sobota, 3 listopada 2012

Dzień trzeci - całkiem się dobrze prowadzi - 6375


Tak małe miasteczko, a tak wielu ludzi kręciło się po ulicach. Wszędzie ruch. Gdzie nie spojrzeć tam widać pędzących przed siebie śmiertelników.
Na ulicy znajdował się przystanek, a na ławeczce przystankowej siedział mężczyzna. Autobusy przyjeżdżały i odjeżdżały. Zabierając w dal tłumy mieszkańców. Starych. Młodych. Chorych. Zdrowych. Biednych i bogatych. Przechodnie przemierzali chodniki, kobiety stukały wysokimi obcasami o kostkę, emeryci powolutku stawiali kroki wspomagając się na laskach. Młodzież wyprzedzała ich nie bacząc na problemy. Śmiali się, cieszyli życiem, co poniektórzy, ci bardziej zabawni uprzykrzali pieszym życie. Bardziej agresywni zaczynali bójki, mniej tylko się obrzucali się wyzwiskami., a zamyślony prozaista przelewał na papier swe myśli. Tworzył nową historię.
                - Przepraszam, czy nie chciałby pan może zagrać z emerytem? – powiedział zmęczonym głosem starzec ubrany w ciepłą zimową kurtce, starym bawełniany szaliku starannie zasłaniający szyję oraz śmieszną zimową czapce. Człowiek  o sędziwej i miłej twarzy. Szeroki uśmiech i podkrążone oczy. Kilku dniowy zarost, długie wąsy, i krzaczaste brwi, a to wszystko w kolorze śniegu.
Starszy mężczyzna wyrwał piszącego z amoku i zamyślenia, lecz ten nie był zły na nieznajomego. Uśmiechnął się do niego szczerze. Zakończył ten etap powieści i schował swój zeszyt do torby, która dostał przy zakupie.
- Ależ oczywiście, ale ostrzegam, że grać nie potrafię.
- A to nic nie szkodzi. Lekarz kazał mi grywać w takie gry, aby pamięć ćwiczyć, człowiek na stare lata musi coś robić. – zamyślił się pocierając ręką o rękę z zimna, miał bowiem jedynie cienkie rękawiczki z otworami na palce - Żeby po prostu nie zapomnieć, nie zapomnieć, że żyje – starcu zaszkliły się oczy, popatrzył się w otchłań. Młody człowiek nie poganiał, ani nie przerywał mu myśli. Uszanował jego uczucia. Sam zresztą nigdzie się nie śpieszył. Jedyne co go czeka w tym miejscu to kubek ciepłej herbaty, paczka papierosów oraz cały zeszyt słów do zapisania.
Rozpoczęli więc rozgrywkę. Pisarz mimo, iż potrafi opisywać tego rodzaju zajęcia, codzienne życie to jednak mimo wszystko grać nigdy nie potrafił. Nie był nigdy specjalnym strategiem. Prawda. Potrafił przewidywać ruchy innych, lecz w świecie rzeczywistym. Na polu nie wychodziło mu to ani trochę. Choć może powodem był tylko brak wprawy i żadnych przeciwników dookoła.
Pisarz zaczynał. Starzec kończył.  Pisarz próbował. Starzec robił.
- Nie ma się pan co obawiać, czasem się przegrywa, a czasem wygrywa. Trzeba umieć walczyć, a kto umie walczyć – zrozumie te słowa. – Powiedział mu na rozweselenie.
Białe pionki przegrały.
Stawką rozgrywki była równowartość kawy w najbliższej kawiarni.
- To może jeszcze raz zagramy? Dam panu szansę na rewanż. – Zapytał z uśmiechem dziadek.
- Możemy, ale w zamian jeśli uda mi się wygrać, to tym pójdziemy na kawę razem. A pan opowie mi osobie. – Powieściopisarz wpadł na pomysł, iż nie ma co robić sam w tym miejscu, może oczami mieszkańca uda mu się poznać  skrawek mieściny,  a kto wie może spotka po drodze muzę.
Więc rozpoczęli rozgrywkę o stawkę większą niż kawa, ponieważ był nią dzień.
Tym razem zaczynał staruszek. Szachownica, którą przyniósł ze sobą pamiętała pewnie jeszcze czasu wojny. Pozacierane pola, figury pościerane na bokach, niektóre połamane na wierzchołkach, pisarz od dziecka miał sentyment do starych przedmiotów. Do przedmiotów z historią, do takich którem posiadają duszę. Dlatego zawsze ubierał się w to samo, nosił jedną parę spodni przez wiele lat, cerował, zaszywał, naszywał. Znajdował stare przedmioty i chował do skrzynki pod łóżkiem. Matka zawsze mówiła mu, że robi z pokoju antykwariat, że na co mu tyle tych rzeczy. Powinien posprzątać, posegregować, powyrzucać. Więc wybierał tylko te najbardziej sentymentalne, a resztę wykładał pod klatę by przydały się innym. Nigdy nie dostrzegł kto korzysta z jego dobytku.
Przegrał.
- No cóż, proszę pana. To dam panu na dwie kawy, niech pan stratny nie będzie – powiedział lekko zrezygnowany. Zanurzył się jeszcze raz w przeszłości po czym wrócił na przystanek i położył na drobnej szachownicy wartość dwóch napojów z nadwyżką.
-Ależ nie. Może chciałby się pan jednak przyłączyć i pójść ze mną do tej kawiarni. Podają tam naprawdę nienajgorszą kawę. A obsługa… - zachichotał uwydatniając swoje braki w uzębieniu staruszek oddając mu pieniądze.
Po krótkim namyśle potwierdził chęć spotkania, kiwnięciem głowy.
*
Wejście do lokalu znajdowało się od podwórza jednej z pobliskich kamienic. Do kawiarni dało się dotrzeć jedynie przez starą bramę wiodącą z ulicy głównej właśnie na teren mieszkalny. Klimatyczne miejsce. Gdy stanęło się na środku prawie geometrycznego koła stworzonego przez mury bloku i popatrzyło na wejście to: po lewej stronie w zagłębieniu mieściła się kapliczka Kobiety w aureoli odzianej w niebieską suknię z dzieciątkiem trzymanym na rękach. Dookoła niej leżały chaotycznie rozmieszczone medaliki z jej podobiznami, modlitewniki, obrazki, listy. Dało się dostrzec, iż religia jest ważnym elementem tego miejsca – rzadko to spotykane w czasach, w których żyjemy, a to nie dobrze.
Writer przyglądał się uważnie wszystkiemu co go otaczało, chciał jak najdokładniej zachować w pamięci obraz tego miejsca by któregoś razu móc wykorzystać go w którejś ze swoich powieści.
Kapliczka przy bramie, stare żeliwne wrota z liliowymi kształtami, czerwona jak krew cegła, odpadająca farba z drzwi do poszczególnych klatek, rower przyczepiony na łańcuch do ogrodzenia, leciwy dozorca z papierosem w ręku oczyszczający podjazd ze śniegu. Małe dziewczynki bawiące się lalkami na górce ułożonej ze puchu oraz gwar kawiarenki, która tętniła życiem mimo wczesnej pory, bowiem dochodziła dopiero trzecia po południu, a był to środek tygodnia.
Kierownik lokalu kurtuazyjnie przywitał nowych gości, zaproponował miejsca z pytaniem „czy dla palących czy nie palących”. Writer już chciał się wyrwać i w odpowiedzi dać strefę dla palących, lecz starszy mężczyzna był pierwszy. Pisarz musiał poczekać jeszcze trochę nim zapali kolejnego papierosa.
Usiedli przy niewielkim kawiarnianym stoliku na wygodnych niskich fotelach. W milczeniu czekali, aż obsługa ich zauważy. Pisarzyna liczył iż starzec pierwszy się odezwie i napocznie temat.
Długo nie musieli czekać, kelnerka ubrana elegancko w czarne przylegające do niej spodnie, czarną koszulę z rozpiętym dekoltem uwydatniała swą kobiecość, z wdziękiem nie rażąco.
- Witam. Co dziś pan pije Panie Alojzy, i widzę, że ma pan gościa? – zapytała niebrzydka kelnerka o ciemnych włosach do szyi, niebieskawo-zielonych oczach, w których sprytne oko dostrzeże soczewki kontaktowe, z za ucha wystawał też niewielki tatuaż ptaka.
- Dzień dobry, panienko. Dla mnie kawę espresso i kremówkę. – poranny zestaw, uśmiechnął się spoglądając na kolegę – a mój gość, niech sam powie. – Uśmiechnął się po raz drugi.
- Tak więc co dla pana?
- Herbatę, poproszę. – odparł unosząc wzrok ku jej oczom.
- Coś jeszcze? Mamy pyszne ciasto…
- Dziękuję, herbata wystarczy. Nie jadam za dużo. – przerwał jej taktownie, w jej oczach było coś, nie umiał sobie tego wytłumaczyć, ale skądś znał to spojrzenie.
Kobieta uśmiechnęła się do obydwu gości i zniknęła we wnętrzu lokalu. Przez chwilę jeszcze pisarz próbował podążyć za nią wzrokiem, lecz kiedy zagadnął go szachista zgubił obiekt z pola widzenia.
- Nie jesteś specjalnie rozmowny, prawda? –wychylił się w jego stronę staruszek.
- Nie, ostatnio nie jestem. –odpowiedział, będąc jeszcze myślami gdzieś w przeszłości. Próbował znaleźć w nich jej oczy. - może po prostu brak mi rozmówcy.
- Może, no to teraz masz. – dziadek, któremu uśmiech rzadko znika z twarzy uśmiechnął się jeszcze szerzej i wygodnie zasiadł w fotelu.
- Czy mógłby mi pan coś o sobie opowiedzieć? Jestem pisarzem i lubię poznawać nowe historię, zwłaszcza te prawdziwe.
- Oczywiście, ale może zacznijmy od tego, że się panu przedstawię. – Odpowiedział – Nazywam się Alojzy Dionizy von Bieluch.
- Do mnie może się pan zwracać Writer, albo po prostu pisarz – przełknął ślinę, poczuł niedobór nikotyny co sprawiało, iż stawał się coraz bardziej niespokojny – tak na mnie mówią od niepamiętnych czasów.
- Skąd taka prostota i brak prawdziwych imion?
- Od dawien dawna nie używam swych danych osobowych poza urzędami choć i tam rzadko bywam. Od zawsze pisałem, czy to opowiadania, czy to krótkie notatnik, reportaże, wywiady do gazet, telewizji. Od dziecka moi przyjaciele nazywali mnie Pisarzem, mało kto znał moje imię. Przyjęło się i tyle. Nim zacząłem się uczyć na poważnie potrafiłem dziennie zapisać wiele stron ręcznym pismem, potem się starzałem, podróżowałem, poznawałem i wciąż pisałem. Choć nigdy ani nie zajmowałem miejsc w żadnych konkursach, zawodach, olimpiadach to przeciętnym ludziom odpowiadał mój styl i przesłanie. Dlatego opuszczając ojczyznę nazwałem się po prostu Writerem, z języka światowego i tak zostało, teraz tylko znajomi z podwórka mówią do mnie Pisarzu, cały pół światek zna mnie pod pseudonimem – Writer. – przerwał swój monolog, gdy podano zamówione.
- Zatem, panie Pisarz, jednak jest pan rozmowny, tylko brak panu rozmówcy. – Alojzy zaśmiał się głośno – a to panie Pisarzu jest moja bratanica, Weronika – pracuję w mojej kawiarence od kilku miesięcy. Przyjechała tu by zarobić odkąd… - zatrzymał się widząc karcący wzrok dziewczyny
- Miło mi poznać, Pisarz, ale raczej mówią do mnie Writer – wstał i wyciągnął dłoń na przywitanie.
- Wiem, słyszałam. – dziewczyna nawet nie spojrzała na niego, zaszklone oczy powstrzymywała łzy, mimo to rozłożyła zamówienie i szybkim krokiem uciekła w mrok pomieszczenia.
Opadł na fotel po czym wydął powietrze z płuc i rzekł do Anzelma Dionizego von Bielucha:
- Idę na papierosa, za chwilę wracam. – nie spojrzawszy na starca wyszedł z paczką w ręku. Sędziwy mężczyzna sfrasował się trochę i zachował milczenie.
Na zewnątrz było zimno i wiał mocny wiatr, a pisarzyna nie wziął nic na siebie był tylko w bluzie. Stał właśnie na podwórzu otoczonym ze wszystkich stron murami bloku, jedynym otworem była brama i to właśnie przez nią wpadał do wewnątrz wiatr, który już tu zostawał. Stare mury miasta więziły go w sobie, zatrzymywały jakby chciały się nim dłużej nacieszyć. Mężczyzna wymacał swoje kieszenie i zaklął cicho. Zapomniał ognia.
Rozejrzał się czy nikogo nie ma w pobliżu, kto mógłby dopomóc mu w takiej chwili. Wrócił się do drzwi kawiarni lecz nie zdążył pociągnąć, o otworzyła mu ta sama dziewczyna trzymała w ręku cienkiego długiego papierosa i zapalniczkę w zieleń żółć i czerwień. Pomógł jej z drzwiami, które były uciążliwe zważając na wiatr. Popatrzyła na niego z żalem.
- Choć ze mną. – powiedziała i nie zwracając uwagi czy za nią ruszył szła przed siebie na skraj moskitiery.
- Co stało się przed chwilą przy stoliku? Nazwał cię bratanicą, i wspomniał coś o… - tu się zatrzymał. Nie uzyskał odpowiedzi. – Zrozumiem jeśli nie będziesz chciała mi powiedzieć, bo czemu miałabyś mówić cokolwiek nieznajomemu.
- Nie wiesz kim jestem? – odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy – nawet moje imię ci nic nie mówi już?
- Czyli to jednak ty, ale się zmieniłaś – w tej chwili przestał żałować dziewczyny. Nie zapalił i pewnie już nie zapali, wiedział o tym, tego papierosa.
- Ty również. – odpowiedziała mu Weronika wpatrując się posąg Kobiety.
- Dasz ognia? – zapytał zbijając temat – i od kiedy palisz?
- A ty? – odpowiedziała pytaniem na pytanie – mam. – podała mu zapalniczkę. Podpalił i oddał dziękując
- Od kiedy… - zastanowił się co chce powiedzieć – …pół roku po tym jak ostatni raz się do mnie odezwałaś.
- Ah tak. – odparła. Nie wiedziała co powiedzieć – Dobra. Muszę wracać do pracy.
Pisarz nic nie odpowiedział. Wrócił do swojej postawy z przed przyjazdu tutaj. Skończył palić papierosa i wrócił do stolika. Herbata, którą nalała mu kelnerka już zdążyła przestygnąć, posłodził ją i zamieszał. Bez słowa napił się łyka.
- Dobra – stwierdził wpatrując się w kamienną postać starca. – dobra ta herbata. Pomińmy temat kelnerki i porozmawiajmy jakby nic nie zaszło.
- To nie takie proste. – powiedział wciąż wpatrując się w ten sam punkt na ścianie. W pejzaż górski namalowany najprawdopodobniej zimą, drugą opcją jest daltonizm albo abstrakcja malarza. Writer nie przeszkadzał mu czekając na rozwój wydarzeń. Liczył jednak, że Dionizy jednak napocznie temat „odkąd …”. Nie pomylił się – tak więc. Weronika kilka lat temu poznała mężczyznę .Trochę starszego od niech. Był wysoki, przystojny. Aż nad to spokojny. Spędzali ze sobą każdą chwilę, aż pewnego razu gdy postanowili, że u niej zanocuję, mieszkała jeszcze wtedy z rodzicami…
- Tacy są dzisiaj ludzie. Tego nie zmienimy, to niczyja wina poza tym zajebańcem.
- To prawda, daj mi skończyć. Nie chodzi tylko o to co jej zrobił, ale w ogóle co zrobił. Chodzi o to młodzieńcze, iż Weronika była jeszcze dziewicą, i chciała nią wciąż pozostać…
- Wiem coś o tym – odburknął wpatrując się teraz w ten sam obraz, w który patrzył przed chwilą Alojzy.
- Słucham?
- Nic, nic.
- Na czym to ja skończyłem…  - zamyślił się – a. Pozostać, ale ten, jak go doskonale ująłeś zajebaniec nie uszanował jej decyzji no i chciał ją – przełknął ślinę - zgwałcić, ale że jest silną dziewczyną, nie dała się tak łatwo. Złapała za… za…. – szukał w otchłani swego umysłu i nie mógł znaleźć – no to takie na czym obrazy się stawia. – Mistrz słowa uśmiechnął się tylko – i zaczęła go tym okładać, zajebała skurwysyna. No i teraz ma traumę.
- Ciekawe, nie powiem. A jak zaczęła tu pracować? – dyskretniej nieco zapytał
- No potrzebowała… zmiany otoczenia. Nie potrafiła wytrzymać w domu, bała się swojego pokoju. No to zaproponowałem jej pracę u siebie wraz z zakwaterowaniem. Dobrze na tym wyjdzie, jeśli dobrze to rozegra. Ma mieszkanie prawie za darmo, zarabia nie najgorzej, okolica przyjazna, czego chcieć więcej?  Najodpowiedniejsze miejsce na poskładanie się do kupy.
- Oby wyszła z tego. To teraz trochę o okolicy. Co można tu zobaczyć i gdzie się zatrzymać?
- Zależy czego poszukujesz? – znów pytanie w zamian za pytanie. – a co do lokalu, dysponuję pokojem na peryferiach, jeśli jest pan zainteresowany.
- Poszukuję miejsc niezwykłych, ale i kompletnie codziennych jak ulice, skwery. Potrzebuję otoczenia ludzi, którzy gnają przed siebie, takich którzy to zignorowali przyszłość i żyją chwilą. Wszystkiego co nas otacza. Chcę poznać to miasto. Uczynić z niego jedną wielką machinę do tworzenia słów. Nie, nie będę opisywał miasta, ani podpisywał ludzi nazwiskami. Potrzebuję tylko fragmentów ich dusz.
- Jakież to głębokie… - dodała sarkastycznie kelnerka, która pojawiła się znikąd – …podać coś jeszcze, panom?
- Szklankę wody, poproszę.
- Tak więc mogę mieć dla pana zarówno nocleg jak i rozwiązanie w sprawie „natchnienia”. Co do noclegu mogę wynająć panu pokój w tutejszym hostelu, ew. mam wolne mieszkanie na jednym z osiedli niedaleko stąd, a co do natchnienia to oferuję panu pomoc przy różnych sprawach, będzie mógł pan zakosztować najlepszej codzienności jaką mogę panu zaoferować.
- Mi odpowiada taki układ, biorę mieszkanie, ile wynajem? – skierował stanowczo – a co do pracy to jeszcze się zastanowię nad tym. Jakby mógł mi pan zostawić numer telefonu.
Po dogadaniu się co do numerów, mieszkań, kwot i wszystkiego co konieczne, przyszedł czas na ostatni łyk i pożegnanie. To spotkanie nieco ożywiło umysł i ciało Pisarza. Od bardzo długiego czasu nie miał okazji z nikim porozmawiać, wypowiedzieć się, pokazać swoją osobę. Zamknął się w swoich czterech ścianach, a tu w mig. Jedna herbatka i już przyszło tyle wspaniałych cech charakteru z przed lat. Odkąd zaczął pisać dla pieniędzy jego życie codzienne stało się monotonne i nijakie. Pochłonęło go pisanie, już nie była to pasja. Pasja przerodziła się w katorgę. Kochał to co robił – to fakt, lecz bycie zmuszonym do pisania bez przerwy tylko, żeby zarobić na chleb i fajki?  Każdy robi to co uważa za słuszne, jego nikt nie oceniał. On nie oceniał niczyjej pracy. Jedyne czego żałował z dnia dzisiejszego to spotkania Weroniki. Pierwszej szczerej miłości, pierwszej wybranki serca, która potem zadała mu cios w plecy, koniec jednego przyniósł początek drugiego. Według niego na dobre, według innych inaczej.
Wstał, założył kurtkę. Rozejrzał się raz jeszcze ładnemu modernistycznemu wnętrzu kawiarni. Prostota i elegancja w jednym. Niskie elipsowate, brązowe stoliki , kontrastujące kremowe fotele,  ściany w nieco azjatyckim klimacie. Elementy roślinności wymalowane na ścianach, brązowa farba kontrastuje z kremowymi liśćmi, kremowe ściany kontrastują z brązowymi liśćmi i ptakami. W niektórych miejscach ściana pokryta jest łodygami młodych bambusów. Elegancko i prosto.
Teraz czekał już tylko na telefon od dozorcy mieszkania, w którym miał się zakwaterować na następny miesiąc. 

piątek, 2 listopada 2012

Dzień drugi - w połowie za nami, brak weny - 3800


Drzewa lśniły złotem, czerwienią oraz brązem, pełne były jesiennych liści gotowych na sygnał do desantu, czekały na znak by mogły poszybować w dal, tam gdzie je wiatr poniesie, chciały już zakosztować przyjemności lotu prekluzyjnego. Chciały unieść się w niebo poczuć jak pikują w przestworzach targane w każdą stronę świata, poznać to co nie przebyte, zobaczyć to co widzą wszystkie dojrzałe liście, po czym opaść na mokrą od deszczów ziemię oddać się jej w całości, zostać jej pokarmem by potem w miejscu gdzie one skonały wyrosło nowe życie, by stały się częścią czegoś nowego.
Mrok nocy przeszył okrzyk nocnego łowcy. Czarny, wielki szybowiec zawirował w świetle księżyca, bo noc była piękna, niebo czyste ozdobione dziś było milionem białych lampionów wznoszących się daleko, daleko w górze. Jedni mówili, że to po prostu kosmos, gwiazdy odbijające blaskiem Heliosa, inni za to wierzyli, że to duchy przodków patrzą na nas z góry. Jedna i druga teoria nie miała już większego sensu w dzisiejszych czasach. Ludzie zapomnieli o historii, zajęci byli teraźniejszością, a jeszcze bardziej przyszłością. Łowca wydał krzyk bojowy i zanurkował w przestworzach, zniknął w cieniach ulic.
Ulice miasta opustoszały, na pierwszy rzut oka dało się zauważyć niepokoje miejskie, barykady na bulwarach stworzone z rzeczy codziennego użytku, okna po zamykane, pozasłaniane, nikt nie odważył się zapalić światła. Wielu nawet nie miało tej nocy prądu, reszta wolała oszczędzać go na trudne dni, które miały niebawem nadejść.
Gdy mroczne ulice pokryte rozbitymi butelkami, nie uprzątniętymi resztkami trupów, splamione krwią oraz licznymi pożarami przeszył nagle tupot ciężkich stóp, ludność cywilna pochowała się w milczeniu w piwnicach bloków w obawie od samych siebie.
Co jakiś czas dało się usłyszeć jedynie odgłosy walki, tłumione wystrzały z karabinów. Wszystko odbywało się na tyle szybko, że nie dało się zareagować. Żołnierze noworadzieccy, tak bowiem byli nazywani przez tutejszą młodzież walczącą, uwinęli się w mig, pierwsze jawne czyny zbrojne dało się zauważyć we wewnątrz budynku, ale wtedy było już za późno na reakcję i obronę, większość młodych znajdujących się ratuszu zginęło podczas walki, albo po walce, gdy komuniści urządzili sobie zawody w celowaniu.

Początek dnia, środek nocy - Dzień drugi - 3459


Mężczyzna w milczeniu spoglądał na ulice. Miał czarne krótko strzyżone włosy, ostre rysy twarzy. Jasne niebieskie oczy i bliznę pod prawym okiem i zadbany zarost z pod koszuli dało się dojrzeć tatuaż na szyi. Kierowca tak samo jak on ubrany był w czerń. Na dłoniach czarne skórzane rękawiczki. On za to był blondynem z nieco dłuższymi włosami. Miał ciemne piwne oczy miał nieskazitelnie czystą, dziecinną twarz. Spojrzeniem nadrabiał wszystko. Gdy kierowca odwzajemnił spojrzenie pisarzowi przyglądającemu się mu uważnie po przez odbicie w lusterku tamten przeraził się i ukrył wzrok gdzieś między podłogą, a przednim siedzeniu.
Tak siedział, aż pośrednik nie odezwał się pierwszy.
- Czego od nas oczekujesz? – zwrócił się ku niemu.
- Czego od was oczekuję!? – odparł ze zdenerwowaniem, lecz w porę się opanował. Rozmówca pominął to milczeniem.
- Potrzebuje za co żyć i najlepiej coś na zapas, tak, żeby nie stracić weny. – tym razem mistrz pióra zamienił się w dyplomatę. 
- Na kiedy?
- Najlepiej na już.
- Kiedy nas spłacisz?
- Spłacę was oddając w wasze ręce moją kolejną książkę, będziecie mogli podpisać ją, którymś ze swoich nazwisk, jak tego ostatniego. Autorem książki został gość, który nawet nie znał imienia kluczowych postaci, a os sam nigdy pewnie nie czytał jej zawartości. – wyciągnął paczkę z kieszeni, otworzył – przedostatni… - pomyślał. Wyjął, wsadził do ust – ale chuj mnie to obchodzi, ja chcę tylko moją kasę – zapalił, chowając paczkę po zapałkach.
- Tu się nie pali. – powiedział stanowczym głosem kierowca – czytać nie umiesz? – wskazał palcem znaczek przekreślonego papierosa na szybie.
- To kiedy dostanę moje pieniądze? – zapytał nie zważając na kierowcę.
- Dostaniesz pieniądze w tym samym czasie co my dostaniemy twoje „słowa”.
- Potrzebuję środków na skończenie powieści! Muszę za coś żyć! Nie stworzę książki z niczego!
- Ile masz przy sobie?
- Kilkanaście kartek – odparł dynamicznie wypuszczając dym z ust.
- Dawaj. – rozkazującym głosem powiedział wyciągając rękę w jego kierunku.
   Tamten wyjął z wnętrza kurtki mały chip i podał go dalej. Pośrednik wpatrywał się przez moment po czym zacisnął go w ręku.
-To jak? – pisarz powoli zaczynał się denerwować. W tym samym czasie przedstawiciel wyjął z walizki przenośny komputer. Włączył. Włożył kartridża do slotu na pamięć zewnętrzną. Przegrał dokument na dysk twardy. Otworzył. Wpatrywał się w pierwszą stronę bez drgnięcia. Potem szybko przewracał kolejne strony. Zatrzymał się na ostatniej. Zatrzymał się na ostatniej stornie. Zamknął komputer i schował odłożył go na miejsce. Popatrzył się w stronę kierowcy, wymienili się spojrzeniami. Wybadał pisarza
- Tak więc panie.. – zatrzymał się
- Writer. – odparł krótko odwracając uwagę od otoczenia za szybą.
- Tak więc Panie Writer. Za to co już pan ma dokonamy wpłaty na dziesięć tysięcy na pańskie konto jeszcze dziś przed północą. – Kierowca jak na życzenie, gdy ostatnie słowo zdania wybrzmiało zatrzymał się, wysiadł i otworzył drzwi.
- Jakoś muszę wrócić do domu…
Mężczyzna w garniturze sięgnął do wnętrza marynarki, wyciągnął plik pieniędzy i podał kilka banknotów w nominałach po sto pisarzowi.
-Tak więc panie Pisarzu, czekamy na pański telefon. – Uśmiechnął się krzywo – miłego dnia.
Writer popatrzył się na kierowcę, kierowca na niego:
- Palenie pana zabije. – jakby zależało mu na życiu jakiegoś szarego pisarzyny, którego nikt nie zna i nie pozna, taka w końcu była umowa. On piszę, ale nie ma prawa podpisać, żadnej ze swoich prac własnym imieniem i nazwiskiem.
- Każdy zabija się jak chcę – zapalił ostatniego papierosa.
- Ale nie w moim samochodzie. – Odparł na pożegnanie.
Prozaik nawet się nie odwrócił, popatrzył na banknoty, na dworzec przed sobą.
**
Było południe gdy był już daleko za miastem, jechał na północ kraju w rozpadającym się przedziale pociągu. Palił, spał i myślał na zmianę. O Fabule, o Stylu, o wszystkim co ważne. Miał w końcu nie wiele czasu a tak wiele do zrobienia.
12:12
Została mu jeszcze godzina do docelowej stacji. Postanowił zdrzemnąć się z myślą, że to da mu nowe spojrzenie na Historię.
**
Mobilizacja. Dwa najlepiej wyszkolone oddziały w obozie szykowały się właśnie do możliwie najważniejszej misji na tym etapie wojny. Mieli do zajęcia dwa główne strategicznie budynki. Od tego zależały losy wielu cywili, a może nawet więcej.
Morale oddziałów nigdy nie spadały poniżej standardów, jednakże to mogło dziś nie wystarczyć do pomyślnego przebiegu bitwy.
- Towarzysze! – pułkownik Sokołow, teraz ubrany w mundur polowy, w pełnym uzbrojeniu, ze zmodyfikowanym karabinem AK-47, na udzie pistolet PJa, na plecach na wysokości nerek długi bojowy nóż. Opakowany w kamizelkę bojową ze wszystkim co przydać mu się mogło na polu bitwy jakim miało stać się niebawem owe miasto. Nabrał powietrza w płuca, wyprostował się – przyjął pozycję jakiej uczyli go na zajęcia z przemawiania. –Towarzysze! – powtórzył – Dziś stoi przed nami prawdopodobniej najtrudniejsze zadanie do tych czas! – pauza – dzisiaj czeka nas starcie, w którym liczy się każda kropla potu. Każdy z nas musi dać z siebie wszystko byśmy wszyscy doczekać najbliższego słońca, niepowodzenie jednego z nas może skończyć się klęską dla nas wszystkich. To wielka odpowiedzialność – pauza. Spojrzenie na poszczególnych żołnierzy, by poczuli się wyróżnieni z szeregu – ale i zaszczyt. Nasz honor i duma, że możemy iść w bój z hasłem na ustach oraz ideą w sercach. – podniesienie tomu – dziś zwyciężymy, pójdziemy tam i skopiemy polskie dupy, a Rosja znów będzie niezniszczalna! – uniesienie broni połączone z okrzykiem bojowym
Odwzajemnienie okrzyku poprzez z moralizowany tłum młodych męskich kukiełek zwanych pospolicie żołnierzami.
- Podpułkownik Iwanow do mnie! – odezwał się głos dowódcy wśród owacji i okrzyków wywołanych emocjami po pięknym przemówieniu towarzysza pułkownika.
-Tak jest! – przybiegł, zasalutował i spoczął
- Słuchajcie, towarzyszu.  Waszym zadaniem będzie wraz z oddziałem Ҕ  (B) przejęcie Kwatery Głównej Milicji Narodowościowej, przetrzymanie ważnych urzędników oraz całej ludności cywilnej, która będzie znajdować się we wnętrzu budynku. Jednostki bojowe, militarne, uzbrojone poniżej stopnia oficerskiego na miejscu zlikwidować. Zrozumieliście?
- Tak jest Towarzyszu, podpułkowniku! – wykrzyknął
- Bóg z wami.

- Przepraszam, gdzie pan wysiada? – zapytał starszy mężczyzna o siwych brwiach w przechodzonym kaszkiecie.
                Zapytany mężczyzna rozejrzał się i zdenerwował:
- Tutaj, dziękuję bardzo! – wykrzyczał odradzając lekko głowę w biegu ku pomocnemu dziadkowi.
- Nie ma za co, tylko chciałem mieć gdzie usiąść.
**
Wybieg z pociągu na peron numer 2, rozejrzał się i mimo to nie zaprzestał biegu, ruszył w stronę hali z kasami, a konkretniej szukał jakiegoś sklepu, w którym mógł nabyć zeszyt i coś do pisania.
Po chwili pośpiechu wyszedł szczęśliwy z przydrożnego kiosku z zeszytem w ręku i paczką mocnych papierosów. Wypatrywał jakiejś wolnej ławki by móc zacząć spisywać dalszą część powieści, która notabene przyśniła mu się i przez nią prawie co nie przegapił stacji.
Na przystanku autobusowych, naprzeciwko dworca kolejowego w tej niewielkiej mieścinie siedział mężczyzna. Ubrany w stare podwinięte jeansach, w czarnych, trochę podniszczonych, czarnych butach, bluzie i skórzanej kurtce z długopisem w ręku, zeszytem na kolanach i papierosem w ustach. Siedział i notował to co mu się przyśniło. I nie tylko.

czwartek, 1 listopada 2012

Zakończanie dnia pierwszego


Szedł już chodnikiem, na który przed chwilą patrzył z mieszkania. Był umówiony w pewnym miejscu, o pewnej porze, z pewnym mężczyzną. Teraz wiedział jedynie gdzie i kiedy. Kierował się w celu dotarcia do punktu kontaktowego na przystanek autobusowy. Musiał wsiąść w autobus przejechać dwa przystanki, przejść przez ulicę na prostopadły przystanek, w siąść w tramwaj pojechać dziesięć przystanków do metra, a stamtąd do centrum. Na dworzec. Tam się właśnie umówił. W podziemiach dworca centralnego. Starych jak samo miasto, brudnych jak jego ciemne ulice, a popularnych jak nie jeden zabytek na świecie.
Drogę pokonał błyskawicznie. Nawet sam się zastanawiał w jaki sposób to zrobił. W końcu nie łatwo dostać się do centrum z przedmieścia takiej metropolii jak ta. Czekał już na miejscu umówionym na spotkanie z kubkiem ciepłej herbaty, kartą pamięci z zapisanymi na niej notatkami oraz z nieodłącznym atrybutem tej postaci – papierosem.
Mijający go przechodnie nie zauważali jednostki, która zatrzymała się na moment w pogoni życia. Zajęci byli swoimi sprawami. Pan ze skórzaną teczką śpieszył się by nie spóźnić się do pracy bo to mogło by skończyć się katastrofą dla całej giełdy finansowej. Pani w eleganckiej, czarnej i nieco przykrótkie spódnicy kierowała się ku wejściu na dworzec, gdzie pewnie czekał na nią szef, a może i kochanek. Pani z dzieckiem śpieszyły się na pociąg, obrączki brak. Mężczyzna w płaszczu, zatrzymał się obok pisarza i zapytał czy nie ma może przypadkiem ognia. Starszy mężczyzna też się zatrzymał – i zapytał czy nie ma może jakichś drobnych na wino. Kobieta w stanowczo wyzywającym stroju szła dumnie….
Zadzwonił telefon. Postać w skórze o z papierosem odebrała.
- Wyjdź na parking dworca centralnego, i czekaj. – rozmówca rozłączył się.
- Zapowiada się ciekawy poranek. – wypuścił dym z płuc, a niedopałek wylądował na podłodze. Przydeptał go ciężkim butem i ruszył w stronę dworca. Aby po chwili wynurzyć się na świeżym powietrzu piętro wyżej.
Pod wejście gmachu podjechał elegancki, czarny samochód. Tak czysty, i błyszczący że aż surrealistyczny, uwzględniając warunki na drogach oraz pogodę. Przyciemnione okno z tylnej części samochodu otworzyło się. W środku siedział człowiek nie wyróżniający się wiele od tych, których widział niedawno wpatrując się w przestrzeń oczekując spotkania. Postać ubrana była w dokładnie skrojony garnitur,  białą koszulę z czarnym krawatem. Na skórzanej tapicerce leżała walizka. Z perspektywy pisarza nie dało się dostrzec kierowcy, ani nawet przodu auta.
Pasażer odezwał się jako pierwszy.
- Wsiadaj.

Pierwsze 1 966


Na brudnej miejskiej ulicy znajduje się nie wielu mieszkańców a jeszcze mniej przyjezdnych.
Nieznajomy ubrany najzwyczajniej mężczyzna wyciągnął z kieszeni skórzanej kurtki paczkę tanich ruskich papierosów. Sprawdził zawartość jakby liczył, że stan się zmienił. Wyjął jednego mało zgrabnym ruchem ręki i wsadził sobie do ust. Następnie wyjął zapałki jednocześnie chowając opakowanie.
Otworzył. Ostania. Wyjął, przyjrzał się dokładniej. Ostrożnie zapalił. Zgasła. O ziemię rzucił drewienkiem, a w miasto zaklął
- Kurwa! – syknął, aż starsza kobieta mijająca go spojrzała się z pogardą. Nie zatrzymując się poszła swoją drogą przed siebie. Brzęcząc coś pod nosem. – No cóż, co cię nie zabije to cię wzmocni, kurwa jego mać, mówią.
Ruszył przed siebie w mroki miasta. Mijając jednolite budynki, niewyróżniających się jego mieszkańców. Skręcił w lewo, skręcił w prawo, poszedł prosto przed siebie przez ulicę, uważał by nie natrafić na już podpitych uliczników, którzy mogliby mu nieco uprzykrzyć wieczór, który i tak już nie zaliczał się do jednych z tych przyjemnych.
Dotarł do jednej z klatek wysokiego starego bloku, pomalowanego w szerokie paski, tynk odpadał ze ścian, w narożnikach śmierdziało szczynami i wymiocinami. Domofon jak zwykle nie działał. Otworzył drzwi do wnętrza obskurnego budynku,  zmęczonym krokiem wszedł do środka, gdy zamknął dostęp świeżego powietrza do padł go odór panujący we wnętrzu. Pot, łzy i cierpienie. Poszedł nieco szybciej, lecz też jak od niechcenia prosto do windy. Korytarz był wąski i podłużny. Na samym końcu czekały dwie windy, jedna mała – osobowa, druga nieco większa – towarowa, nikt nigdy nie wie, bo nie pytał, po co ona skoro i tak nikt nie posiada klucza do drugiej części windy, tak by ją powiększyć na potrzeby transportowania mebli, lub innych większych szpargałów.
Otwierał już drzwi do windy, kiedy to krzyki awantury dobiegły go z korytarza obok. Jakaś lekko starsza kobieta z zachrypniętym głosem wydzierała się na najprawdopodobniej swojego męża, kochanka bądź kto wiek kogo. Ciekawość pierwszym krokiem do piekieł, ale kto się tym przejmuje. Puścił klamkę, odwrócił się powoli, kocim krokiem udał się w pobliże korytarze, jednak tak by go nie było widać – przyglądał i nasłuchiwał w ciszy jak para małżonków wykłóca się o pieniądze, rachunki, pracę i wszystkie inne problemy dnia codziennego. Spojrzał na zegarek i uśmiechnął się. Wrócił do windy i tym razem już wsiadł do niej ignorując kto i o co się sprzecza.
Winda nie wyróżniała się standardem od całej reszty bloku wymalowana farbami, obsmarowana przekleństwami pod adresem nie znajomych mu ludzi, policji, numery ludzi gotowych na „przelotny numerek”. Na podłodze ulotki oferujące niezapomniane wrażenia. Niedopałki papierosów. Wszystko co podpisuje się pod słowo „syf” można było znaleźć tutaj niekiedy.
Mieszkanie było niewielkie. Również stare i zniszczone, lecz mimo to zadbane. Meble, ściany pamiętają wiele bólu i cierpienia, ale także ciepła i radości.
Gdy gospodarz zamknął drzwi na wszystkie zamki zapalił światło w przedpokoju. Położył na regał klucze i papierosy. Kurtkę wraz z bluzą odwiesił na wieszak, buty zdjął, ułożył równo. Poszedł w kierunku kuchni znajdującej się na wprost od wejścia. Zapalił światło. Wyjął z lodówki kawałek kiełbasy ugryzł zagryzając lekko sczerstwiałym chlebem. Wstawił wodę na herbatę.
Kuchnia jak to kuchnia. Mały stoliczek z krzesłami pod ścianą, blat, lodówka, zlew i kuchenka wzdłuż jednej ze ścian. Mimo, iż gospodarz mieszkał sam kuchnia była wysprzątana i czysta. Jedynym nie doparzeniem było kilka brudnych kubków i sztućców w zlewozmywaku. Mieszkaniec przypomniał sobie przegryzając kolejny kawałek mięsa chlebem o tym, że papierosy zostawił obok kluczy. Wrócił więc po nie, wyjął dwie sztuki, popatrzył na nie. Wrócił skąd wyszedł. Włączył gaz i podpalił papierosa. Zaciągając się, a następnie wydychając dym z płuc odetchnął z ulgą opadając na odsunięte lekko krzesło . Wypalił papierosa, wyrzucił do prowizorycznej popielniczki zrobionej ze słoika po ogórkach kiszonych.
Po krótszym czasie konsternacji wrócił do rzeczywistości i wyjął z szuflady kolejną paczkę zapałek. Schował do kieszeni obok papierosa, uważając by siadając przypadkowo go później nie złamać.
Gotująca się woda zaczęła dawać znak o swej gotowości do użycia. Wyjął więc szklankę, nasypał trzy łyżki cukru, wrzucił torebkę taniej herbaty i zalał. Przemieścił się do pomieszczenia nieco większego niż kuchnia. Pomieszczenie znajdowało się obok, okno naprzeciwko drzwi, po lewo (od strony wejścia) znajdowało się duże biurko z komputerem na środku. Na ścianie widniały różne zdjęcia, w tym jego samego, jego w towarzystwie i różne widokówki.  Na tej samej ścianie mieścił się też regał z dużą ilością książek. Na prawo od niego, znajdowało się łóżko oraz nieco większa szafka, w której to trzymał swoje prace, zapiski, podręczniki i wszelkiego rodzaju pomoce przy jego pracy.  Na ścianie za to wisiała dużych rozmiarów mapa miasta, w którym mieszkał. Na niech zaznaczone były różne punkty. Jedne przypinkami o kolorze czerwonym, inne żółtym, a jeszcze inne w kolorze zielonym. Usiadł z herbatą przed czarnym ekranem komputera. Nacisnął klawisz startu. Zapalił papierosa i zaczął pisać.
00:58
**
Obudziło mnie szlochanie dziecka, które przez łzy błagało by puścić je wolno. Wyczołgałem się ze śpiwora. Pogładziłem swoją łysą głowę, założyłem okulary i wstałem. Namiot był nie wielki i pusty. Miałem ten przywilej jako starszy rangą mieszkać w oddzielnym namiocie, a to naprawdę przywilej jak na warunki polowe. Dziesięciu chłopa pod jednym dachem.
Włożyłem okulary na nos, podrapałem się po głowie i ruszyłem w stronę okna w ścianie namiotu, na  zewnątrz jakiś bachor próbował ocalić swoją matkę przed przeniesieniem. Codzienność. Niestety w takim świecie żyjemy i cóż na to poradzić. Przywykłem, i dałem się mu ponieść. Średnio wierzę w ten ideologiczny bojkot, ale kto ich tam wie. Mnie obchodzi życie moje i rodziny, a że militaryzacja jest najlepszym do tego sposobem to dlatego właśnie tu jestem. To, tak nawiasem jest jedno z bezpieczniejszym miejsc, tu nikt cię nie zajdzie od tyłu bez powodu.
Czas wstać i zrobić do mnie należy. W końcu za coś mi tu płacą.
Pułkownik Sokołow wciągnął nienagannie przygotowany mundur, wyjął papierosa z metalowej papierośnicy. Buchnął dymem w głąb namiotu, obrócił się zamaszyście i wyszedł pewnym krokiem z namiotu. Szeregowy pilnujący wejścia do siedziby szefa obozu zasalutował kierując głowę w jego stronę.
Sokołow odpowiedział mu komendą „spocznij” po czym ruszył przed siebie. Miał dziś do załatwienia parę ważnych spraw poza terenem strzeżonym. Byli bowiem w trakcie zajmowania terytoriów ówczesnej Rzeczpospolitej, teraz prawa o nie próbuje roszczyć sobie Nowe Ludowe Cesarstwo, w skrócie Nowa Rosja. Jednakże polaczki zawsze mają to w sobie, że choćby nie mieli jak to i tak będą się przeciwstawiać i pułkownik doskonale o tym wie, dlatego też większość niebezpiecznych, a zarazem kluczowych elementów układanki musi układać sam.
W tym momencie byli dopiero na granicy, a garstka utworzonej alarmowo Milicji Narodowościowej, złożonej głównie z antykomunistycznej młodzieży, ruchów narodowościowych i kilku oddziałów regularnej policji pod dowództwem kogoś z Wojska Wielkiej Rzeczpospolitej stawiały opór wielkiej armii. To śmieszne patrząc na różnicę w liczebności, uzbrojeniu oraz wyszkoleniu. No ale tak już jest.
Pod Połockiem, w prowincji post-Ruskiej utworzyła się milicja stanowczo blokująca ekspansje Wojsk NLC na zachód Europy. Dlatego też sam pułkownik musiał stawić im czoła.
Ruszył w kierunku strzelnicy oraz placu szkoleniowego. Obóz bowiem był ogromny. Jako, że armia liczyła średnio dwa i pół miliona żołnierzy, a na front zachodni ruszyło nad siedemdziesiąt procent całej armii, podzielić to jeszcze na sektory, czyli obóz liczyć musiał około trzydziestu tysięcy żołnierzy plus drugie tyle w obwodzie. Ale zostawmy matematykę komu innemu. Obóz był duży.
Strzelnica sektora w jakim się znajdował znajdowała się niedaleko. Każdy żołnierz codziennie musiał spędzić odpowiednią ilość czasu na treningu. Tak więc i Sokołow musiał.
Zajęło mu wszystko niespełna godzinę. Zanim wrócił, opłukał się i zdążył pomyśleć, wybiło południe. Zebrał notatki. Ułożył w głowie myśli. Przełknął ślinę. Wyjął kolejnego papierosa i zapalił. Szedł bowiem teraz na spotkanie z przełożonym, którego zadaniem było zatwierdzenie jego dzisiejszej misji. Od tego spotkania mogły potoczyć się losy wielu ludzi, a przede wszystkim jego.
Plan był taki:
Zdobyć i utrzymać kwaterę główną oraz centrum dowodzenia Milicji Narodowościowej.
Zlokalizowaliśmy kwaterę główną Milicji Narodowościowej, która znajduje się najprawdopodobniej w Ratuszu Miejskim.  oraz centrum dowodzenia znajduje się w budynku  posterunku policji miasta Połock.
Plan działania: Dwa odziały A  i Ҕ [tłumaczenie: B]. Oddziałem A dowodzić będę Ja, a oddziałem B podpułkownik Iwanow. W jednym czasie zdobędziemy ważne budynki strategiczne, pojmiemy ich dowódców za zakładników  oraz odbijemy naszych żołnierzy przetrzymywanych w więzieniu na posterunku – czytaj dalej w centrum dowodzenia. W razie niepowodzenia jednego z oddziałów budynek zostanie zniszczony wraz z całym personelem.
Cel: Niepostrzeżenie zająć oba budynki w jednym czasie odbijając jeńców oraz biorąc w za zakładników dowódców MN. Tak by milicja nie mogła się zmobilizować.”
03:14
Czas spać – pomyślał pisarz dopalając papierosa w szklance po herbacie. Przeciągnął się, ziewnął.
Ospale wstał z krzesła, zamknął niedbale komputer. Chwycił brudne naczynia i odniósł je do kuchni, szybko pozmywał, niedopałek wrzucił do śmieci. Wrócił do swojego pokoju popatrzył po ścianach jakby czegoś szukał. Spojrzał na zdjęcia z przeszłości. Wziął głęboki oddech, zakrztusił się nim. Pokiwał głową. Popatrzył na zegarek wiszący na ścianie i odmierzający czas. Podszedł do okna. Otworzył i po chwili zamknął, gdyż z zewnątrz wpadał do wnętrza deszcz. Zostawił tylko delikatnie niedociągniętą klamkę by odrobina świeżego powietrza ożywiła zadymione pomieszczenie.
Rozebrał się, jeszcze raz przeciągnął. Zgasił światło. Zasnął.
**
Za oknami już świtało, świat budził się na nowo. Choć o budzeniu to trochę za dużo powiedziane, w końcu mieliśmy początek listopada, a ziemia od tygodnia była pokryta warstwą śniegu,  zima uderzyła przedwcześnie i z zaczęciem miesiąca temperatura spadła poniżej zera, a zabielenie było większe niż niekiedy w nowy rok tyle go nie ma.  Pisarzyna spał jeszcze smacznie przewracając się z boku na bok na swoim starym i wyleżanym łóżku.
Dzień płynął normalnie. Na podwórkach szarych blokowisk nie dało się zaobserwować nic godnego uwagi. Dzieci jak zwykle bawiły się w śniegu, lepiły bałwany, ich matki siedziały na ławkach kołysząc niemowlaki w wózkach i popalając tanie papierosy, mężowie, a zarazem ojcowie wygrzewali się na zimowym słoneczku popijając piwo i rozmawiając o problemach dnia codziennego – jak to żona nie chcę się im dać dupy, jak to się wczoraj zalali i dostali po twarzy od swych żon, jakie to mieli sranie w nocy. Dzień jak co dzień.
Autor tekstów zdążył już wstać i spalić pól papierosa ze swojej ostatniej paczki. Siedział teraz na łóżku wpatrując się w nicość jakby czegoś w niej szukał. Wciągał i wypuszczał smog z płuc uświadamiając sobie, że z każdym oddechem kończy mu się czas. Po chwili zatrzymał dym w sobie, spojrzał ku oknu.
- Pierdole – powiedział, wstając z łóżka. Rozejrzał się. Podszedł do biurka, otworzył komputer. Włączył. Wyjął coś z pułki, popatrzył na ekran, w czasie gdy ładował się system on postanowił napić się herbaty, zjeść śniadanie i wykonać telefon.
W tym samym czasie piętro niżej jakiś mężczyzna krzyczał na dziecko, które zaspało tego dnia, i przez to nie poszło do szkoły. Piętro w górę i dwa mieszkania w prawo żona okładała męża za niekompetencję, dwa piętra niżej i na lewo mieszkała samotna kobieta mająca problemy zdrowotne – chyba z sercem, i właśnie dostawał ataku. Gdzieś w centrum bloku było mieszkanie, gdzie nikt nigdy nie wchodzi i nikt nigdy nie wychodzi, ale ktoś tam mieszka na pewno bo poczta nigdy nie zalega i słychać odgłosy użytkowania, lecz nigdy nikogo nie było tam widać, okna pozasłaniane. Drzwi pozamykane.
- Potrzebuję się spotkać  - powiedział bez namiętnie do słuchawki.
- Masz słowa? – odpowiedział tak samo sucho rozmówca po drugiej stronie słuchawki.
- Mam.
- Dużo
- Wystarczająco
- Ile?
- Wystarczająco.
- Dobrze – powiedział z udawaną wątpliwością – Nie spóźnij się –połączenie zostało zakończone.
-No to wiem co dzisiaj robię. – uśmiechnął się zapalając kolejnego papierosa. Spojrzał w swoje odbicie i pokręcił głową, potem zobaczył podwórze, na którym dwie matki wykłócały się kryjąc swoje dzieci za sobą – eh, ci ludzie, tylko by się kłócili.
Włożył na siebie ten sam zestaw co wczoraj i wyszedł.
Zapomniał o „słowach”.
Wrócił się z pod windy szybkim krokiem. Wpadł do mieszkania, nie zamykając drzwi w całym rynsztunku przeszedł wprost do pokoju, kartę pamięci włożył w slot i wgrał cały dotychczasowy materiał na przenośny dysk. Znów spojrzał na podwórze.
Szedł już chodnikiem, na który przed chwilą patrzył z mieszkania.