piątek, 9 listopada 2012

Dzień dziewiąty - w ostatniej chwili... się wyrobiłem - 17 280


O jedenastej zero dwa stał na nowo przed drzwiami kobiety z przed lat. Będąc szczerym zaczynał się stresować tym spotkaniem – po zmianie jaka zaszła w tej osobie obawiał się jej, ale i był ciekawy, w końcu – każda nowa przygoda to kolejne słowa w którejś z przyszłych powieści. Mimo iż tworzył światy, mimo iż tworzył postaci, nowe nazwy i przygody jednak duża część z nich miała swój zarodek właśnie w prawdzie, w tym co było jest i będzie. Przelewał swoje uczucia, uczucia innych na papier pod innymi nazwiskami. Dziwienie się z tym czuł, wiedział, że jeżeli osoby to czytające znały by prawdziwe imię autora i powiązały koniec z końce doszły by do wniosku, iż to fragment ich osobowości, ich wyglądu. Tego co z nim przeżyły.
Mogłoby był miło, albo nie miło. Jednak to nie istotne.
W oczekiwaniu, przejrzał napisane ostatniej nocy słowa, trochę je pozmieniał, trochę ubarwił i poskładał na nowo, wypił dzbanek herbaty i nawet nie palił. Sam sobie się dziwił. Od jakiegoś czasu czuł coraz mniejszy pociąg do zatruwania się.
 A jeszcze za młodu mówił sobie, że pali bo chce, że pali bo to mu sprawiało przyjemność. I była to prawda – do pewnego mementu. Przez długi okres czasu, kiedy to zaczynał swoją przygodę z tytoniem, sam decydował czy pali czy nie pali, nie czuł potrzeby jednak sprawiał mu to zbyt dużą frajdę, no i pewnego razu zabawa zmieniła się w nałóg, no i tak zostało do dnia dzisiejszego, ale kiedy nawiedza go pani zwana pospolicie w kręgach piszących Weną, wtedy nałóg mija, wtedy zajęty za bardzo jest pisanie, zapisywaniem kolejnych liter, które przeobrażają się  w sylaby, a  one w słowa, co daje nam zdania. Zdania akapity, akapity strony, a strony na samym końcu po wielu godzinach, dniach, miesiącach pracy co daje nam upragniony koniec i pustkę. Czystkę i wolność od słowa. Wtedy ma trochę czasu na odpoczynek i swobodę. Ale pamiętać musi, że jeżeli Wena odezwie się ponownie to nie może jej zlekceważyć bo to oznaczało by katastrofę. Obraza Pani Weny to najgorsze co dla piszącego może być.
Tak sobie rozmyślał przez długi czas siedząc i popijając herbatę co jakiś czas uzupełniając szklankę.
Aż wybiła godzina. Poszedł szybko opróżnić zbiornik z moczem i ruszył  w koszulce, spodniach ku drzwiom. Przez głowę przeszło mu, iż będzie konieczne zakupienie nowych ubrań. Bowiem przyjeżdżając tu nie wziął ze sobą niczego, jedynie to co miał przy sobie i na sobie.
O jedenastej zero dwa stał na nowo przed drzwiami kobiety z przed lat. Zastukał w drzwi, najpierw delikatnie lecz już trzecie uderzenie było dobrze słyszane na całej klatce.
Dziewczyna ubrana była już nieco inaczej. Obcisła koszula, przylegające czarne spodnie, czego ona od niego chciała, że robi to co robi? Kiedy jeszcze się znali nigdy by się tak nie ubrała, a teraz popatrzcie, na spotkanie ze zwykłym lokatorem „jej” mieszkania ubiera się jak na wieczorne spotkanie.
- Wejdź. – powiedziała do niego. Zaprosił go do tego samego  pomieszczenia co wtedy. Różnica była taka, iż teraz wszystkie pokoje były zamknięte. – coś do picia? – zapytała uprzejmie.

Co się zmieniło? O co w tym wszystkim chodzi? – myślał sobie pisarzyna idąc wolnym krokiem do pokoju. Jedno wiedział na pewno, że to co się dzieje nie podobało mu się ani trochę.
Rozsiadł się tym razem zgodnie z zaproszeniem w wygodnym fotelu na przeciwko telewizora, przed nim znajdowała się niska ława, z jednego z najpopularniejszych sklepów meblowych na świecie, obłożony brązową sklejką.
Za jego plecami umieszczony był stół, przy którym obserwował ostatnim razem właścicielkę mieszkania. Nie był w stanie teraz robić nic prócz wpatrywania się w ciemnię ekranu oraz odgłosy krzątającej się jeszcze gospodyni. Na półce przed nim stał niewielki wskazówkowy zegar oprawiony w wyszczerzoną kocią głowę. W psychodeliczną jak ta z Alicji w krainie czarów, pisarzyna zapatrzył się na posuwające na prawo wskazówki, zatracił się w czasie, znów stracił władzę nad swym umysłem.
*
Mały zegarek zamienił się w wielki zegar na wieży. Stał ubrany w ciepły płaszcz zimowy na środku ogromnego placu. Na około rozchodziły się odgłosy budzącego się lasu mino iż znajdował się w tym momencie w środku miasta, kilkanaście kroków od niego na niskim taborecie siedział długowłosy mężczyzna, miał kręcone naturalnie, płowe włosy rozpuszczone i zwisające mu na twarz. Pochylony był ku gitarze, na której grał jakąś balladę. Uniósł głowę by wydobyć z siebie mocny, męski głos. Twarz sprawiała, że wyglądał na około trzydzieści lat, w brwi miał kolczyk,  grał naprawdę niesamowicie, nie dobiegał go niestety, żadne dźwięki poza odgłosem bicia w struny oraz śpiewających ptaków.
Zaczął przemierzać ulicę, jak zwyczajny szary przechodzień. Starał wtopić się w tłum, stać się jednym z wyobrażeń jak te, mijające pisarza. Nie wychodziło mu to najlepiej, każdy przyglądał mu się z obrzydzeniem, jakby był nagi, albo śmierdział. Odwzajemniał spojrzenia pozornie przypadkowych ludzi,  patrzył się tak długo, aż oni nie ustępowali, bądź tracili odstępcę z pola widzenia. Kierował się ku wielkiej, bogatej budowli, opływającej w kosztowności oraz lśniła najszczerszym złotem, była to konstrukcja niebywale wspaniała, sam nie wiedział co mu dolega, jednak zdawał sobie sprawę, że może we wnętrzu znajdzie odpowiedzi na trapiące go ostatnio pytania, może w iluzji uda mu się poznać choć fragment prawdy.
Zbliżając się do ogrodzenia dookoła ogrodu znajdującego się na terytorium świątyni gdzie rosły starannie wypielęgnowane krzaki, dostojnie oraz wysoko wznoszące się drzewa, po obu stronach wąskiego bruku znajdowały się po trzy drzewce na szczytach, których znajdowały się sztandary powiewające przy delikatnych podmuchach zefiru. Kroczył teraz marmurowymi schodami ku portalowi z witrażem z portretem świętego w aureoli  trzymającego w jednym ręku księgę w drugim pastorał. Odziany był w prostą, brązową szatę, tło było mało kreatywne – błękitne.
Wnętrze tak samo jak opakowanie opływało w pieniądz. Złote filary, srebrne łączenia, obrazy w pozłocistych ramach. Sztandary na cześć bóstwa szyte złocistymi nićmi. Gdzie nie spojrzeć tam bogactwo i sława. Wywyższenie postaci. Nie wiedział gdzie jest, jednak nie znał osoby uznanej tu jako czempiona, nie był to na pewno Bóg, którego on znał, tamten walczył słowem i miłością, ten mieczem i gniewem. Mimo iż witraż wskazywał zupełnie coś innego, w środku dowiedział się prawdy.
W głównej nawie środkiem, której kroczył tuż przed ołtarzem stało dwóch odzianych w zbroje strażników. W rękach trzymali długie halabardy, a przy pasach przytroczone mieli krótkie miecze, na napierśnikach wybite były znaki Czempiona, jakiego najwidoczniej wynosili do rangi najwyższego – miecz i płomień. Pisarzyna z każdym  krokiem tracił wiarę o tym iż tutaj może poznać jakikolwiek dogmat. Stanął na wysokości drugiej ławy od wnętrza. Wzrok kapłana spowodował iż przemyślał sobie wszystko, wiedział jednak iż z każdą chwilą ma coraz mniej czasu na ewentualny odwrót.
Zobaczył jak duchowny skierował krok ku innowiercy, albo może raczej do niewiernego.
Pisarz szybkim krokiem zaczął zmierzać ku ujściu, jako że dom modlitwy był prawie pusty to każdy krok słychać było dokładnie, a to sprawiło iż jeszcze bardziej się zestresował i aż zaczął biec. Uciekał od osoby, która wcale go nie goniła, chciała porozmawiać, przekonać go do swojego szeregu racji, niezmiennych racji.
- Stój, synu. – powiedział dobrotliwym głosem, szczupły i niski kapłan w długiej brązowej todze ze sznurem przewiązanym w pasie. Na jednym z końców liny zaplątane było kilka supłów.
Writer jak na zaklęcie. Zatrzymał się. Nogi odmówiły mu kompletnie posłuszeństwa, umysł się uspokoił i nie odczuwał już potrzeby ucieczki. Były bezpieczny – tak przynajmniej mu się zdawało…
- Zaczekaj na pokornego i skromnego sługę Bożego – chrypliwie wyszeptał stojąc o krok za nim kładąc dłoń na pisarskim ramieniu. 
Mimowolnie odwrócił się i spojrzał zakapturzonej postaci na oczy.
Duszpasterz nie miał na sobie żadnych znamion, ani znaków. Był suchy i bezbarwny. Nie splamiony ludzkim życiem.  Czysty.
- Dziecko. Zbłądziłeś. Widzę to w twoim sercu – jakby mu zależało na jakimś szarym pisarzynie – choć ze mną, jestem gotów z tobą porozmawiać. Decyzje od Ścieżce pozostawiam już tobie.
Zgodził się. Co miał do stracenia skoro i tak był uwięziony we własnym umyśle.
Co za dziwny tydzień, pomyślał.
Ruszyli wolno w stronę ołtarza, na którym stał sakrament, obeszli strażników i wylądowali na środku prezbiterium.
- Popatrz teraz tam – wskazał mu ławy – tam na co dzień siedzi tysiące mężczyzn, kobiet oraz dzieci. Wszyscy przychodzą w jednym celu, aby posłuchać słowa napisanego ręką samego Boga. Kierował on wiele tysięcy lat temu tymi, którzy chcieli spełnienia jego dzieła. Oddawali się mu, poświęcali czas, składali ofiary, a on w zamian za to dał im prawa, dał im obowiązki. Dał cel w życiu, znaleźli swoje powołanie. Założyli kościół wyznania Stwórcy Potężnego, który przy pomocy legionów niebieskich oraz tych co uznali Jego wielkość. A ci którzy się sprzeciwili – zapłacili stosowną cenę.
- Zginęli?
- W męczarniach. Jest cały rozdział poświęcony temu w jednej ze Świętych Ksiąg. Chcesz się zapoznać?
- Nie dziękuję, nie lubię zabijania w imię idei. Idee są bez sensowne. Zasady, nie, ale idee stworzone przez kogokolwiek niż ja nie mają sensu. Nie będę zabijał w swoim imieniu, a zwłaszcza w imieniu kogoś innego. Nawet w imię boga.
- Zatem nie jesteś mężczyzną.
- Może dla ciebie nie, mam wyjebane co myślisz. Nie potrzebuję niczyich rad oraz kierunku, w którym mam iść – mówił to do pasterza, który z każdym momentem zdawał się tracić cierpliwość – Sam go znajdę, jeżeli nadejdzie taka potrzeba.
Ksiądz nie wytrzymał.
- Bluźnierca! – wykrzyczał, aż mury się odezwały – Szatan! – obrażał go, zapluwając się cały – Straże, pojmać go. – Dwa posągi ruszyły w jego stronę. Komicznie wyglądali jak na te czasu, lecz kiedy zobaczył lśnienie broni to przeraził go fakt iż wpakował się  w niezłą kawałe… 

czwartek, 8 listopada 2012

Dzień ósmy - na zakończenie - 761 słów w godzinę - 15 737

 Stał teraz przed wyborem. Wrócić się i wyjaśnić zajście, albo stchórzyć oraz iść i szukać w miasto na własną kieszeń.
- Weronika!! – krzyknął słysząc na nowo nie naoliwione drzwi. Biegł teraz niezgrabnie ku niej.
Dziewczyna zdziwiona wołaniem uchyliła drzwi i wysunęła ciało owinięte ręcznikiem między dom, klatkę.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałem zapytać o kilka spraw związanych z mieszkaniem. – Popatrzyła na niego, potem na ściany, zwróciła uwagę na malutki krzyż harcerski przyczepiony na kurtce. Uśmiechnęła się lekko.
- Tak, wejdź proszę – okazała się stanowczo zbyt miła.
Gdy minęli próg kwatery, kobieta pokierowała go na krzesło w dużym pokoju. Całe mieszkanie było ogromne zważając na fakt iż mieszkała sama. W drodze do dużego pokoju zdążył zauważyć jedynie uchyloną łazienkę oraz kuchnię. Bowiem rozkład lokalu był następujący:
Od drzwi. Pierwsze pomieszczenie na lewo to kuchnia. Wykończona w stylu klasycznym z odrobiną starości. Ciemnobrązowa sklejka otaczająca meble, szafki nad blatem. Starszawa kuchenka gazowa z piecykiem oraz jednokomorowy zlew. Przy ścianie od strony okna wysoka lodówka. Dokładnie taka sama jak u niego. Na prawo od wejścia pomieszczenie zamknięte. Kolejne pomieszczenie  to wydawałby się sypialnią, na wprost niego łazienka, a drugie drzwi po lewo to właśnie pokój dzienny. Najbardziej zastanawiał go fakt, jak na takiej samej powierzchni jak jego lokum zmieszczono takie monstrum jak to, w jaki sposób zostało to zbudowane.
Rozgościł się w salonie, wpatrując się w ruchy prawie nagiej piękności, zmierzającej do sypialni by  wdziać coś na siebie nim zaczną konwersacje
- Daj mi tylko chwilkę – powiedziała łapiąc za ręcznik i zaczynając chód ku przeciwległym drzwiom – tylko się ubiorę – nie musisz, pomyślał sobie uśmiechając się krzywo.
Spojrzała na niego spod oka, jakby chciała mu oświadczyć „domyślam się”. Uśmiechnął się na to podwójnie.  Zniknęła w drzwiach naprzeciwko. Jednak nie zamknęła ich, chciała wywołać u niego pożądanie, a  może zazdrość? Kto wie? Tylko ten, który zrozumiał ród kobiecy.
Pokój gdzie się znajdował był spory, nieco większy od jego sypialni. Z dużym naściennym telewizorem oraz regałami po bokach,  na których umieszczono dwa głośnik. Pod odbiornikiem umieszczono podłużną  półkę stojącą na podłodze, w jej wnętrzu odtwarzacz płyt, dekoder satelitarny i najprawdopodobniej router.
Na ścianie wisiał stary obraz przypominający mu ten ze swojego pierwszego mieszkania. Duży zimowy pejzaż starej Stolicy. Z okna widniała główniejsza ulica, z której to przyjechał taksówką pierwszego dnia. Poznawał sklep metaliczny znajdujący się po drugiej stronie. Samochody przejeżdżały rzadko, a jeden pas jezdni z każdej ze stron obstawiony był zaparkowanymi pojazdami. Na chodnikach wielu było przechodniów mimo godzin pracy i dnia roboczego.
Z niedomkniętego pomieszczenia przez niewielki otwór odwrócona do niego plecami stała naga Weronika, zrobiła to celowo?,  Kształtne biodra i talia. Zza drzwi wystał lewy pośladek, dało się dostrzec te same niedoskonałości co gdy spotykali się za młodu – delikatne, punktowe zaczerwienienia na górnej części ud. Zawsze domyślał się, że to był powód jej wstydliwości przy pokazywaniu nóg, czy też chodzeniu w bieliźnie, lecz nigdy nie miał odwagi zapytać oto, mimo tak długiej i dojrzałej znajomości.
Nałożyła na siebie czarny koronkowy stanik, czarne figi od kompletu. Odwróciła się w stronę podglądacza, pokiwała głową negując i zamknęła pokój. Momentalnie po tym wyszła w zwiewnej, ciemnej koszuli oraz jasnych, luźnych spodniach.
Usiadła przy stole, wyjęła paczkę cienkich papierosów na stół wraz z zapalniczką, tą samą co w restauracji i otworzyła usta:
10.10
- Tak więc w czym rzecz?
- Mam pytanie dotyczące kilku istotnych dla mnie szczegółów.
- Słucham uważnie. – rozłożyła ręce i wpatrywała się w jego czyste oczy.
Wyciągnął dłoń zaciśniętą w pięść powoli na stół i zaczął wymieniać
- Pierwsze, łatwe: gdzie jest najbliższy sklep spożywczy? – wyciągnął kciuk – Drugie, nieco trudniejsze: gdzie i co mogę tu znaleźć w obrębie dwudziestu minut piechotą – wyprostował palec wskazujący – Trzecie, trudne: kto mieszka na piętrze drugim, pod czwórką? – środkowy palec także opuścił pięść.
Kobieta zakłopotała się na pytanie trzecie. Spojrzała ma dłoń z trzema wystawionymi palcami i wydukała:
- To tak… Sklep znajdziesz idąc na prawo od wyjścia z budynku, dwieście metrów maksimum – nie długo zajęło jej zapomnienie o trosce – drugie… coś ciekawego. Przyjdź do mnie o 11 to ci powiem, muszę pomyśleć,  a trzecie… - zatrzymała się – to długa historia, mogę ją skrócić, ale osoba taka jak ty, na pewno będzie chciała ją usłyszeć w całości, dlatego zaproponuje spotkanie, łamiąc moją główną zasadę.
- Czyli?
Liczyła, że o to właśnie zapytam. Dałem się złapać jak ptaszek w klatkę
- O niespotykaniu się z byłymi – powiedziała to tak beznamiętnie, że aż jego, po tylu latach, po tylu przeżyciach coś zabolało, coś na nowo pękło.
- To kiedy mam przyjść na dłuższą pogawędkę?
- O jedenastej. Dziś mam wolne. – odpowiedziała nie patrząc na niego a zapalając damskiego papieroska. 

Dzień ósmy - dzisiaj po troszeczku - 14 975


Piątek, godzina 9.22. Dopiero co spojrzał na zegarek wiszący na ścianie w pokoju. Postanowił, że złoży wizytę lokatorce znajdującej się nad nim – Weronice. Chciał zapytać się o kilka ciekawych faktów, w tym drogę do sklepu. Ubrał buty, chwycił klucze i wyszedł. Zamknął drzwi na zamek, by przypadkowy osobnik nie dostał się do środka pod jego nieobecność.
Ruszył spokojnym krokiem najpierw przed siebie ku ścianie, potem na prawo po schodach, po czym zakręcił by znów wejść wyżej. Obrócił się na końcu w lewo. Znajdował się teraz centralnie naprzeciwko mieszkania, w którym miała znajdować się kelnerka, a zarazem bratowa Alojzego Dionizego von Bielucha. Przyłożył ucho do drzwi. Poczekał sekund kilka, by stwierdzić czy jest ktoś w domu, nic nie słyszał. Pewnie jest w pracy, no trudno, przyjdę później – pomyślał, jednak iż przebył taką podróż, aby dotrzeć do tym drzwi, postanowił jednak zaryzykować i zadzwonić.
Nacisnął niewielki, okrągły, błyszczący przycisk na prawo od wejścia i czekał. Czekał i krążył wyobraźnią po korytarzu. Myślał co powie kiedy wrota się otworzą. Jak zareaguje na jego obecność. Odczuł zmęczenie, potwornie wielkie zmęczenie. Nogi zaczęły się pod nim giąć, on sam nie wiedział za bardzo co się dzieje. Przed godziną wstał, a tu osłabienie. Podparł się ręką o futrynę.
Zadzwonił raz jeszcze.
I jeszcze.
I jeszcze raz.
Nic. Nikt nie odpowiedział, a jednak, pomyślał. W końcu jest godzina w pół do dziesiątej czego mógł się spodziewać od osoby pracujące, w dodatku jako kelnerka.
Odwrócił się, przeszedł w jedną i w drugą stronę, spojrzał w zachmurzone niebo.
Koniec.
Powiedział sobie i zaczął schodzić w dół. Tak samo spokojnie i błogo jak zbliżał się do niej. Na pół piętrze znajdując się usłyszał skrzekliwe przesuwanie się zamka w drzwiach i skrzypiące drzwi. Ktoś wyszedł na klatkę. Nie chciał teraz tam wracać się i sprawdzać kto to.
- Kurwa… - usłyszał kobiecy głos.

Dzień ósmy - koniec pisania w szkole - czas się uczyć - [słowa uzupełnię w domu]

*
Obudził się na zimnych kafelkach w kuchni. Po chwili oszołomienia podniósł się na krzesło. Czajnik wciąż huczał, czyli nie mógł spać długo – myślał sobie. Podszedł do kuchenki i potrząsł imbrykiem, był prawie pusty. Zamroczony snem wlał resztkę do stojącego obok kubka. Napełnił się w połowie. Posłodził więc połowę racji, wrzucił torebkę z herbatą i poszedł do pokoju.
Wrócił się po chwili do kuchni. Dolał zimnej wody z kranu.
Na łóżku duszkiem wypił całą zawartość kubka. Położył się pod miękką kołdrą i zasnął.
*
W nocy nie śniło mu się nic, a przynajmniej nic szczególnego nie zapamiętał. Obudził się wcześnie rano, wykąpał się. Umył zęby. Zgolił tygodniowy zarost i zapalił pierwszego papierosa.
Jak zwykle z rana wypił słodką herbatę, przeczytał wczorajsze słowa i spojrzał na podwórko.
Dzień jak co dzień. Dzieci bawiły się w śniegu  ich matki kołysały dzieci w wózkach, albo rozmawiały z koleżankami. Tym którym się powiodło wychodzili z bloków w eleganckich odzieniach i wsiadali do drogich samochodów by pojechać w ten sam nudny dzień.
Monotonia życia...

Dzień ósmy - Jaka faza... - coś czuję, że moje wieczne pisanie nie skończy się na listopadzie... - [brak ilości słów]

Siedział i kontemplował wpatrując się na unoszącą się opary z czajnika. Zamyślił się...
*
Para zamieniła się w dym, obok niego świstało coś na około, ziemia wybuchała mu pod nogami.
Biegł.
Rozejrzał się łapczywie na boki. Znajdował się na środku jakiegoś pola, z rzadka porastającego drzewami. Ubrany w mundur wojskowy z karabinem w ręku, biegł. Bo widział co mogłoby oznaczać zatrzymanie się.
O leżący na jego drodze niewielki kamień zahaczył wysokim ciężkim obuwiem, padł na glebę brudząc siebie i mundur, był tak zdezorientowany, że nie miał pojęcia co się dzieję, jeszcze przed sekundą siedział na na krześle szczęśliwy, teraz ucieka przed śmiercią.
Koncentracja.
Przeczołgał się w pobliże niewielkiej brzózki i odetchnął. Za prędko, obok niego przeleciała kula. Krew krążyła w jego żyłach jak nigdy przedtem, odwrócił się...
Nie potrzebnie.
Został trafiony. Prosto w serce. Z niedowierzaniem padł na mokrą od deszczów glebę i konał, odczuwał chłód, przeraźliwie zimny chłód  Zaczynało brakować mu tchu, serce biło coraz wolniej. Słabł, przed oczyma czerniało, z oddali widział uciekających w  popłochu ludzi ubranych tak jak on.
Usnął.
*

Dzień ósmy - Znów piszę w szkole - lubię to, nic mnie nie rozprasza - [brak danych dotyczących ilości słów]


W mieszkaniu, najbardziej wysuniętym na trzecim piętrze siedział człowiek. Czytał. Czytał i myślał. Czytał i myślał co będzie dalej…
Po długim czasie wpatrywania się w ściany pokoju, zatruwania organizmu nowymi porcjami nieczystości, notowania myśli, skreślania złych myśli. Wstał.
Odłożył przyrządy na bok. Stanął przy oknie. Znów zapalił. Już ostatniego na dzisiaj bowiem była noc. Za szkłem mroki nocy rozjaśniały uliczne latarnie oraz blask słońca odbijany przez Ziemską satelitę, a następnie mieniącą się na śniegu. Pogoda przypominała czasy dzieciństwa kiedy to z przyjaciółmi biegali po podwórkach, rzucali się śnieżkami i nie oglądali się na nikogo. Robili do co chcieli, i kiedy chcieli. Byle by wrócić o odpowiedniej godzinie do domu i nie dać się porwać.
Całe dnie spędzali razem, na dworze. W zależności od pogody i pory roku zawsze robili to samo. Grali w piłkę na ulicy, kopali kamienie, puszczali kaczki w kałużach, bawili się w różne rzeczy, w zależności jaka gra, film, kraskówka była aktualnie najciekawsza ich zdaniem. Dorastali razem i bawili się razem.
Wrócił do rzeczywistości. Popatrzył na telefon, zobaczył datę.
8.11
Czwartek.
Postanowił jutro przejść się po nieznanych ulicach miasta, oraz zatrzymać się na jakiejś ruchliwej i notować zachowania ludzi. Nie ważne, czy miało mu się to przydać czy też nie. To mu nie zaszkodziło. Tej nocy napisał, aż nadto zatem miał do tego prawo.
Jego postać odbijała się teraz w szybie, przyglądał się sobie uważnie.
- Zrobię sobie herbatkę – uśmiechnął się kierując krok ku innemu pomieszczeniu.
W kuchni zatrzymał się na środku. Uświadomił sobie, że kawał życia za nim, a on nadal robi to co kocha. Pisze. Nie zawsze tak jak chce, i nie zawsze to co chce, lecz mimo to sprawia mu to radość. – a mówili, że nie będę miał z tego profitów. Pociągnął ostatni raz papierosa po czym zgasił go w zlewie i wrzucił do śmieci. Wstawił wodę na herbatę, usiadł. Ewidentnie czuł się szczęśliwy. Nie znał przyczyny, jego życie jeżyło się od potknięć, porażek, oraz przeciwności lodu, ale jednak potrafił cieszyć się drobnostkami. Dziś był  to napływ weny, jutro może będzie to dobry obiad w restauracji.
Właśnie!
Przypomniał sobie, że nadal nie sprawdził czy dostał pieniądze. W końcu jego kieszonkowe otrzymane kilka dni temu znikało, a on sam musiał za coś żyć. Nie jadł prawie nic w tym tygodniu, ale i tak zestaw startowy już mu się skończył. Zatem z rana czekała go jeszcze przechadzka na zakupy.
Zapytać o sklep w okolicy – zanotował na jakiejś karteczce, która zawieruszyła się przed sekundą.

Dzień ósmy - koniec, jednego początku? - Na dobry początek - 1/8 minimum na dzień - kocham pisać, tylko mam mało czasu na te kochanie - 13 925


- Wystarczy ci – przebudziłem się ze snu. Odetchnąłem gwałtowanie łapiąc jak najwięcej powietrza.
Po tych halucynacjach nie byłem pewien tego co prawdziwe, a tego co nie, lecz to chyba prawdziwym było.
- Żeby mi to było jasne, jutro wrócimy do ciebie – zatrzymał się w trakcie nerwowego chodu – jeśli nie wyśpiewasz nam wszystkiego to skończy się babci sranie – znów się zatrzymał, był definitywnie rozdrażniony – i  poleżysz sobie  na tym stole dłużej niż dziesięć minut, a to nie będzie przyjemne. Uwierz.
Dziesięć minut?
- i żeby nie było od dzisiaj masz się do mnie zwracać Panie Sierżancie Sierpniowy. Skończyło się cackanie.
Wyszedł trzaskając drzwiami.
- czego wy właściwie chcecie ode mnie? – zachrypiałem
- Zamknij się – chlasnął mnie po twarzy – nikt cię teraz nie pyta. – Miałeś już swój czas –Znów zostałem uśpiony.
Spałem jak zabity.
Kiedy się obudziłem na dworze było już ciemno. Za drzwiami wciąż świeciło się światło, teraz dostrzegłem, że drzwi są wzmacniane, pilnowali mnie, założę się, iż na dworze marznie sobie dwóch upitych strażników, a obok w pokoju kolejnych dwóch, może trochę bardziej przytomnych. Największym plusem ’przerwy’ było to, że mnie rozwiązali, mogłem sobie teraz na spokojnie pomyśleć i rozprostować się. Po tylu godzinach w bezruchu było to niczym błogosławieństwo. Gdzieś w kącie znalazłem mój notes, dziwne, ja bym im zabrał. Notes plus długopis równa się garota(taki jak mój, drucikiem złożony) plus ostrze.
Dlatego teraz siedzę i piszę. Jeśli to czytasz. Znaczy, że żyję.
Jurij Sokolow 

środa, 7 listopada 2012

Dzień siódmy - się spociłem - nadgoniłem dzisiaj czas - teraz to ja gonię czas! - Idę uczyć się Roty! - 13 689


Obudziło mnie delikatne smyranie okolic intymnych.
Otworzyłem oczy.
Zostałem uderzony w nerkę. Zaplułem się.
- Привет, Sokolow! – kat wyszczerzył zęby – Dziś opowiesz nam bajkę, jak to wielka, biała rasija chciała złapać Orzełka w klatkę – znowu uderzenie, tym razem plunąłem krwią.
Rozejrzałem się po sali. Dowódca nadal siedział na krześle i przyglądał się mi. Trzymał w jednym ręku kiełbasę, a w drugim bułkę. Poczułem głód, który minął z kolejnym uderzeniem. Zamroczyło mnie.
Najbliższe dni zapowiadały się nie najciekawiej dla mojego ciała.
- Głodnyś? – zapytał dowódca – Spisz się, a cos dostaniesz.
Wstał.
Zatoczył się wokół stołu,  zaprezentował się i przysiadł, na siedzeniu, które wziął wraz ze sobą.
- To może zacznijmy od nowa. Nazywam się Sierpniowy, podoba się? Tak jak ta wasza rewolucja
- Październik – wyszeptałem
- Co proszę?
- Październikowa – powtórzyłem gdy nachylił się nade mną
- Jeden pies, kto normalny robi rewolucję październikową w listopadzie? – zadał pytanie kierując wzrok na blondyna, lecz ten nie odpowiedział.
- Tak czy inaczej, powiesz mi teraz co i kiedy planujesz z tymi twoimi – zakpił –‘towarzyszami’, albo my pokarzemy co robimy z takimi dupkami jak ty.
Czekałem krótką chwilę z odpowiedziom, zastanawiałem się co powiedzieć, jak powiedzieć i czy powiedzieć. To mimo wszystkich wykładów, zajęć oraz przysięg okazało się trudnym wyborem.
- Chuj ci w dupę, sierpie! – wykrztusiłem
- Chuj to będzie, ale tobie, albo może i nie – spauzował – może i nie będzie – pauza – chuja. – zaśmiał się złowieszczo po czym wyszedł z pokoju.
Zostałem sam na sam, z katem.
Zapowiadał się ciekawy dzień.
Pan sierpniowy wrócił.
-Byłbym zapomniał – dodał – miłego poranka panom życzę – zgasił światło.
Z korytarza dało się jeszcze usłyszeć radosne pogwizdywanie. A z wewnątrz szelesty w ciemności. Nagle zapadła cisza, a po ciszy coś… coś strasznego… może wydać się to dziwne, ale to było prawdziwe tak prawdzie jak ja sam, jak gwiazdy na Kremlu, jak krzyże na cerkwiach.
Skierował się do mnie, położył mi coś na oczy, jakbym bez tego coś widział i włączył radio, akurat jakaś audycja.
Znajdowałem się między granicą stref, spiker mówił poprawną polszczyzną jednak akcent miał właśnie z pogranicza, pokręcił i zmienił częstotliwość, nie było już stacji, nie było już głosów, nie było nic. Tylko szum i ciemność.
Znajdował się we własnym umyśle, był więźniem samego siebie. Był kukiełką, a kat marionetkarzem.
Szum zagłuszającym otoczenie, oraz kompletna ciemność wywołują fatamorgany, a co jeśli ktoś potrafi kierować tymi snami? Kat umysłu?
 *
Znajdował się teraz w przestrzeni. Wszędzie biel. On też biały, odziany w szpitalne ubranie. Stał na boso na niedostrzegalnej podłodze. Za nim kryła się twarz, twarz, której nie dostrzegał. Postać była blaga jak ściana, unosiła swój czerep ponad przestrzeń, miała wyszczerzone pomalowane na czerwono usta, oczy szalone. Włosy długie sterczące w każdym kierunku.
Lalkarz zniknął. Sokołow zaczął spadać… nagle znalazł się tysiące kilometrów nad gruntem, jednak spadał nadal w nicości, nie widział tego, ale czuł i bał się, że za chwilę może także nie zauważyć podłogi. Nie zauważył.
Przy grzmocił z całej siły w przezroczystą powierzchnie.
Zaczęła ciec mu krew z nosa.
Chwilę potem przeniósł się do dziwnego miejsca. Wyglądało jak dno. Zaczął się topić. W pierwszym momencie próbował wypłynąć na powierzchnie, starał się dotrzeć wyżej niż jest wody. Odpychał się rękoma jak najmocniej, używał całej siły  swego ciała by unieść się choć milimetr. Zaczynało brakować mu tchu, wciąż widział przed sobą słońce w górze, a jego dzieliło coraz mnie, wiedział, że jeżeli się nie pośpieszy do zginie na dnie i nikt nigdy go nie wygrzebie.
Poraził go prąd. Poczuł paraliż, skurcz mięśni. Przeszył go kolejny wstrząs. Jakby piorun znad wody, widział je. Widział błyskawice, umykał im, rażony elektrycznością płynął wciąż ku wolności.
Wolność okazała się nie tak świetlana jak ją sobie wymarzył żołnierz nowej armii czerwonej.
Sterczał nagi w strugach deszczu na okręcie pirackim, w kręgu mężczyzn w różnorakim wieku ubranych w czarne płaszcze przeciwdeszczowe trzymających macierzystej roboty karabiny maszynowe. Jeden z nich nie miał płaszcza, naprzeciw niemu, w czarnej czapce, golfie i skórzanej kurtce. Przypominał mu tego Sierpa. Tylko on zachowywał powagę mimo iż po jego skroniach strumieniami lały się krople wody. Cała reszta załogi śmiała się z obnażonego człowieka, szturchali go, popychali, poniżali, gdy upadał kopali i podnosili na nowo, aby zrobić to wszystko a nawet więcej raz jeszcze. Nagle został uderzony w plecy, obrócił się i zobaczył postać Iwanowa, jego podwładnego z biczem w ręku, śmiał się wraz z towarzyszami. Jak spostrzegł wzrok ‘przełożonego’ zamachnął się i chlasnął go sznurem po tułowiu, zawijając poharatał policzek, pokład zaczerwienił się. Tłum za wiwatował. Zaczął krzyczeć:
- Dość! Dość! Proszę nie!
- Mięczak. – dostał w odpowiedzi. Szumienie w uszach ustało. Dopiero teraz uświadomił sobie, że przez cały ten czas słyszał tylko szum, wszystko czego doświadczył to zwidy, mięczak. – tak więc, towarzyszu podpułkowniku Sokołow, chcecie mi powiedzieć coś?
- Chuj ci w dupę!
- Tak też sądziłem – szum powrócił.
Tłum za wiwatował. Coś strzeliło, i drugi, i trzeci i czwarty, piąty. Padł na ziemię. Deski zalały się krwią, jego krwią. Podniosło go dwóch chyżych chłoptasiów. Spojrzał przez zamglone oczy przed siebie. Ku niemu kierował się właśnie wyobrażony Sierp i powiedział:
- Jak się czujesz, głodny jesteś?
- Jeb się!
- Bardzo dobrze, pamiętaj, że to będzie trwać i trwać. To się nie skończy, chyba, że będziesz grzecznym pieskiem i powiesz swojemu panu co chce wiedzieć.
- Jeb się! – powtórzył zachłystując  się wodą lejącą się na niego.
Zrobił ruch rękoma by rzucili go na ziemię. Przy okazji dostał kilka kopniaków na twarz.
- Pod kilem go!
- Pod kilem! – krzyczała kohorta – Pod kilem! – wrzeszczeli unosząc w górę dłonie zaciśnięte w pięści.
Przywiązali go do liny której koniec znajdował się na drugim końcu statku, a która ciągnęła się pod okrętem, skrępowali dłonie i nogi. Bez zbędnej gadaniny kopnęli go prosto  czeluści zimnej zielonej wody. po dłuższej chwili spędzonej tak, zaczęli ciągnąć go, lecz nie tak jak tego by sobie życzył. Wcale nie mieli ochoty pchać go ku górze. Bezwiednie zmierzał ku głębinie. Pod statek.

Dzień siódmy - w szkole - się rozpisałem - zwrot akcji - Czas goni nas, goni nas, goni nas - 12 714


Dostanie i zajęcie posterunku okazało się nie takie oczywiste jak było w planach, bowiem już na samym rogu ulicy otaczającej budowlę natknęliśmy się na tuzin dobrze uzbrojonych strażników. Już wtedy dało się dostrzec jakąś anormalność tego w działaniu  milicji, ale nie mogliśmy zawrócić bowiem w tym samym czasie trwał już szturm na kwaterę główną.
Tak więc, nie zwracając uwagi na przeciwności, ruszyliśmy przed siebie. Zmieniliśmy plan działania.
Dwóch naszych snajperów miało zostać wykorzystanych już teraz. Ustawiłem ich na dachach pobliskich budynków i rozkazałem na sygnał wyeliminować jak najwięcej strażników zostając przy tym w ukryciu. Prawie w tym samym czasie wkraczaliśmy my, czyli cała reszta oddziału. Mieliśmy za zadanie rozprawić się i pojmać co poniektórych w sprawie przesłuchania oraz dowiedzenia się co jest nie tak.
Polaki byli tak zdezorientowani, że większych problemów nie mieliśmy ze zdjęciem całego posterunku znajdującego się na zewnątrz, jednak byli tak zawzięci i każdy niedobity jak na sygnał sam pozbawiał się życia, jakby zostali przeszkoleni w takich działaniach. Na nasze szczęście nikt z samobójców nie miał, granat, bo to mogłoby się skoczyć dla nas tragedią. Co ja wtedy czułem..?
Nic nie czułem. Na polu bitwy się nie czuje, to źle skutkuje w przyszłości – najbardziej dla ciebie samego.
Weszliśmy do budynku z opóźnieniem dwóch minut, połowa oddziału od frontu, drugi pododdział od piwnic, w których miało znajdować się więzienie.
Przewodziłem grupą, zachodzącą budynek od dołu. Naszym zadaniem było likwidacja załogi więziennej na całym poziomie, zajęcie tego poziomu oraz uwolnieniu jeńców wojennych uprowadzonych przez MN.
Na początku wszystko szło świetnie. Nie mieliśmy najmniejszych problemów z likwidacją wrogiej jednostki. Niestety po chwili okazało się, że to nie była jednostka MN, a nasi żołnierze. Byli związani z dołączonymi atrapami broni. W pomieszczeniu nie znaleźliśmy przeciwników, wybiliśmy swoich. Wrogowie sami nas znaleźli.
W momencie kiedy dowiedzieliśmy  się o błędzie było za późno. Byliśmy zdezorientowani.
Cud, że żyję.
Nagle piętro wyżej usłyszeliśmy strzały, zmobilizowaliśmy się i ruszyliśmy ku górze nie zostawiając nikogo na straży. To był błąd.
Kiedy znajdowaliśmy się na pół piętrze, odgłosy śmierci usłyszeliśmy w piwnicy. Wylęgli się znikąd. To my mieliśmy zaskoczyć ich i zmiażdżyć od obu stron, a to oni to zrobili. Musieli skryć się w miejscu, do którego nie dało się znaleźć od naszej strony. Wymordowali wszystkich żołnierzy, zostawili tylko mnie. Jakby wiedzieli kim jestem. Strojem nie wyróżniałem się w końcu od innych, a jednak przeżyłem. Reszta zginęła szybką śmiercią w walce, albo potem nieco wolniej...
**
Przeklęte polaczki, uprowadzili mnie. Przez ostatnie kilkanaście godzin jechałem w bagażniku jakiegoś samochodu w ciemnościach. Zakneblowali mnie, związali oczy i zatykając uszy.
Niczego nie słyszałem, nie widziałem, a ni nic nie mówiłem. Po długim czasie poniewierania się na tyle samochodu ujrzałem światło, był poranek, a my byliśmy  na skraju jakiejś wody. Prawdopodobnie jezioro - po drugiej stronie w oddali dało się dostrzec las.
Wywlekli mnie z pojazdu i rzucili na ziemie, po czym zaczęli coś krzyczeć w swoim parszywym języku.
Rozumiałem co poniektóre słowa, ale nie byłem w stanie połączyć je w całość.
Mówili coś chyba o budynku, albo  o krześle. Nie jestem pewien. Nigdy nie była moja mocną stroną nauka języków, poza Narodowym.
Po krótkiej chwili pojawił się ubrany w  paramilitarne odzienie mężczyzna. Wysoki, byczej postury.. Miał krótko przystrzyżone, czarne włosy, okulary słoneczne na oczach, z pod których dało się dotrzeć końcówkę średniej wielkości blizny, na pod prawym oczodołem.
Nie zwrócił na mnie uwagi. Zajął się rozmową z podwładnym. Uścisnęli sobie ręce, młodszy stopniem stanął na baczność po czym odszedł.
Zaraz po tym dowódca spojrzał na mnie, ciężko to przyznać, ale przestraszyłem się jego wzroku – a nie jest łatwe przestraszenie pułkownika Nowego Ludowego Cesarstwa, a zwłaszcza pułkownika Sokołowa. Krzyknął coś do osoby stojącej za moimi plecami.
 Podnieśli mnie. Postawili na równe nogi. Zachwiałem się po tylu godzinach w bez ruchu. Bym był upadł, gdyby nie silny uścisk kogoś zza mnie.
Śmiech.
Ktoś się śmiał. Nie widziałem, kto ani gdzie. Zaczynałem mdleć.
Zemdlałem.
Nigdy dotąd nie straciłem przytomności. Nawet na szkoleniu, ani na egzaminach, nawet podczas karnych zajęć.
Nigdy.
Starzeję się...
A to nie dobrze...
Obudziłem się w pomieszczeniu z jednym oknem zamalowanym czarną farba. Poza odrobiną światła spod drzwi oraz przebijającego się przez farbę na szybie, w pokoju panowała ciemność. Gdybym nie czuł zdrętwiałego ciała pomyślał bym, że to sen.
Czucie jest dobre. Czasami. Rzadko, ale teraz tak. Nawet bardzo dobre.
Koniec!
Drzwi się uchyliły. Wszedł osobnik postury podobny do tego z zewnątrz. Zapalił światło. Tak to on. Przystawił sobie drugie krzesło i usiadł.
W pomieszczeniu było wciąż ciemnawo jednak teraz dało się dostrzec szczegóły. Niewielkie pomieszczenie w opuszczonych, albo zaniedbanym domu. Widziałem tylko przeciwnika, swoje nogi, jakiś wysoki stół. Nie miałem pojęcia co się na nim znajdowało. Moje szczęście.
Ichrzy dowódca chlasnął mnie otwarta ręką w twarz.
Obudziłem się, albo raczej otrzeźwiałem.
- Вставать! – Wrzasnął śmiejąc się ponuro, po czym wymamrotał kilka słów po parszywemu.
Plunąłem mu na to twarz. Wytarł się i wyszedł. Uśmiechając się złowrogo. Poczułem, że to był błąd, lecz przekonać się miałem o tym niebawem...
*
Siedziałem w ciemnościach w samotności długie godziny. Zaczynałem czuć jak umierają mi ręce, a moja świadomość ucieka.
Usnąłem, albo zemdlałem – znowu.
*
Obudził mnie ten sam głos w taki sam sposób.
Tym razem zachowałem zimną krew. Tym razem nie był sam, a wnętrze pokoju się zmieniło. Tym razem stał obok niego psychopatyczne wyglądający niski blondyn. Na środku znajdował się długi i szeroki stół z klamrami. Ja za to siedziałem pod ściana na tym samy krześle co poprzednio.
- Nie umiesz podstaw kultury, nie szkodzi – powiedział po narodowemu – nauczymy się – i znów się zaśmiał. Ciągle się śmiał, lecz nie naturalnie.
Znów zaczęli rozmawiać po swojemu. Podszedł do mnie blondyn z butelką płynu i serwetką, na którą go wylewał. Przytwierdził mi go do twarzy i zaczął dusić.
Zemdlałem.
*
Wolałbym się nie obudzić, ale to zrobiłem, albo raczej oni mi pomogli wylewając na moje nagie ciało wiadro lodowatej wody. Zacząłem rzucać się spazmatycznie, napinać mięśnie.
- Oszczędzaj siły – powiedział – towarzyszu – zakpił – będą ci potrzebne –zaśmiał się.
Blondyn wymamrotał coś po swojemu, na co dowódca odpowiedział po rosyjsku
- Niech towarzysz pułkownik słyszy co mówisz przyjacielu. Niech wie co oznacza zniewago uczyniona Polakowi. – za szczerzył się krzywo.
- Tak więc, chcieliśmy okazać wam szacunek i poprosić o pomoc w sprawie kilku kwestii, jednakże jesteście zbyt pyskliwi – każde słowo cedził oddzielnie co sprawiało, że raziło jeszcze dosadniej – nie rozumiem co przełożeni w tobie widzieli. – to już powiedział bardziej do siebie.
Pokręcił się po sali, ciemnowłosy usiadł na moim krześle i przyglądał się. Leżałem nagi. Zdjęli ze mnie wszystko i położyli na stole. Teraz już nie zemdleje.
- Teraz już nie zemdlejecie, Sokolow – odparł czytając mi w myślach. Obrócił się scenicznie w moim kierunku zakładając gumowe rękawice na dłonie, zauważając moje zaciekawienie nimi, odpowiedział -  przydadzą się, nie lubię babrać się w męskich ciałach na boso... – co to miało znaczyć? To chyba jakiś polski szyfr.
*

Dzień siódmy - szybko leci... za szybko - Pustka - Czystka - 11 785

Szli właśnie chodnikiem małej parkowej uliczki. Otoczonej z obu stron równo posadzonymi drzewami. Dziś pokryte były śniegiem bieląc najbliższą okolicę za każdym dmuchnięciem wiatru.
Łukasz wciąż patrzył w dal. Widział już tylko dwa malusieńkie kształty w dali kroczące alejkami tutejszego parku. Wielki nie był. Kilka uliczek, trochę drzewek, trochę…
- Przepraszam panią, ale będę musiał już iść do domu. Nie wyrabiam się ostatnio z pisaniem, a jeszcze bardzo dużo przede mną.
Kobieta nie odpowiedziała nic. Uznał to jako definitywne pożegnanie, nie czekając wiec dłużej skierował krok wprost na budynek, z którego przyszedł.
W mieszkaniu najbardziej wysuniętym na trzecim piętrze, siedział człowiek. Czytał. Czytał i myślał. Czytał i myślał co będzie dalej…
**
Dostanie i zajęcie posterunku okazało się nie takie oczywiste jak było w planach, bowiem już na samym rogu ulicy otaczającej budowlę natknęliśmy się na tuzin dobrze uzbrojonych strażników. Już wtedy dało się dostrzec jakąś anormalność tego w działaniu  milicji, ale nie mogliśmy zawrócić bowiem w tym samym czasie trwał już szturm na kwaterę główną.
Tak więc, nie zwracając uwagi na przeciwności, ruszyliśmy przed siebie. Zmieniliśmy plan działania.
Dwóch naszych snajperów miało zostać wykorzystanych już teraz. Ustawiłem ich na dachach pobliskich budynków i rozkazałem na sygnał wyeliminować jak najwięcej strażników zostając przy tym w ukryciu. Prawie w tym samym czasie wkraczaliśmy my, czyli cała reszta oddziału. Mieliśmy za zadanie rozprawić się i pojmać co poniektórych w sprawie przesłuchania oraz dowiedzenia się co jest nie tak.
Polaki byli tak zdezorientowani, że większych problemów nie mieliśmy ze zdjęciem całego posterunku znajdującego się na zewnątrz, jednak byli tak zawzięci i każdy niedobity jak na sygnał sam pozbawiał się życia, jakby zostali przeszkoleni w takich działaniach. Na nasze szczęście nikt z samobójców nie miał, albo nie użył granatu, bo to mogłoby się skoczyć dla nas tragedią. Co ja wtedy czułem..?
Nic nie czułem. Na polu bitwy się nie czuje, to źle skutkuje w przyszłości – najbardziej dla ciebie samego.