrzną jej część i położył we wskazany przez przewodnika sposób.
Jasne białe światło uderzyło go po oczach zamieniając się w wąski strumień skanujący jego linie życia, jasność przecięła trzykrotnie długość jego śródręcza po czym zmieniło swoją barwę na jasno zieloną i otworzyły się wrota windy.
- Doskonale! – entuzjastycznie powiedział członek załogi wchodząc pierwszy do środka.
- Zatem gdzie teraz.
- Na.. – spojrzał się na spis poziomów znajdujący się wewnątrz nad drzwiami - … siódme piętro.
- Jest tutaj siedem pięter? – zdziwił się widząc o dwa mniej z przed budynku.
- A kto powiedział, że jedziemy na górę – spojrzał się odpowiadając nie jasno.
Metalowe wrota zatrzasnęły się i ruszyli.
*
- Jak się do pana zwracać? – zadał pytanie nie odwracając na niego wzroku
- Writer.
- Słucham?
- Writer, to odpowiedź na pytanie.
- Jest pan pisarzem?
Po chwili namysłu:
- Można tak powiedzieć –zbył zapytanie.
- Czy tu można palić? – przyszła kolej na jedno z ważniejszych pytań dla Pisarza.
- Mi nie wolno, ale panu owszem.
- Palisz?
- Palę – zeszli z oficjalnego szyku zdań.
Wyciągnął jednego dla siebie i drugiego dla człowieka po jego lewej.
Tamten chwycił i wsadził między zęby szukając ognia po kieszeniach. Pisarz uprzedził go i jako pierwszemu zapalił, po czym sam zaciągnął się kolejną porcją palonego tytoniu.
- Zatem, Writerze, piętro siódme.. – kontynuował dialog skupiając się na czerpaniu  radości  z papierosa - … co tam trzymacie, tajne akta, może informacje dotyczące następnej książki, która wywoła rewolucję, albo może coś jeszcze bardziej abstrakcyjnego?
- Nic takiego – zbił z tematu
- Nic co znajduje się na tamtym poziomie nie jest „niczym takim” –zademonstrował doinformowanie – pracuję tu wystarczająco długo by wiedzieć to i tamto.
Winda zatrzymała się, po czym drzwi otworzyły się, przed nimi rozświecała się właśnie przestrzenna hala z wieloma regałami, w których znajdowały się jednakowych rozmiarów kasetki z numerami na każdej.
Wysiedli, między nimi, a depozytem znajdowała się jeszcze jedna przeszkoda mająca na celu zabezpieczać przed niepożądanymi gośćmi.
- Oto kolejny etap weryfikacji pańskiej tożsamości – wrócił do oficjalnego szyku wyrzucając na podłogę niedopałek i przydeptując go butem.
Otoczenie ze szkła pancernego sprawiało dziwne wrażenie, dla pisarza sprawiając, że czuł się mało komfortowo, jednak przy drzwiach z tego samego materiału znajdowała się niewielka półkolista kamera, przy której znajdował się ekran ciekłokrystaliczny aktualnie z logiem instytucji. Przewodnik zachęcił go uśmiechem do podejścia i przyjrzenia się obiektowi.
Pisarzyna zrobił co należało. Stanął naprzeciw nakierował otwarte oko na kamerę z wbudowanym projektorem i wpatrywał się dopóki niewielkie, czerwone światełko nie przestało się błyszczeć. Po tej akcji na monitorze pojawiło się jego zdjęcie oraz numer depozytu wraz ze wskazanym jego położeniem na schemacie, a zamek w pancernych drzwiach otworzył się umożliwiając im dalszą penetrację poziomu.
*
- Tutaj zostajesz sam, Pisarzu – powiedział pokazując mu pokój ogrodzony ze trzech stron ścianami oraz wysuwanymi drzwiami przy których teraz stali – oto pomieszczenie gdzie możesz w ciszy i spokoju zrobić co chcesz ze swoim rzeczami. W razie jakichkolwiek problemów w środku znajduje się konsola, przez którą wezwać możesz mnie.
- Dzięki. Tam też mogę palić?
- Tak – uśmiechnął się zatrzymując na chwilę krok.
*
Po małym pokoju obłożonym drewnem oraz wyglądającym na połączony z resztą konstrukcji blat, w którym we wnętrzu znajdował się niewielki monitor z różnymi możliwościami.
Niewielkie pomieszczenie było doskonale oświetlone nie pozwalając na pozostanie cieni nawet wywołanych jego obecnością w środku.
Postawił niedużą, ale grubą oraz ciężką skrzynką na stole, a w tym oto miejscu czekała go ostatnia próba potwierdzająca jego pełnomocnictwo na dostanie się do wnętrza.
Chwycił ją obiema rękoma na przeciwnych ściankach, kciuki kierując na delikatne wgłębienia w górnej płytce i zaczekał.
Na konsoli znajdującej się na uboczu po prawo pojawiła się klawiatura oraz prośba o wprowadzenie hasła dostępu do depozytu. Ekran stylizowany był na jasnoniebieskie, wręcz błękitne kolory. Czarne, prostokątne obramowanie, a w nim migająca pionowa linii czekała na przesunięcie się oraz zapełnienie wolnej przestrzeni jednakowymi znakami ukrywającymi prawdziwe znaczenie.
Odsunął dłonie od skrzynki, a pod palcami metal lśnił tą samą barwą w kształcie linii papilarnych co tło monitora. Przeniósł się naprzeciw elektronicznej konsoli oraz przeciągnął palcami po powierzchni.
- Ostatni bastion, co? – zapytał sam siebie – No to zaczynajmy.
Położył palce na elektronicznej klawiaturze oraz inicjował wprowadzanie klucza.
- Nasza – mówił szeptem –generacja odczuje – wstukiwał kolejne litery do zapełniającego się identycznymi symbolami kwadratu - silny ból metafizyczny – skończył.
Potwierdził, a skrzynka zawarczała, uchylając delikatnie wieko.
- Nareszcie – otworzył łapczywie i od tego momentu śpieszył się by wszystko wykonać jak najszybciej, a zarazem dokładnie – tak, tak, tak. To też.
W środku znajdował się nowy aparat telefoniczny, paszport umożliwiający swobodne podróżowanie po regionach, obszerny plik pieniędzy używanych w większości sektorów, kilka osobistych drobiazgów takich jak zdjęcie, list, stary zegarek oraz kilka innych.
Zapakował wszystko do kurtki, na dnie pudła pozostała owinięta w papier książka w twardej bordowej okładce o złotym tytule i ramą w owym kolorze na odległości jednej jednostki od marginesów, przyozdobionej na rogach niewielkimi gwiazdkami o sześciu wierzchołkach.
Zawartość pozostała nieznana. Nie odwinął jej, przyłożył zaledwie dłoń do zabezpieczenia po czym zamknął skrzynkę i zapalając papierosa skierował się do mechanicznie zamykanych wrót. Stanął naprzeciw i dotknął wyróżniającej się metalowej płytki umieszczonej bezpośrednio na nich. Po cichu usunęły się w prawo dając mu możliwość opuszczenia klimatycznie kameralnego pomieszczenia.
W pobliżu nie widział człowieka w garniturze. Postanowił sam zająć się sobą i obładowany wartościowymi i niezbędnymi do przeżycia przedmiotami skierował się samotnie do szkłem opancerzonym pokrytych drzwi. Droga dłużyła mu si na nowo, niczym ta ze szpitala na powierzchnie.
Ciemny korytarz nie pomagał mu w uspokojeniu własnego umysłu, który próbował płatać mu różne figle. Drogę rozświecały jedynie rzadko pozapalane lampy u podstawy wysokiego sufitu. Mroki drogi wydłużały czas przejścia, sam nie wiedział czy odczuwa strach czy to podświadomość próbuje mu go podpowiedzieć. Kontrolował stawiane jednakowo kroki w identycznym rytmie, aby móc być pewnym, że nie zwalnia podświadomie.
Traci rozum.
Znowu.
Mieniło mu się przed oczyma, widział, nie widział.
Nie wiedział na co patrzy.
Surrealizm.
Królik? Powiedziało echo w jego myślach
- Co! – krzyknął rozglądając się po sali
Zając? Zapytało ponownie.
- Kto tam jest! – przyśpieszał tempa patrząc się na boki
Nie zając? To może królik jednak? Wołał go pogłos umiejscowiony w nim samym, jak miał z nim walczyć? Jak go powstrzymać? W jaki sposób uciszyć?
Odpowiedział głosowi milczeniem, ale to go nie zraziło:
Jesteś tam Pisarzu? Zwróciło się do niego, jego własne myśli go zdradzały i wystawiałyby na publiczne poniżenie, gdyby ktoś inny miał możliwość usłyszenia ich. Wiem, że tam jesteś nie ukrywaj się po kątach, choć tu do mnie. Teraz słyszał jakby głos kobiety, młodej kobiety wołającej go, namawiającej do ukazania się.
Nie miał takiego zamiaru, wiedział bowiem, że to się nie skończy dobrze. Zaufanie własnym myślą w tych okolicznościach nie przyniosłoby mu ukojenia, a jeszcze więcej bólu – na przestrzeni czasu.
Czas go gonił, nie miał trwania na odpoczynek, musiał iść na przód, potrzebował wydostać się, by nic i nikt nie pozostał w nim samym.
Oczyszczenie.
Oczyszczenie ze zła i dobra, potrzebował oczyścić się ze wszystkiego co złe i dobre za razem. Pustka w głowie pozwoliłaby mu na nowo zacząć życie tak jakby sobie zapragnął.
Nie uwolnisz się ode mnie, mój ty pisarzyno, ja jestem tobą, jak i ty byłeś mną. Kobieta wciąż mówiła pogłosem, nie potrafił zidentyfikować właścicielki, ani nawet powodu w jaki sposób siedzi i mówi do niego żeńskie echo.
Nie myśl, podąż za mną.
Przyniosę ci ukojenie, dostaniesz to czego potrzebujesz, a w zamian dasz mi siebie. Na własność, na wieczność. Na nowo będziemy ze sobą, ty we mnie tak jak ja w tobie. Będzie ci dobrze. Tylko idź za mną.
Idź za mną… Idź za mną… Idź…  Nawoływania nie gasły, wszędzie słyszał echo kobiecego głosu wmawiającego mu kuriozalną prawdę. Starał się ją zagłuszyć, lecz było to wręcz niemożliwe, nie miał takiej mocy, starał się, zatykał uszy, krzyczał, nucił i nic. Nawet trochę nie poprawiło to odbioru. W akcie desperacji zaczął biec wypuszczając palącego się nadal papierosa na podłogę, nie zważał teraz na nikotynę. Wariował. Ważniejszym stało się uspokojenie własnej głowy…
- Zamknij się!! – krzyczał desperacko, patrzył przed siebie starając się pochwycić klamkę drzwi znajdujących się już na wyciągnięcie ręki.
Otworzył, z szybkością światła znalazł się w bezpiecznej strefie, stał w pełnym świetle otoczony ze wszystkich stron światłem.
Głos ustał.
Nastała cisza w przekazie, jasność rozpędziła mroki oraz jej sługi.
Zmęczony oraz na śmierć przelękniony opadł plecami o wejście do windy i zsunął się po nim na podłogę.
Zapalił kolejnego papierosa, na odstresowanie.
Patrzył na czerwony punkt w oddali, to wciąż palący się niedopałek między mrokami.
Zgasł.
Palenie pomogło mu uspokoić umysł, znużyło go zarazem, stał się śpiący, a może był to efekt paniki i wycieńczenia psychicznego, spalał papierosa za papierosem.
Nie patrzył teraz na zegarek, liczyła się dla niego jedynie cisza i spokój. Nie interesowało go nic poza tym.
*
Papierosy w paczce nikły i z prawie pełnego opakowanie, kiedy znalazł ją w skradzionej kurtce pozostały dwa, lecz nie przejmując się o płuca wyciągał kolejnego.
Zdążył przyłożyć ogień do bibułki kiedy drzwi windy otworzyły się, a on bezwładnie opadł na podłogę kabiny.
W środku stał szczupły mężczyzna w granatowym garniturze.
- A więc tu pan jest, już się zastanawiałem czy coś się stało, bo jak pan wie nie mamy tutaj żadnych kamer, na tym poziomie oczywiście – wciąż uśmiechał się patrząc na nieogolonego użytkownika podpalającego papierosa na leżąco.
- Możemy już jechać na górę – orzekł.
- Możemy.
Winda zamknęła się i otworzyła siedem poziomów wyżej w samym wielkim holu, w którym oczekiwał nadejścia przedstawiciela .
*
Podziemne miasto dla odstępców nie posiadało praw oraz obowiązków. Korzystało z tego co niepotrzebne na górze i przetwarzało to na coś bardziej użytecznego pod powierzchnią. Nie mieli panów, ani sług. Ci którzy chcieli łączyli się w plemiona, gangi, szajki co kto wolał, jednak większa ilość podziemnej populacji preferowała samotny tryb życia, w ewentualności w niewielkich obozowiskach (w przypadku posiadania rodziny, bądź bytu w związku). Ludność nie należała także do najbardziej rozmownych oraz gościnnych, starali się zachować neutralność i nie mieszać się w sprawy obcych. Jeżeli pragnąłbyś pojawić się w tunelach nikomu by fakt taki nie przeszkadzał, jednak nie napotkał byś na ciepłe powitanie. Byli specyficznymi ludźmi, dlatego tam zamieszkali, niechciani, nieakceptowani przez powierzchnie, albo sami nie godzić się na byt na powierzchni między śpieszącymi się kukłami podążającymi za przywódcami, realizującymi karierę kosztem życia.
Nie dążyli do władzy, a ci co rządy próbowali ustawić pod powierzchnią długo się w ciemnościach nie na byli. Chcieli wolności, nie interesowali ich władcy oraz systemy. Każdy miał to na co sobie zapracował, nie oczekiwali pomocy, i sami rzadko jej udzielali, każdy żył na własny rachunek.
*
- Masz ognia? – zaczepił go młody mężczyzna w ortalionowym odzieniu pokazując gestem iż potrzebuje zapalniczki
- Masz ognia – wyciągnął narzędzie tworzące płomień z ulatniającego się gazu i podał je chłopakowi, mało na pełnoletniego wyglądającego – masz fajka? – zapytał iż jego opakowanie zawierało ostatniego skręta z tytoniem.
Jednak jego ojcem nie był, sam palił od młodości nie pozostanie więc hipokrytą. Hipokryzją się on brzydził, nienawidził ludzi radzących mu jedno, a robiących dokładnie to przed czym go ostrzegają. Izolował się od hipokrytów, izolował się od wszystkich, lecz to całkowicie inna historia.
Przemierzał teraz główną ulicę Stolicy, wielka przestrzeń przeznaczona dla zatłoczonego przez samochody miasta. Pięć zakorkowanych pasów w jedną, pięć w drugą, przez wysokie ciężarówki, autobusy z trudem dało się dostrzec budynki po drugiej stronie, nie znajdowały się przy niej bowiem wieżowce, raczej kamienice mieszkalne oraz zagospodarowane na sklepy branżowe oraz towarowe centra.
Mijał wielu podobnych ludzi w zimowych ciemno kolorowych, przybrudzonych kurtkach, inni bardziej elegancko odziani w wełniane płaszcze do kolan z komputerami w ręku i skórzanymi rękawicami. Kobiety poubierane w długie kurtki zakrywające ich kobiece wdzięki ukrywając prawdę o posturze, tylko nieliczne nie patrzyły na warunki i zawsze wyglądać chciały olśniewająco, problematyczne stawało się jednak stąpanie po niedokładnie odśnieżonej powierzchni chodnika w butach na wysokim obcasie średnicy paznokcia małego palca u ręki. Wtedy mniej wyćwiczone potrafiły bardziej rozbawić niż przyciągnąć walorami. Kiedy z pod białego futra rozpiętego i z pod skąpych ubrań widniały piersi trzęsące się podczas niestabilnego chodu. Bądź modni chłopcy ubrani w cienkie bluzy i czapki założone na pół głowy udających twardzieli, iż przy takiej temperaturze jest im gorąco, mimo że trzęśli się przy tym z przechłodzenia pociągając nosami.
Pisarzowi zawsze sprawiała radość ludzka głupota, nie tępił, ani nie pochlebiał jej, z wielu powodów, głównym była czyste szczęście przyglądając się trudom osób trzecich spowodowanych najzwyklejszą głupotą bądź brakiem umiejętności logicznego myślenia.
*
Zejście do podziemnego miasta tylu nieznający prawdy o tamtym miejscu i obowiązujących  tam zasadach, bo brak zasad też jest zasadą, trafiało tam z własnej woli i tylko najsilniejsi przeżywali. Ci potrafiący się dostosować do innych, do wszechogarniającej obojętności, dlatego brak stawał przeciwko dla okrucha czerstwego chleba, albo dla pary znalezionych onucy.
Wielu ginęło, innych pochłoną mrok, jeszcze inni stali się więźniami tych co zeszli na dół w poszukiwaniu władzy i nie zostali jeszcze stłumieni.
Młodzi systemowo wchodzili do podziemia od północny miasta gdzie, oczyszczone bądź nie, ścieki kanalizacyjne trafiały do rzeki, tam też przeważnie znajdowały się siedliska handlarzy żywym towarem, pozwalali zapuścić się ochotnikom w ciemności gdzie wychwytywali ich i w zależności od pożyteczności przeznaczali do różnych celów. Większość trafiało do nielegalnych obozów pracy gdzie produkowano narkotyki oraz broń. Tam pod przymusem wykonywali powierzone zadania w przeciwnym razie kończyli w miejscu, z którego przybyli tyle że nogami do góry.
Tym, którzy okazali się bystrzejsi bądź zaczerpnęli zawczasu rady przygotowywali się na ewentualność ataku bądź napływali pod powierzchnie od innych stron, mniej atrakcyjnych, mniej znanych i popularnych. Tak by nie stać się łatwym łupem dla kapturowych piratów.
Tylko co poniektórzy pozostawali przy życiu po pierwszym miesiącu, organizm musiał przyzwyczaić się do niezwykle niesterylnego, wilgotnego otoczenia gdzie nawet najzwyklejsza rana mogła przerodzić się w poważne zakażenie doprowadzając do chorób, amputacji bądź w ekstremalnych wypadkach nawet do zgonu.
Zgony to kolejny problem podziemia, tu nikt nie dowie się kim byłeś, jeżeli byś umarł to jedynymi czyścicielami stawały się szczury oraz inne odrażające gryzonie. Potrafiły w ciągu doby oskubać rosłego mężczyznę do kości rozrywając na strzępy dobytek i pozostawiając czysty szkielet.
Straszna rzeczywistość, lecz z reguły sami się na nią decydowali.
Pod zatłoczonymi chodnikami, sterylnymi mieszkaniami i czystymi ubraniami, znajdował się kolejny świat. Świat spowity w mroku, śmierdzący potem, nieczystościami i wilgocią, gdzie nie zdążało się napotkać porządku w jego prawdziwej postaci. Nowi po przez zapach byli identyfikowani, brudny to mieszkaniec, czysty turysta.
Śmierdzącymi się nikt nie interesował, jednak ci nie splamieni jeszcze otoczeniem stawali się okienkiem zainteresowania u wybranych. Kobiety legły do takich, to był plus (jeżeli miało się duży dystans do warunków podczas stosunku), jednak przeważał to wielki minus… zostawali namierzanie przez nielubiących, bądź chcących wykorzystać, nowych.
*
Zbliżała się noc, a Writerowi nie upodobało się nocne spacerowanie po ulicach wielkiej metropolii z całym swoim dobytkiem w kieszeniach. Musiał jeszcze przed zmrokiem znaleźć względnie tani i bezpieczny motel, albo hotel w celu spędzenia w nim nocy oraz porannego wymarszu, dokończenia niezakończonego w mieście swojego dzieciństwa i ruszyć przed siebie gdzie nikt go nigdy nie znajdzie, dopóty nie zachce zostać odnalezionym.
- I na chuj to wszystko, skoro i tak muszę znowu gdzieś się przespać? – popatrzył na zegar atomowy na wieży jakiegoś biurowca z godziną na przemian wyświetlaną wraz z datą – Jutro już mnie tu powinno nie być… wszystko na ostatnią chwilę, jełopie – denerwował się sam na siebie sięgając po kolejnego przyjaciela, już ostatniego.
Zapalił popatrzywszy jeszcze raz na datę. „30.11”
- Jasna cholera – pokazała się godzina, a on zobaczył dwudziestą, zrobił się już ciemno, a on wciąż nie posiadał bezpiecznego spania, w którym nie napadnie go banda rzezimieszków zatrudnionych przez właściciela w celu zwiększenia dochodu  kosztem jednego z klientów.
*
Korzystając z karty komunikacji miejskiej spenetrował połowę miasta w poszukiwaniu wolnego miejsca noclegowego dla kogoś takiego jak on. Dopiero w okolicach północy dostał wolny pokój w motelu „Julianna” w spokojnej dzielnicy na północ miasta, kilka kilometrów do obwodnicy, miał przynajmniej stamtąd niedaleko do jutrzejszego celu.
Dostał jednoosobowy pokój na piętrze z własną toaletą oraz ciepłą wodą.
W recepcji urzędował pięćdziesięcioletni, otyły mężczyzna z łysiną. Siedział na wysiedzianym krześle obrotowym na kółkach przy lekko brudnej ladzie i przewracał kolejne strony starej, wypożyczonej w rejonowej bibliotece, książki. W pomieszczeniu obok recepcji nazwanym przez właściciela pokojem do relaksacji siedziało kilku młodych ludzi zajętych sobą, leżała na kanapie także skośnooka kobieta o głowę niższa od Pisarza i starsze o parę lat.
Nie był jednak nikt zainteresowany nowymi znajomościami, tak samo jak Pisarzyna zresztą.
Kiedy wszedł do pokoju pierwszym krokiem obowiązkowym to zamknięcie się na klucz. Następnie zdjął całe okrycie wierzchnie zostając w koszuli i spodniach uwierających jego skurczone, od zimna, genitalia z powodu braku bielizny. Zasłonił okna i rozebrał się do naga, skierował prosto do łazienki zabierając ze sobą torbę z przedmiotami zakupionymi w sklepie w trakcie podróży wieczornej w poszukiwaniu wolnego pokoju do spędzenia nocy.
Postawił siatkę na toalecie, otworzył drzwiczki prowadzące pod prysznic i wszedł do środka. Postał chwilę wpatrując się w pokrętło regulujące temperaturę i odkręcił.
Poleciała lodowata woda, która po dłuższej chwili oczekiwania zmieniła się w strumień przyjemnego, ciepłego płynu obmywającego jego zmęczone ciało. Nie ruszał się spod natrysku przez dobrą godzinę marnując hektolitry wody.  Przez ten czas zdążył wielokrotnie obmyć ciało płynem zakupionym wcześniej. W środku nocy skończył kojący oraz odprężający prysznic.
- Już widzę wczesne wstawanie – patrząc w mrok nocy przez zasłonięty lufcik.
Skierował się przez zaparowane lustro, przetarł ręką odsłaniając jego zaniedbane oblicze. Wyciągnął z torby kolejny przedmioty – żyletkę jednorazowego użycia oraz piankę do golenia. Ustawił obok siebie na umywalce i spojrzał w odbicie.
- A może nie będę tego golił jeszcze? – pytał sam siebie przecierając zarost – wtopię się w otoczenie, a tutaj kto na mnie patrzy, no i wyglądam inaczej niż normalnie. – przyglądał się sobie – Pierdolę, idę spać.
I rzeczywiście jak powiedział tak zrobił.
Nagi, czysty po długim relaksie pod gorącą wodą spoczął w pojedynczym, wygodnym łóżku w motelu „Julianna”. Między mrokiem, cieniami oraz blaskiem latarni dobiegającym od ulicy.
Usnął.
 *
Przed oczami stanęło mu wielkie miasto oddalone od niego wiekami w przeszłość oraz mieszczące się daleko na wschodzie globu. Niskie, kredowe, rozpadające się budynki. Wielkie targowiska przy każdych większych ulicach, Kupcy przekrzykujący się z potencjalnymi nabywcami o ostateczną cenę. Owoce, warzywa, zwierzęta, odzież, skóry, futra, drogie tkaniny, barwniki, przyprawy. Tysiące małych straganików, a przy każdym otyły mężczyzna w turbanie z brodą oraz w kolorowych szatach. Jedni w bardziej tradycyjnych ubraniach inni wyglądali jak przybysze z innych krain, co poniektórzy mieszali jedno z drugim tworząc kompletnie nowe kompozycje.
Po ulicach przewijały się dziesiątki tysięcy ludzi, kobiety, mężczyźni, dzieci. Bogaci, biedni. Uczciwi, oszuści. Przyzwoici oraz ci lekkich obyczajów.
Wiele profesji pod jedną opatrznością. Kupcy, robotnicy, płatnerze, zbrojmistrzowie, jubilerzy, dziwki, złodzieje oraz zabójcy.
Na ulicach roiło się od strażników miejskich pod bronią, jedni bardziej inni słabiej uzbrojeni, i wyszkoleni, patrolowali niebezpieczne ulice wielkiego miasta starając się zapobiec burdom i awanturom. Nie wysokie kamienne budynki przebijane były przez nieco wyższe wierze widokowe, na których stacjonowali kolejni strażnic.
Aleje nie stanowił jednak mimo starań bezpiecznego otoczenia, wystarczyło nie obejrzeć się za siebie w odpowiednim momencie, a mogło strać się cały dobytek, jak nie największą wartość – życie.
W samej metropolii jak to w wielkich ośrodkach bytu ludzi znajdowały się bardziej mniej zamożne dzielnice. Tak i tutaj stały domy, które zdobione kolorami pokazywały zamożność rodu zamieszkującego wnętrze, ale za to kilkadziesiąt alejek dalej wznosiły się rozpadające już chaty, gdzie mieszkało po dziesięć, piętnaście osób nie mające co wrzucić do garnka i co ugotować dzieciom na strawę poranną. Chodzili po ulicach błagając o niewielką pomoc ze strony, tych którym powiodło się w życiu i mieli możliwość wyzbycia się z kilku nędznych miedziaków, które ratowałyby dzień najbiedniejszym. Jednak ci biedni zawsze potrafili świecić przykładem dla bogaczy pokazując jak cieszyć się z najmniejszych rzeczy, kiedy tamci mając mnóstwo czasu oraz pieniędzy nie byli w stanie uszczęśliwić swych dusz.
Miasto miało także swoje koszary, twierdze i wewnętrze fortyfikacje wojskowe niedostępne dla plebsu, w których murach działy się bardziej oraz mniej dozwolone czynności. Szkolenia żołnierzy mających zasilić kolejne wyprawy zbrojne przeciw innowiercą, wytwarzanie kolejnych pancerzy w tempie ekspresowym, ale także w lochach więzieni byli winni, bądź niewinni, poddawani strasznym zabiegom. Same warunki w jakich egzystowali pozostawiało wiele do życzenia, ale codzienna chłosta, przypalanie, brak codziennego posiłku, drwiny, poniżenie. Tortury, zniesławienie bądź najłatwiejsza do osiągnięcia – śmierć.
Ale tam gdzie zło, zawsze było i dobro.
Znajdowały się w grodzie miejsca gdzie ludzie po zapadnięciu zmroku oddawali się sportowi znanemu od za rajów dziejów, mężczyzna i kobieta połączeni węzłem przyrzeczenia okazywali swe uczucia nie tylko w formie słów, gestów, miłości mentalnej. Wtedy nadchodził czas na drapieżność, na porządnie, chęć okazania swych emocji drogą płciową, po przez połączenie ciał. Oddawali się sobie przeciwstawiając razem trudnościom, godząc się po dziennych kłótniach wywołanych problemami w życiu codziennym. 
Miasto żyło. Jak ludzie przepełnione było bólem, cierpieniem i nienawiścią, radością, zaufaniem i miłością.
*
Obudził się z przyjemnego snu. Wiedział jaka jest jego droga do prawdziwej wolności i zamierzał nią podążyć, mimo przeciwnościom losu…
***************************************************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz