wtorek, 25 grudnia 2012

XIV – Ucieczka / Zwrot / Adresat





Starsza kobieta z makulaturą i książką stała w nadziei na nawrócenie się pisarza. Patrzyła się z przejęciem na identyczne drzwi (jak te do doku, jaki właśnie opuściła), które znajdowały się za nią z wulgarnym, desperacko umieszczonym stwierdzeniem: „pierdolę cię”.
Jednak, gdy usłyszała kolejne ostre słowo dobiegające zza ściany ruszyła w prawo, skąd przyszła.
Dreptała przed siebie wolnym krokiem do kolejnego podłużnego pomieszczania, w którym tym razem miały znaleźć się dwie windy. Jedna towarowo osobowa, druga zwyczajnie pasażerska.
Mijała kolejne wejścia do mieszkań kolejnych nieznajomych prawdy uczestników tłumu.
Szeptała słowa modlitwy w rytm bicia serca oraz stawianych, albo raczej suwanych nóg o podłogę.
Wpadała w trans, przemierzała niedługi korytarz w tak powolnym tempie, że wydać się mogło to surrealistyczne, ale ona tam naprawdę była. Prawdą było iż stąpała krok za krokiem, wymawiając rytmicznie Słowo za Słowem, wielbiąc przy tym jej Pana, Pana nad panami. Nie wypowiadała jednakże jego imienia, pozostawał on bezimiennym.
Może posiadał nazw tyle, ile wierzących w Niego ludzi na świecie? Może tyle co żyjących – praktykujących i niepraktykujących?
Z prostopadłego korytarza wyszedł młody mężczyzna w cienkiej kurtce, czapce z daszkiem i torbą na ramieniu. W dłoni trzymał plastikową teczkę z przypiętymi kartkami papieru, na których widniały nazwiska i adresy, oraz odręczne podpisy. Na jednej ze stron dało się zobaczyć nawet nazwisko Pisarza, a także jego miejsce zamieszkania, jednak bez sygnatury.
Wysoki osobnik w długich blond włosach spiętych w kucyk przeszedł mijając zajmującą połowę przejścia kobietę z pożałowaniem, a nawet odrobiną strachu. Wypatrzył numer lokalu po czym przygotował odpowiednią kopertę i zadzwonił. Popatrzył jeszcze raz na staruszkę, która wciąż ze swoją zabójczą prędkością zmierzała do windy.
**
Dzwonek do drzwi rozbrzmiał znowu.
Writer poderwał się na równe nogi i z impetem otworzył drzwi.
- Czego!? – zapytał bulwersując się i płosząc listonosza.
- Ja, ja… - nie wiedział co odpowiedzieć na taki atak ze strony mieszkańca – jestem… listonoszem.
Uspokoił się.
- Przepraszam… - spuścił głowę spuszczając z tony by porozmawiać w sposób normalny.
- Ciężki poranek?
- Tak… - przełknął ślinę wpuszczając kuriera do wewnątrz, ten jednak odmówił – …tak jakby…
Doręczyciel spojrzał się raz jeszcze w kierunku wind i zdziwił się nagłym zniknięciem powolnej kobiety, przetarł oczy i powrócił myślami do odbiorcy.
- Mam przesyłkę. – oznajmił – od pana… A.D. von Bieluch, dobrze? – nie będąc pewnym.
- Tak, tak, masz fajka?
- Mam – wyciągnął z tylnej kieszeni spodni paczkę tanich, w niebieskiej paczce, papierosów i podał otwartą do pisarza.
- Dzięki. – wyjął jednego – Potworny dzień.
- Nie pierwszy i nie ostatni – uśmiechnął się delikatnie – Wracając do zamówienia – powrócił na właściwe tory – oto dokument do podpisania jako potwierdzenie odbioru.
Podał mu dużą, kwadratową przesyłkę w brązowej kopercie.
Pisarz dla pewności otworzył pakunek bez zwłoki i wyjął gruby zeszyt tego samego formatu co opakowanie. Przewertował sprawdzając zawartość.
Teraz już bez problemowo mógł kontynuować powieść, bądź udać się na długo planowane wakacje.
Patrz do góry! – usłyszał w głowie.
Znów zaczynał się denerwować
Wolność, której nie zapomnisz! – myśl nie przerywała.
 Na nowo popadał w paranoję.
Pomyśl, czy jesteśmy wolni! ­– słowa płynęły w jego głowie
Zaczynał odczuwać ogólne osłabienie i niechęć.
Tak blisko nigdy nie był nikt… - po wypowiedzeniu ostatniego wyrazu, atak psychotyczny ustąpił.
- Wszystko w porządku? – dobiegał go inny głos, tym razem ludzki, tłumiony i nie wyraźny –Proszę pana – odczuł dotyk na ramieniu.
Spojrzał na kuriera, który mówił do niego, a on nie słyszał. Świat mu wirował, a może to on upadał nie czując tego?
**
- Proszę pana! – krzyczał – Proszę pana! – powtarzał.
Rzucając długopis złapał go za ramię i potrząsając nawoływał mdlejącego adresata do podtrzymania świadomości.
Odbiorca, jednej z wielu przesyłek, zemdlał.
Dopadła go panika, którą z szybka opanował i doszedł do wniosku, że zrobić musi co mu nakazywał obowiązek obywatelski i umiejętności pierwszej pomocy nabyte dawno temu jako pionier.
**
Opadł z sił.
Na mokrej podłodze w mieszaninie śniegu i piachu leżał nieprzytomny Pisarz nie mający pojęcia co się z nim teraz dzieje.
Pamiętał ostatnie słowa, o tym że jest blisko.
Blisko czego?
Zakończenia, podróży do wolności? A może życia?
Tyle pytań bez odpowiedzi, tyle problematycznych problemów. Nasza generacja odczuje silny ból metafizyczny. I to zdanie kłębiące się od lat, będące także kluczem do wielu drzwi. Nie wiadomo skąd pojawiło się, i pewien nie jest, jak szybko zniknęło.
Oraz powróciło…
A wraz z nim cała masa nowych Weno twórczych słów… Musiał pisać!
Musiał tworzyć nowe wyrazy. Składać je w zdania, a zdania w rozdziały!
Nie istotne o czym!
O nowym, nie przebytym, nie poznanym i nie znalezionym.
Musiał słowami zaznaczyć białe punkty na mapie.
Mapie czego? Życia? Świata? A może świadomości?
Tyle pytań, tak mało odpowiedzi.
Była jedna.
Porzucenie. Porzucenie domu, porzucenie pieniędzy.
Odjazd. Wyjazd. Zanik siebie samego…
**
- Proszę pana! – dobiegał go męski pogłos.
Ciemność, a może jasność otaczała go, widniała wszędzie biel.
Na około widział białe światło i sylwetki ludzi tak samo ubranych, nie wiedział co się dzieje, ani co się stało i dlaczego znalazł się przypięty do łóżka pasami, a dookoła niego przemieszczają się postacie w kredowych kiltach i wołają go po imieniu.
Skąd jego imię znają nieznani mu osobnicy?
Otworzył szeroko oczy.
Był w małym pomieszczeniu, a na około biegali mężczyźni, i chyba jedna kobieta, nie pewność pozostawiał brak wykształconego gruczołu powodującego wzrost piersi.
Wypowiedział kilka słów na jakie starczyło mu sił:
- Co ja tu robię? – pytanie stało się retorycznym, gdyż nikt go nie usłyszał, a szkoda.
Znowu usnął.
**
Obudził się na dobre dwudziestego szóstego listopada bieżącego roku, w którym przepowiedziano definitywne zakończenie się ludzkiego panowania nad galaktyką, nie przesadzajmy, nad globem.
Minął kawał czasu nim odzyskał przytomność. Leżał na oddziale w sektorowym szpitalu nie tak daleko jego zamieszkania.
Oszołomienie sprawiło, że wciąż czuł się niczym w śnie.
Leżał sam w sali, jego łóżko, on przypięty do kroplówki, oraz osobnik w garniturze.
Krótko obcięty z blizną pod okiem, prawym.
Opierał się złożonymi dłońmi o kolana. Wpatrywał się w podłogę nie zwracając uwagi na przebudzenie pacjenta.
A jednak…
- Panie Pisarzu. – zaczął – Niedługo minie miesiąc, a my nie dostaliśmy, ani jednego nowego słowa do… - patrzył w górę zastanawiając się sztucznie nad doborem wyrazu - … naszej kolekcji.
Uśmiechnął się.
- Jaki mamy dzień?
- Poniedziałek. – odpowiedział szybko jakby znając pytanie.
- Data…
- Dwudziesty szósty listopad.
- Listopada…
- Słucham?
- Listopada, mówi się listopada. – poprawił zaskoczonego agenta – Odmiana przez przypadki…
- Nie istotne, nadal nie dotrzymał pan swojej części umowy, kiedy myśmy wpłacili zaliczkę – To tak, za to co napisałem, zatem – dyplomował – jesteśmy kwita.
- Ale to tak nie działa, panie Pisarzu – nachylił się nad nim – przyjmujesz fragment, oczekujemy przyjęcia całości. W zamian za to co dostaniemy my – dodał – oczywiście.
- Możecie wziąć sobie resztę historii, którą zacząłem, nie potrzebuję jej, nie jest skończona, ale i nie zostanie. Na pewno nie teraz. – uświadomił – Wyjeżdżam i szybko nie wracam.
- Tak? A to niby gdzie?
- Daleko – odpowiedział oględnie – a gdzie, to nie twój interes, do psiego kutasa.
- Fallusa to ty zostaw w spokoju – powiedział – masz cztery dni na dostarczenie powieści.
- Nie skończę jej! – wybuchnął przykuty do szpitalnego łoża.
- Ależ skończysz. – postukał otwartą dłonią o ramę szpitalnej kozetki.
Usnął.
**
Ocucony został delikatnym dotykiem młodej, jasnowłosej pielęgniarki. Ocierała mu twarz ścierką nasączoną wodę.
Otworzył ospałe oczy, ku zdziwieniu znajdował się w szpitalu, tym samym,  w którym leżał podczas ostatniej pobudki. Spostrzegł krzątającą się na około niego pomoc szpitalną, chciał zapytać ją najwyraźniej o coś, lecz przez nienapojone gardło z trudem wydobył się dźwięk.
- Siostro, – wychrypiał - … wody.
Ona nienerwowo, lecz pośpiesznie opuściła pokój zostawiając misę oraz zanurzoną w niej niedużą ścierkę. Pisarz doszedł do wniosku, że musiało minąć sporo czasu od kiedy tu przyjechał, że tak trudno jest mu mówić, i wciąż zastanawiało go ostatnie spotkanie z mężczyzną w czerni.
Kobieta przyszła z powrotem wraz z dużą szklanką do połowy napełnioną wodą bez gazu.
- Proszę – podała nie wypuszczając z dłoni naczynia – powoli – poinstruowała oprzytomniałego  i spokojnie przechylała kubek wraz z tempem jego opróżniania.
Pacjentowi po obu stronach pociekły równo dwie krople przecinając slalomem nieogoloną twarz.
Głęboko odetchnął gdy napój się skończył. Pragnął jeszcze jednak pomocy mu odmówiono, a o ruszaniu się średnio myślał przykuty do łóżka bezsilnością mięśni nie używanych od pewnego czasu.
- Który dzisiaj mamy? – złapał za umykającą przed nim ręką.
Kobieta miała zimną, delikatną, wybieloną skórę. Drobne dłonie z pomalowanymi, taktownie długimi, paznokciami połyskującym, czerwonym lakierem.
Spojrzała przestraszona, i wysokim, kobiecym głosem odpowiedziała:
- Wtorek, dwudziestego siódmego listopada.
- Dziękuję. Chciałbym się wypisać.
- To nie możliwe – nie zwracając na dalsze uwagi pacjenta opuściła pojedynczą salę pozostawiając go sam na sam z własną osobą uwięzioną w bezwładnym ciele.
**
Nie był pewien co się dzieje, czemu tutaj jest, i co ma się stać.
Pewnym stawało się iż najprawdopodobniej za kilka dni, a dokładniej za trzy, przyjdą po niego i zażądają skończonej powieści, która leżała teraz w jego mieszkaniu, o ile nie została skonfiskowana przez kuriera, jako że nie potwierdził on odbioru podpisem.
Rozmyślał nad wieloma opcjami dotyczącymi przyszłości, nieodległej przyszłości.
Bał się.
Wydawało mu się, iż jedynym rozsądnym wyjściem była ucieczka.
Ukrycie się z dala od wszystkich.
Wiedział gdzie chciał się udać.
I wiedział także co ma dalej nastąpić.
Jednakże, na przeszkodzie stało mu jedno.
Łóżko.
**
- Dasz radę – sam przekonywał siebie starając się przesunąć obolałe nogi poza obszar leżyska. Opuścił je na podłogę.
Ubrany w szpitalne odzienie wyglądał komicznie, jasnoniebieska tunika zasłaniająca ledwo pośladki.
Stanął ostrożnie na podłodze obiema nogami podpierając się o szafkę postawioną przy szpitalnej pryczy.
- Doskonale – pochwalił własne postępy – a teraz spokojnie i bez gwałtownych ruchów przed siebie…
Na głos deklarował swoje postanowienia.
Nie opierając się o nic stacjonował na giętkich nogach, przesunął nie odrywając stopy od podłoża o krok do przodu, druga noga to samo.
- Nie jest tak źle.
Starał się teraz podnieść nieco poprzeczkę i przemieścić się uginając kolana. Poniósł prawą kończynę na przód, zgiął i postawił.
Runął na ziemię z całym sprzętem medycznym, który do niego podpięty został. Kroplówka na kółkach zaturkotała o białe kafelki podłogi szpitalnej. Miernik pracy serca z hukiem wylądował na podłodze, wydając równy dźwięk bo przypięte do niego przyssawki mierzące funkcjonalność centrum krwioobiegu. Od razu zbiegła się służba medyczna by obejrzeć nagie pośladki rozkraczonego mężczyzny próbującego wstać z miejsca.
- Ale i tak nie najgorzej jak na pierwszy raz – wytłumaczył się z twarzą na zimnej podłodze.
- Co pan robi! – lekarz dyżurny rzucił się na niego podnosząc ostrożnie pod pachami – musi się pan oszczędzać.
Kiedy już został położony z powrotem, a wszyscy, poza doktorem, opuścili pomieszczenie rozmowa zaczęła się na nowo.
- Czemu leżę tutaj prawie, że dwa tygodnie i ledwo co się ruszam?
- Wciąż staramy się to ustalić… - z trudem wypowiedział te słowa medyk - … trafił pan do nas nieprzytomny w karetce i od tego czasu nie dało nawiązać się, żadnego kontaktu z panem.
- Nie możliwe! – nie wierzył mu – A co z wczorajszą wizytą?
- Jaką wizytą? Nikogo nie było.
- Ależ oczywiście, wiem z kim rozmawiałem, wczoraj dwudziestego szóstego! Skąd wiedziałbym o tym?
- Poczekaj chwilę. – powiedział pokazując palcem i wychodząc.
Znów został sam.
Lecz nie na długo. Po kilku minutach wymierzonych na wiszącym zegarze po przeciwległej stronie pokoju, wrócił doktor. Lekarz wpatrywał się na kartę wizytatorów przewracając strony w poszukiwaniu nazwiska pacjenta by określić czy rzeczywiście znalazł się ktoś odwiedzjący go dnia uprzedniego, kiedy to ponoć wykazywał aktywny stosunek do życia.
- Popatrzmy… – wertował kolejne karty z odręcznie wypełnionymi rejestrami – nie ma tutaj niczego, musiałeś sobie to uroić podczas śpiączki.
- Nie! On był prawdziwy, tak jak pan i ja tutaj…
- A może wcale nie jestem prawdziwy, tak jak i cała ta sytuacja?  - przed nim stał teraz człowiek o ciemnych włosach przystrzyżonych niedaleko do skóry w stroju lekarskim. Trzymał te same papiery, jednak wyglądał dokładnie jak postać nawiedzająca go dnia poprzedniego.
Może śpi?
Może wciąż wegetuje na szpitalnym łóżku?
- Nie! – otrząsnął się, a naprzeciw niego znajdował się na nowo krótko obcięty blondyn – wiem co widziałem, i  wiem co teraz widzę! Nie róbcie sobie ze mnie wariata - … którym zaczynam przez was być, pomyślał nie kończąc zdenerwowany.
-Skoro tak pan twierdzi… Proszę się uspokoić, potrzebuje pan odpoczynku nim zregenerują się mięśnie. Nie wiadomo czemu w tak krótkim czasie tkanka mięśniowa pozanikała i nie masz możliwości ruchu – tłumaczył jak najlepiej potrafił dla nieznającego się na medycynie człowieka.
- Nie mamy czasu na takie zabiegi, do wieczora muszę wyjechać i zrobię to z waszą lub bez waszej pomocy. – pogroził obojętnie – Masz fajka? Muszę zapalić, wieki nie czułem nikotyny w sobie.
- Nie.
Krótko zakończył pozostawiając po sobie listę na półce i opuszając pomieszczenie.
Osamotnił także pisarza w ciężkim dla niego momencie bez dokładnego wyjaśnienie problemu, a on zszokowany jeszcze nie myślał o zadawaniu konkretnych pytań.
**
Rozmyślania przerwała mu nagła decyzja.
Ucieka.
Nie zważając na okoliczności i dyskomfort zaniku mięśni. Przetrwał wiele trudności, z taką by sobie nie poradził?
Przewertował raz jeszcze tabele w poszukiwaniu swojego gości lecz rzeczywiście niczego nie znalazł. Zrzucił kołdrę i wstał, tak samo powoli nie odrywając jeszcze nóg, kroczył w stronę umywalki.
Przeciwstawiając się bólom naciąganych mięśni, czuł się jakby biegł bez przerwy od miesiąca, a teraz miał potworne zakwasy. Przejście kilku metrów zajmowało mu dobre pięć minut, co znacznie zdemotywowało go do działań zbiega, jednak siła woli zwyciężyła. Obmoczył ciało chłodną wodą, przetarł przepocone pachwiny, napił się nawadniając spragniony przełyk oraz złudnie nasycając wycieńczony organizm.
Od razu zrobiło mu się przyjemniej. Kroki stawiane stały się łatwiejsze i przychodziły mu z łatwością. (Ciekawe co może zdziałać najzwyklejsza kranówa.) Obejrzał się dookoła pokoju w poszukiwaniu jakiegoś normalnego przebrania, bo sukienka zakrywająca genitalia była marną przykrywką zwłaszcza po tym jak wszyscy zobaczyli jego pierwszą próbę.
- Kutwa – zaklął z braku ubrań codziennych – mogliby chociaż jakieś spodnie mi założyć – spojrzał na zwisającego bezwiednie penisa.
Nie zważając na niedogodności udał się do przeszklonych drzwi. W przeciwnym pokoju leżał stary mężczyzna, spał, na ramieniu pryczy wisiały spodnie i wygnieciona koszula.
- Jak się nie ma co się lubi – rozejrzał się po korytarzu, czy aby nikt nie patrzy i przemknął – to się lubi co się ma.
Pochwycił ubranie odpoczywającego starca i schował się w prostopadło stojącej toalecie.
Szpitalny szalet nie prezentował się zbyt ciekawie, niewielki, nieodrestaurowany, śmierdzący kałem oraz moczem. W kontach rozwijały się zarazki, a łączenia kafelków odpadały zabierając ze sobą płytki rozbijające się na podłodze. Lustro obdrapane z wyrytymi napisami, podpisami oraz datami. Obraz nędzy i rozpaczy.
Starając się nie oddychać zdjął szpitalne szaty wymieniając je na prześmiardnięte starczym zapachem gnicia ubrania. Przejrzał się w zwierciadle, poprawił, włożył koszulę w spodnie, odwinął nogawki by spełniały wymagania nowego użytkownika.
- Chyba dobrze? – zapytał sobowtóra przeglądając się jeszcze chwilę – Szału nie ma, ale może nikt mnie nie przyuważy… tylko ten zarost. – pogładził się po policzkach.
Uchylając toaletowe wejście popatrzył jeszcze raz na dziadka i na przejście.
Ruszył.
W prawo (na lewo były okna). Mijał szybko kolejne pomieszczania z leżącymi w nich ludźmi, a dookoła, co poniektórych, znajdowali się krewni. Uśmiechnął się widząc taką troskę.
- Uhh! – zasyczała pielęgniarka upuszczając dokumenty – proszę uważać!
Odezwała się siostra schylając po dokumentację, przypominała tę kobietę, którą zobaczył gdy po raz pierwszy, kiedy się tego dnia obudził.
Czerwone paznokcie. Zauważył.
Kurwa. Pomyślał. Jeżeli mnie rozpozna to będę miał przesrane. Zauważył. Szybko minął mi ten „ból mięśni”.
- Przepraszam najmocniej – powiedział modulując struny głosowe by nie poznała go po głosie.
Nie pomagając kobiecie ruszył szybkim krokiem jak najdalej od niej, aby tylko nie zorientowała się z kim miała doczynienia.
- Mężczyźni… - usłyszał piękny głos strofujący zachowanie pisarza, który nie był w stanie pomóc pielęgniarce, ze znanych względów – …nawet nie pomoże.
On już znajdował się daleko od niej. Skręcał w kolejny korytarz, gdzie stało kilku pacjentów, którzy na jego widok schowali papierosy pod siebie wiedząc, że palenie w tym miejscu jest zabronione.
Prozaik uśmiechnął się tylko do nich i nacisnął przycisk wzywający dźwig.
A co jak z windy wysiądzie lekarz, który mnie zna? Cholera!
 - Macie papierosa, panowie?
Jeden ze starców wyciągnął paczkę z kieszeni i podał uciekinierowi.
- Dzięki, mogę dwa? – zapytał łapczywie
- Bierz.
- Dzięki wielki.
Schował oba tytoniowe skręty do kieszeni i skorzystał ze schodów nie czekając na nadjeżdżającą windę.
Jednak nie odzyskał sił w zupełności, potrafił bez większych problemów iść, jednak zbieganie ze schodów nie należało do najłatwiejszych zajęć. Dłuższą chwilę zajęła mu zatem podróż z trzeciego piętra szpitala.
**
Stanął między windami, a schodami. Po raz drugi, tyle że tym razem trzy poziomy niżej. Wpatrywał się w informację o punkcie z wyjściem z budynku. Zajęło mu odrobinę nim zorientował się, w którą stronę ma się udać, ale znalazł. Na lewo, potem na prawo, prosto, znów na prawo i znów lewo. Istny labirynt, ale nie pozostało mu nic innego jak podążenie wyznaczonym szlakiem, trasę dało się śledzić pamięcią, bądź uważając na ścieżkę dla ludzi niewidomych wyznaczoną na posadzce wystającymi metalowymi liniami.
Ruszył przed siebie powoli, żeby bez potrzeby nie przemęczyć organizmu, gdyby nagle okazał się potrzebny intensywny wysiłek.
Szedł zgodnie z zapamiętanymi wskazówkami, minął korytarz pełen palących, a jego zapotrzebowanie na nikotynę wzrosło wielokrotnie, jednak wiedział, że palenie w takim momencie nie byłoby dobrym pomysłem. Oddalił się od nich jak najszybciej i skręcił w kolejne przejście, gdzie na siedzeniach oczekiwali ludzie na przyjęcie do odpowiedniego doktora. Siedziały kobiety w ciąży, wraz z nimi kochankowie, bądź mężowie. Dzieci też czekały, na dentystów, na rodzinnych lekarzy.
Każdy wyczekiwał swojej kolei.
Za następnym zakrętem było oszklone po obu stronach przejście między blokami, widział teraz rozmiar kompleksu, zrozumiał czemu tyle trzeba przejść by się stamtąd wydostać. Szpital mieścił się w ogromnych rozmiarów budynku. Rozciągającym się zarówno wzwyż oraz na boki. Trudno wyobrazić sobie ilu pacjentów musiała przyjmować ta placówka, oraz jak dużą ilość personelu zatrudniać.
Ta myśl rozluźniła go zmniejszeniem szansy na napotkanie zespołu, jaki zajmował się jego osobą.
Dotarł do ostatniego korytarza. Długi tunel otoczony ścianami oraz jednakowymi drzwiami z tabliczkami o rodzaju leczenia w środku oraz nazwiskiem lekarza urzędującego w danym pokoju. Na samym końcu mienił się świat, białe światło kontrastowało z mrocznym wystrojem budynku.
Kiedy leżał w pokoju dałby głowę, że jest to sektorowy szpital, w którym bywał na kontrolach kiedy mieszkał z rodzicami jako chłopiec, jednak po krótkim spacerze przez nowoodkrytą klinikę doszedł do wniosku, że pojęcia nie ma gdzie się znajduje.  Miał tylko nadzieję, że blisko centrum.
Droga dłużyła mu się, zaczynał na nowo odczuwał bole mięśni oraz stawów. Nie chciał jednak zatrzymać się na odpoczynek ze strachu przed wykryciem. Mijał kolejne drzwi, a jego podróż wciąż trwała jakby przemieszczał się umysłem, ale ciało stało wciąż w tym samym miejscu, z którego zaczęło. Nie potrafił tego wyjaśnić, ni wytłumaczyć, a tym bardziej zrozumieć.
Wydawało mu się, że rzeczywiście fantazjuje. Dawał wiarę, iż lekarz, który go odwiedził, mówił prawdę o śnieniu, a on nie posłuchał się rozsądku i wciąż błądzi po zakamarkach umysłu. Stanął. Nie szedł. Zatrzymał się w przestrzeni, nie zważając na niebezpieczeństwo zdemaskowania. Tkwić w punkcie, mijali go postronni, zajęci własnym życiem i własnymi problemami zdrowotnymi, najczęściej, w tym miejscu. Nie planował kontynuacji swej podróży bez zrozumienia prawdy.
Czym zatem była owa prawda?
Odpowiedzią? Na co? Na pytanie? Na rzeczywistość, bądź fikcję? Czym jest prawda, a czym fałsz?
Usiadł na podłużnej ławie zamykając oczy próbował przypomnieć sobie po kolei co się działo od kiedy… od kiedy zaczynał przejawiać anormalne zachowanie. Wizje, błędy myślowe, braki, bądź nadmiary, w pamięci. Tworzenie realnych fikcji, a może nadal spał i obudzić się miał we własnym łóżku w wielki bólem głowy, a może to coś więcej?
Czym jest prawda? Pytanie zrodzone w jego głowie i w jego głowie oczekujące na odpowiedź. Nie ważne jaką, potrzebował wiedzieć.
- Wszystko w porządku? – z transu myślowego wyrwała go młoda kobieta przechodząca akurat obok niego – Wyglądasz na zmęczonego?
- Słucham? – nie dosłyszawszy pytania poprosił o powtórkę – Znaczy tak, wszystko w porządku, tylko… sam nie wiem.
- Czego nie wiesz? – usiadła obok niego zdejmując zimową kurtkę i kładąc ją na ławie
- Niczego. W tym jest problem… – czy to była prawda? Przyszła do niego w śnie, bądź rzeczywistości?
- No to poważnie mamy problem – uśmiechnęła się w jego kierunku.
- Chodzi o to – zaczął nieśmiało – że nie mam pojęcia, czy żyję w śnie czy w prawdzie. Coś tam w środku – stuknął się w czoło – mi szwankuje i sam nie wiem, czy to co widzę jest prawdą, czy tylko wytworem mojej szaleńczo kreatywnej mózgownicy.
- No… to doskonałe pytanie, ale odpowiedź na nie znajdziesz sam – odpowiedziała niejednoznacznie – z moją pomocą wiele nie uzyskasz. Potrzebna jest Ci… przerwa…
- Wiem, próbuję się wyrwać, ale ciągle coś staje mi na przeszkodzie – zaczął się tłumaczyć – najpierw wyjechałem za miasto, umarła… właścicielka wynajmowanego mieszkania, chciałem powrotu, po czym zapragnąłem zwrotu do przeszłości i odcięcia się od codzienności.
Uśmiechnęła się na splot rymu.
- Ale zapomniałem notatek, i kiedy oczekiwałem na ich nadejście przy kurierze, zemdlałem i obudziłem się tutaj. Po dwóch tygodniach – pociągnął się za niedbały zarost i stare ubrania.
- Wyjedź.
- Jak?
- Najzwyczajniej, chwyć kilka groszy i coś na czym dorobisz i rusz tam gdzie cię nogi poniosą, tam gdzie poczujesz wolność…
Przerwała wstając, chwyciła swoje rzeczy
- Tam odnajdziesz prawdę. – Uśmiechnęła się odchodząc – Powodzenia, przyjacielu.
- Dziękuję – powiedział po chwili, raczej do siebie.
Jego ciało zregenerował się wystarczająco by iść dalej. Przeznaczenie? Że zatrzymał się tu na chwilę i poznał nieznajomą, która wskazała mu kierunek.
Powstał i przeciągając rozluźnił spięte mięśnie. Powolnie skierował się do drzwi.
Między wyjściem, a wejściem zorientował się, że zima nadeszła, a ubiór jaki na sobie nosi nie odpowiada warunkom atmosferycznym. Bowiem nie padał śnieg, ani deszcz, jednak puch leżał na kostkach chodnikowych, a temperatura spadła dużo poniżej zera. Na boso raczej trudno mu będzie poruszać się unikając odmarznięcia kończyn.
Przejrzał kieszenie starca, gdzie znalazł kilkanaście moniaków, paczkę papierosów wraz z zapalniczką oraz tę parę, o którą poprosił palących wcześniej. Na nie wiele mu się to mogło zdać, trochę drobniaków i fajki. 
**
W ciągu następnych minut przemierzał na nowo parter budynku w poszukiwaniu okazji. Liczył na znalezienie jakiegoś przydatnego wyposarzenia, zostawionych ubrań, wyrzuconych butów czy chociażby foliowego obuwia, jakie nabywa się przy wejściu do szpitala by nie rozprzestrzeniać wirusów.
Minuty trwały, a jemu w oczy nie rzucało się nic co by się mogło przydać podczas ucieczki na mróz. (Jeżeli za wariactwo służby dyscyplinarne nie zrobią z nim porządku, to najpewniej zamarznie tam na śmierć.)
Jednak nie pozostało mu nic innego jak zaryzykować własnym życiem.
Stał teraz oparty pod ścianą przyglądając się otwartej paczce czerwonych, tytoniowych listków. Nie było rady, zmuszony został do poświęcenia życia, jednak zostanie w środku wcale nie zwiększało szans przetrwania.
Zmęczony, wychłodzony, z sinymi od zimna stopami kroczył walcząc o każdy krok, dochodził już prawie do wyjścia kiedy to na podłodze przyuważył błyszczącą blaszkę. Zboczył zatem z samobójczego kursu w stronę świecidełka, kilka ruchów dalej kiedy starczał nad eliptycznym metalem, na którym dostrzegł wygrawerowany z czarnym wypełnieniem numer „13”. Oznaka nieszczęścia, albo stawienie czoła nie powodzeniom. Podniósł  z zimnej posadzki niewielką, wybitą cyfrę zaciskając w pięści by mieć pewność jej bezpieczeństwa.
Szybko kroczył w kierunku, z którego przed sekundą wracał. Naprzeciw ściany, o jaką się opierał we wnęce znajdowała się szatnia, szerokie i wysokie okno, a po jego drugiej stronie nie wielkie podłużne pomieszczenie z poutykanymi, metalowymi rusztowaniami o hakach czekających na wykorzystanie w celu odwieszenia odzieży wierzchniej, w zamian stróżowie poczekalni przedmiotów martwych rozdawali srebrne blaszki bardzo podobne do tej znalezionej na podłodze parędziesiąt sekund temu i znajdującej się w tym momencie w ręku pisarza.
- Trzynaście – roztrzęsiony położył na kamienny blat błyskotkę z liczbą.
Trwał w niewiedzy, zmęczony czekaniem oraz chwilą. Marzył o ciepłej herbacie w zaciszu mieszkania, ogrzewającym go łóżku oraz smaku kobiecych ust, choć na chwilę. By spędzić jeszcze jedną noc, z którąś ze swoim przeszłych miłości, nawet tych jednonocnych, potrzebował ciepła, nie na zewnątrz, zmroziło go życie od środka, zamieniło serce w lodową bryłę i znieczuliło na świat. Stał się tym przed czym uciekał, tym co negował i tym co kiedyś sprawiało mu żal.
Obsługa szpitalna wzięła od niego przedmiot i dziwnie patrząc, spojrzała na cyfry potem jeszcze raz na niego i znów w grawerowanie.  Bez słowa skierowała się między wieszaki i wybierając jeden z pierwszych wymieniła numerek na grubą zimową kurtkę.
Czarna, gruba puchówka z kapturem oraz sztucznym futrem na około. Wyglądała na męską, dlatego cieszył się z trafności oraz żałował że odpowiedzialna za upuszczenie osoba zostanie bez odzienia w tę pogodę, jednak tutaj chodziło o przetrwanie.
- To wszystko?
- To wasze rzeczy, sami sprawdźcie – sucho powiedziała węsząc podejrzenie.
- No tak – uśmiechnął się mimo woli i odszedł.
Rozpiął ciepłe odzienie po czym z przyjemnością założył na siebie. Pasowało jak ulał, jakby w rzeczywistości należało do niego, posiadało przy tym wiele kieszeni i spenetrowanie ich wszystkich zajęło mu czas do wyjścia. Znalazł portfel z dwoma banknotami po sto, co za idiota zostawia portfel w kurtce? Pomyślał. John Shepard, znalazł dokument tożsamości w jednej z przegródek, wyciągnął jedynie wszystkie pieniądze całą zawartość włącznie z opakowaniem zostawił w punkcie ochrony nie podając żadnych informacji i starając się zachować niezauważalność.
Pozostawił także Johnowi kluczyki od samochodu i całą resztę dobytku, która w tej chwili nie będzie mu przydatna. Zabrał pieniądze, bilet transportu publicznego oraz odzienie.
Najgorszym punktem pozostawał brak obuwia, stał więc na boso między drzwiami zmieniając co jakiś czas nogę z powodu zimna, próbował zdecydować się na krok za strefę względnie bezpieczną.
Po drugiej stronie ulicy na wysokim bilbordzie zauważył reklamę jednego z tanich sklepów obuwianych mówiącą, że w przejściu podziemnym znajduje się punkt.
Cóż za przychylność losy, można by było powiedzieć, bez trwogi zapalił papierosa i wyszedł na zimną ulicę. Już pierwsze kroki zabiły na nim ćwieka, każdy krok był jak wbijanie tysięcy drobnych igiełek w przemarznięte stopy. Jednak szczęście w nieszczęściu cieszył się z bólu, to mogło oznaczać, że amputacja obu kończyn nie będzie konieczna.
Kolejne stąpanie wcale nie okazywało się łatwiejsze z powodu przyzwyczajenia do temperatury, za to coraz trudniej unosił nogi i zginał podbicia kostniejące z każdą kolejną chwilę, cierpiał i jak najszybciej chciał znaleźć się w podziemiach, ale brak odporności na ból, odrętwiałe kończyny, roztrzęsione mięśnie, wycieńczony organizm oraz brak obuwia sprawiały, że te dwieście metrów do przejścia poniżej ulicą zajmowało mu wieku, a przynajmniej według jego samego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz