Kilka ulic
bliżej w stronę centrum znajdowała się w wysokiej kamienicy starodawna
restauracja. Z kolumnami od frontu i dwiema identycznymi rzeźbami
podtrzymującymi wyższe kondygnacje budynku. Dwóch mężczyzn z kamienia miało
stare twarze z pokręconymi włosami i brodami
przyklękało na prawe kolana, a dłońmi uniesionymi nad zgarbione plecy by utrzymać na
sile swych skawalonych mięśniach. Ubrani byli w zwiewne togi zakrywające ich
części intymne. Patrzyli prosto przed siebie bez większych emocji.
Pisarz stał
przed frontalnymi, dwuczęściowymi, z ciemnego drewna drzwiami, wrota zostały
przeszklone a szyby złączone cienkimi listewkami w kolorze złota, bardzo
profesjonalnie i do przesytu, gdyby wcześniej tu nie jadał powiedziałby, iż to
nie miejsce dla niego, jednak przez wzgląd na przeszłość nie czuje żadnego dyskomfortu
przychodząc tutaj, cieszy się, ponieważ zna tutejsze potrawy, preferuje kuchnię
tradycyjną zmieszaną z odrobinką gotowania południowego i wschodniego.
Wobec
przezroczystego wejścia wewnątrz restauracji prozaik widział mężczyzn i kobiety
siedzących i zajadających się pysznymi strawami, rozmawiających między sobą i
cieszących się chwilą. Jedni przyszli w grupach, bądź parami, w spawach biznesowych, bądź rozrywkowych.
Pomieszczenie nie było zatłoczone, ale także nie puste.
Dopalił
bibułkę z tytoniem i ruszył w kierunku
zdobnych wierzei. Szybkim krokiem pokonał kilka schodków mijając kamienne
postaci, łapiąc wielką klamkę uchylił drzwi i znalazł się w ciepłej, za ciepłej
sali gdzie co chwilę przechodził mężczyzna, bądź kobieta w jednakowym luźnym
stroju z fartuchem w pasie z dwiema kieszonkami. Uśmiechnięci podchodzili
kolejno do gości, czasem z, czasem bez zastawy. Po ogromnej przestrzeni
roznosiły się pyszne zapachy, a patrząc na niesione przez kelnerów strawy, aż
gruczoły ślinotwórcze zaczynały pracować.
Po chwili oczekiwania
podszedł w jego kierunku ubrany w czarny garnitur z również czarną koszulą pod
spodem i czerwonym krawatem mężczyzna. Nieco odbiegał od całości obsługi jednak
to jego zadaniem było zachęcenie klienta, po przez pierwszy kontakt, do
odwiedzin lokalu.
- Dzień
dobry, czym mogę służyć? – przywitał się uprzejmie.
- Nasza
generacja odczuje… - zaczął
Gospodarz
dokończył:
- Silny ból
metafizyczny. – uśmiechnął się rozglądając się po długim pomieszczeniu usłanym
stołami – Zatem gdzie się Pan rozgości?
- W cieniu
po lewej – zażartował – gdzieś w rogu i moglibyście obniżyć lekko temperaturę
powietrza? – poczuł się gdy wypowiedziane zostało słowo „rozgościć”, i się
rozgościł.
- Ależ
oczywiście – zniknął mężczyzna na elegancko odziany, w zamian niego pojawiła
się młoda dziewczyna w spiętych blond włosach.
- Proszę za
mną – powiedziała bezpośrednio – mamy dziś niewielu gości, co da się zauważyć –
zagadywała ekskluzywnego klienta – w końcu jeszcze nie ta pora, poczeka Pan
kilka godzina, to będzie piekła – odwróciła się nie uzyskując odpowiedzi – dla
nas, oczywiście – uśmiechnęła się.
- Proszę
mnie źle nie zrozumieć, ale nie jestem tu po raz pierwszy i wiem o tym - odpowiedział po chwili ciszy – czy tu można
palić?
- Pan, może.
– odparła krótko nie ciągnąc tematu zawodu.
Podeszli do
ostatniego stołu otoczonego z trzech stron bordowymi kanapami. Na blacie stał
już zestaw powitalny, karta dań oraz czasopismo dotyczące fantastyki – zgodnie
z upodobaniami gościa.
- Za chwilę
pojawię się w sprawie zamówienia.
- Doskonale.
Kobieta w
związanych włosach zniknęła za ladą prowadzącą do pomieszczenia dla personelu.
Pisarz nie
przejmując się otaczającym go towarzystwem rozpalił dziesiątego już tego dnia
papierosa zanurzając spojrzenie w eleganckiej, oprawionej miękką skórą karcie
dań.
Na okładce u
góry czarnymi, cieniutkim literami wzorowanymi na pismo odręczne słowo „Menu”
oprawione w prostą ramkę.
W centrum
pierwszej strony okrągły obrazek ze sztućcami na pierwszoplanowym miejscu oraz
pejzażem gór w tle. Wszystko w czarno bieli tworząc prosty i wyrazisty znak
firmowy. Owa marka miała pod sobą bowiem wiele tysięcy restauracji na całym
globie, w prawie każdym kapitolu świata znajdowała się przynajmniej jedna ich
siedziba gdzie każdy mógł przyjść i skosztować doskonałych potraw
przygotowywanych ze świeżych i dobrej jakości produktów. Nie dało nazwać się
tego miejsca najtańszym, jednakże na warunki popatrzywszy nie można powiedzieć,
że nie ma za co płacić, a w porównaniu do innych lokali gastronomicznych w tym
przedziale cenowym tutaj opłacało się przyjść najbardziej, zwłaszcza jako gość
specjalny.
Cały teren
zagospodarowany i wyznaczony dla klienteli to jedna ogromna sala mieszcząca sto
jednakowych kwadratowych jasno drewnianych stołów z od czterech do sześciu
krzeseł przy każdym. W celu zaniedbania elegancji i stworzenia swojskości
zaniechano obrusów blaty nie były najnowsze, a gdy zakapowane były już zostały
pościerane. Krzesła zrobione doskonale na pozór obskurne, stare i niewygodne w
rzeczywistości przyjemne do dłuższych rozmów przy obiedzie, bądź kolacji.
Wzdłuż ścian, z wyjątkiem tej z drzwiami i oknami, ciągnęły się komory z
kanapami i podłużnymi stołami, każda oddzielona od siebie została cienką wysoką
ścianką tworzącą bardziej intymną atmosferą. Na domiar tego po całym lokalu
niosła się delikatna nastrojowa muzyka mieszana z nowoczesną. Każdy siedzący w
środku osobnik miał prawo do zamówienia jednego utworu z listy dostępnych, poza
okresem kiedy na scenie na samym środku pomieszczenia nikt nie występował.
Zwykle grały tam młode kapele muzyczne umilające jedzącym spotkanie, bądź w dni
specjalne występowali tam komicy rozbawiający przybyły swymi osobami.
Pisarz
przeglądał kolejne strony z karty dań sącząc czerwone, pół słodkie wino w
oczekiwaniu na obsługującą go kelnerkę.
Już od czasu
przybycia do restauracji wiedział co zamówi i co będzie jadł. W końcu to tu
powstawały jego pierwsze poważne powieści przy najlepszych, dla jego gustów, potrawach. Zasiadał przy
stole, zamawiał niskoprocentowe alkohole do tego porządny, sycący posiłek i
pisał co mu do głowy przychodziło, czasami natchniony muzyką, jeszcze innym
razem otaczającymi go ludźmi, jeszcze niekiedy po prostu posiłkami.
Nigdy nie
zapomni jedynego razu gdy do stolika blisko sceny, przy którym pisząc powieść
zajadał się befsztykiem dosiadł się niezapowiedziany wizytator będący dla niego
prorokiem i mistrzem słowa przez następne lata. Nauczył go jak w jak
najkrótszym czasie pisać jak najwięcej na dobrym poziomie. Brakowało mu
pieniędzy oraz weny od tamtego czasu potrafił napisać dzieło wielostronicowe w
ciągu jednej doby. Z lub bez jakiegokolwiek natchnienia.
Tajemniczy
mężczyzna na oko patrząc dwa razy starszy od Writera z tamtych czasów ubrany
najnormalniej w świecie wyglądał także nieszczególnie specjalnie. Czarne włosy
z głębokimi zakolami na czole, zarost pod nosem, wąskie usta, szerszy nos.
Ubrany w sweter, płócienne spodnie, z laską, jedynym wyróżniającym go z tłumu
atrybutem, na której podtrzymywał krok lewej nogi.
Przysiadł
się bez pytania, nic nie mówił, czekał, aż pisarz pierwszy się zapyta z jakiej
racji przeszkadza mu w spisywaniu słów oraz południowym posiłku.
Jednak bez
głębszej mimiki siedział oczekując na zainteresowanie właściciela stoliku.
Chwilę się
im zeszło nim wymienili poglądy oraz przyczyny posiadywania w jednej z lepszych
restauracji na świecie. Pisarz pierwszy się odezwał. Jednak nie na temat jakim
prawem, a dlaczego.
Senior
odparł mu, że lubi pisać i zauważył bratnią duszę. Dał do zrozumienia iż
chciałby się zaznajomić z treścią jego notatek na co niedoświadczony i
amatorski, jeszcze w tedy, prozaik zgodził się bez żadnego ale i na sam koniec opłaciło mu się to niezmiernie. Kto nie
chciałby zostać zaczepiony przez tak uzdolnionego Literata posiadającego takie
zdolności składania słów tworząc z nich spójny, interesujący komplet.
Senior po
kilkunastu minutach rozmowy przerywanej na czytanie fragmentów zamówił sobie
butelkę lekko gazowanej wody i zapytał się bezpośrednio Pisarzyny czy nie
chciałby się nauczyć pisać efektowniej, co nie do końca zrozumiał młodzieniec,
lecz po dalszym dialogu przy wodzie i alkoholu, pojął przesłanie starszego
doświadczeniem i zgodził się.
Na jego
zapał Literata zareagował uśmiechem oraz podał mu serwatce zapisany adres oraz
godzinę spotkania.
No i w ten
sposób zaczęła się jego przygoda z pisaniem z klepsydrą, a potem skryte
powieści pod wieloma nazwiskami publikowane.
Spotykali
się dzień w dzień – święto czy nie święto o tej samej porze w tym samym miejscu
na tych samych kanapach i pisali, on swoje Pisarz swoje potem dzieli się
słowami, z początku Writer nie potrafił napisać ułamka tego co tworzył
Literata, jednak z każdym spotkaniem przychodziło mu z większą łatwością, aż po
wielu dniach pracy dogonił starego. Udawało mu się pisać powieść na dzień, ale
mimo wszystko nie zawsze miał takie dni. Potrafił, ale potrzebował motywacji
oraz samo zapału i tego co zwie się w jego kręgach Muzą.
Lecz, kiedy
Muza nawiedzała jego wyzuty z sił i słów umysł napełniając na nowo go pomysłami,
wtedy mało kto dorównywał jego słowom.
*
W oczekiwaniu na zamówione jedzenie postanowił
wrócić do pisania o przygodach pułkownika Sokołowa schwytanego przez obrońców
ziem Polskich, które Nowa Rosja zaplanował zająć na nowo…
*
- Wstajemy
panie pułkowniku Ścierwo – na pluł mu na twarz jakiś szeroki człowiek ubrany na
zielono z nożem przy pasie.
Mięśnie
pułkownika nie pozwalały mu na żadne gwałtowne ruchy. Mimo iż spał przez
ostatnie siedem godzin i psychicznie był w pełni świadom to jednak jego ciało nie
nadążało za trzeźwością i sprawnością ducha.
- Wstawaj
mówię! – złapał go za szyję i postawił.
Sokolow
zdecydował się na wykorzystanie wiły woli do zapanowania nad organizmem.
Zdecydował
się na atak. Zebrał to co zostało na kilka szybkich ruchów. Wiedział, że jedyne
co może zrobić to dostać się i wykorzystać uzbrojenie przeciwnika.
Odczekał
chwilę po czym zaatakował rękę uwalniając się z uścisku, stanął twardo na
nogach i godząc w genitalia hardego mężczyznę wyrwał mu nóż i wbił mu w
nachyloną ku niemu głowę.
Trup opadł
ciężko na podłogę, a z rozdartej czaszki wylewała się ciemno czerwona krew.
Pułkownik
stał na obu miękkich nogach próbując utrzymać równowagę, całkowicie goły, nie
stać go było na włożenie wysiłku w przebranie się w coś. Chwycił nóż i ciężko,
ślamazarnie ruszyły do kolejnego pomieszczenia. Zastanawiał go fakt iż nikt nie
przybył po odgłosach walki.
Zważając na
przeczucie zajrzał za framugę i dobrze, za ścianą czekał na niego uzbrojony w
karabin maszynowy osobnik niewiele różniący się od zabitego.
Nie miał
możliwości manewru, jedyna droga prowadziła przez drzwi, a za nimi znajdował
się uzbrojony osobnik.
Przez ściany
się nie przedostanie, a wyjście drzwiami to samobójstwo.
Mimo
wszystko musiał spróbować.
Chwycił
leżącego osobnik, postawił go na nogi i używając jako tarczy wysunął się do
następnego pokoju z przygotowanym nożem bojowym do rzutu.
Wychylił
tarczę, lecz strzały nie padły, tak samo gdy stał już na środku podłużnego
pomieszczenia. między oboma żywymi stał trup, ani jeden, ani drugi nie zaczęli
strzelać. Sokolow postanowił na to iść plecami za pierwszy lepszy zakręt w celu
ucieczki.
Szedł
trzymając zwłoki w jednej ręce a w drugiej nóż, tak na wszelki wypadek. Na
prostopadły korytarz na trafił po chwili. Położył pod ścianą trupa i jak
najszybciej mógł biegł w stronę drzwi naprzeciw niemu trzymając na wszelaki
wypadek nóż w gotowości. Tunel ciągnął się niesamowicie, a żołnierzowi
zaczynało robić się słabo. Czuł, że słabnie i nawet jego siła umysłu nie
powstrzyma go przed upadkiem, jednak dopóki biegł i myślał, dopóty miał małą,
lecz miał szansę na ucieczkę.
Drzwi na
samym końcu przejścia stały otworem. Przebiegł przez nie i zatrzasnął.
Dotarł do
kolejnego pomieszczenia bez okien oraz innych wyjść. Nie pozostało mu nic innego jak czekać na
przybycie bezmózgiego bojownika i obezwładnienie go zabierając uzbrojenie oraz
jakieś odzienie… Bieganie jak Adam po Edenie nie wchodziło w jego ulubione
zajęcia.
Klamka
zabrzmiał po chwili, lecz wejście nie uchyliło się. Zawarczał zamek. Zamknęli
go… Został zamknięty… Znów był uwięziony…
Tym razem
miał nóż. Co mu jednak po nożu gdy do pokoju wejdzie dziesięciu uzbrojonych
przeciwników, a on ledwo ruszał palcem. Nie podda się, wolał tam zginąć niż
powiedzieć o czymkolwiek.
Światło
przez niego zapalone kilka chwil temu zgasło…
- Блять… - zaklął po cichu pogrążony w
ciemnościach.
*
- Wedle
zamówienia – przeszkodziła mu kelnerka z głębokimi, niebieskimi oczyma, z
delikatnie pomalowanymi rzęsami - specjalność szefa kuchni. Krewetki po
królewsku i świeży, pieczony na miejscu jasny chleb.
- Dziękuję –
odpowiedział wpatrując się w talerz oraz pociągające spojrzenie kelnerki o
przyzwoitych kształtach. Z pod luźnej koszulki z kołnierzykiem uwydatniały się
tradycyjnej wielkości piersi dla owego regionu.
- Podać
jeszcze wina? – jego kieliszek stawał się już pusty, a zapowiadała się
przyzwoicie sycąca przystawka, a po niej jeszcze bardziej energotwórczy posiłek
główny
– Będę
wdzięczny – odparł – i niech się kucharz nie śpieszy z kolejną stawą –
uśmiechnął się – dzisiaj się nie śpieszę.
Obsługa bez
słowa oddaliła się zostawiając go z ogromnym talerzem wypełnionym świeżymi
morskimi owocami w pysznym sosie z przesadną ilością czosnku – tak jak lubił.
Chwycił
kromkę pieczywa, urwał kawałek i delektował się dobrocią tutejszego pieczenia.
Zamoczył
chleb w zaprawie i zjadł.
Teraz
przyszła kolej na degustację małego pomarańczowego wodnego stworzonka. Wziął do
ręki dużą krewetkę, przerzucił oczami z każdej strony, powąchał. Zanurzył palcami
w pancerzyki w celu obrania jej do stanu jadalności, gdy został na niej tylko ogonek ugryzł
słonawe żyjątko i zanurkował we wspomnieniach.
Przypomniał
sobie zmarłego ojca, który zamiłowany w południu kontynentu zawsze
przygotowywał właśnie w ten sposób te małe, pomarańczowe zwierzątka.
Przypomniał
sobie jak jeździli całą rodziną do krajów na wielkim budzie ułożonym,
przemierzali ulice wybudowane pod stromymi skalistymi klifami, przyglądali się
pięknemu kryształowemu morzu i marzyli. Każdy o czymś innym.
Ojcu
widziało się na starość zamieszkanie na jednym z takich wzgórz, by każdego
poranka wstając móc popijać delikatny, winogronowy napój i rozkoszować się jego
pysznym smakiem jak i krajobrazem na jeszcze nie zamglone parującą wodę fala,
które odbijałyby promienie słońca. By we włosy wplatał się subtelny powiew
chłodzącego wiaterku.
Matka chciał
mieć swój ogródek. Hodować domowe pomidorki, mieć niewielką winnicę, by co roku
mogła robić wino oraz zajadać się własnoręcznie dopieszczonymi winogronami. Do
tego posiadać kwiatową plantację. Miała ochotę pracować nad doskonaleniem
piękna, by każdy jej roślinny kochanek rósł i przynosił jej dumę.
Oboje
myśleli, iż spędzą tam całą starość, pochłonięci pielęgnacją posesji, oraz
darzącej do siebie szczerej miłości na wieki. Tam usnąć oboje w tym samym
czasie i tam zostać pochowanym by na zawsze zostać w miejscu, które od zawsze
kochali.
Syn, jemu
nie zależało na spokoju i wytchnieniu, w jego żyłach płynęła przygoda, nie miał
zamiaru nim dokona wszystkich swych marzeń spocząć na szczycie góry w
niewielkim domku. On chciał poznawać, odkrywać niepoznane, nieznane jemu bądź
całemu światu miejsca. To był jedyne wyjście na spełnieni siebie. Jemu nie
potrzebne, żadne wygodny, ciepłe posiłki o tej samej porze, ani bezpieczne
zawsze schludne nocowanie. Liczyło się tylko życie w trasie, bez nakazów i
obowiązków. Nie myślał nigdy, że to rozwiązanie na życie całe, lecz tylko na
młodzieńcze lata. Bez tego nie widział siebie w przyszłości.
Żadne z nich
swych marzeń nie spełniło.
Pochłaniał
delektując się każdym gryzem morskimi zwierzątkami zagryzanymi kawałkami
dobrego pieczywa namaczanego w zaprawie przekąski.
Bezpośrednio
po skończeniu talerza z krewetkami do stołu podeszła Weronika, obsługująca go
kelnerka, z pytaniem o kolejne dania.
Zastanawiając
co te jedno zdanie rozpoczęte przez gościa, zakończone przez gospodarza
oznaczało. Co powodowało, aż taki posłuch, iż wszyscy skakali teraz wokół
niego, jak naokoło króla.
Słowa mają
największą moc, jednak czym wyróżniły go od całej masy innych klientów
siedzących i jedzących o wiele droższe potrawy niż Writer.
- Czy można
już podać danie główne? – zapytała
- Ależ oczywiście
– odpowiedział wycierając dłońmi kanciki ust.
Zdążył już
wypić pół butelki półsłodkiego, krwawego wina, a tak mu smakowało, że pił bez
ustanku, choć z głową.
- Dobre te
wino maci – wydawało mu się, iż zaczyna odczuwać zmęczenie umysłu, spowodowane
najedzeniem oraz alkoholem, a przed nim jeszcze jedne posiłek i powrót do domu.
Kelnerka
dolała mu jeszcze kieliszek ze stojącej na środku stołu karafki po czym
skierowała się do kuchni po średnio wysmażonego, olbrzymiego steka z
ziemniakami oraz pokrojonymi pomidorami.
Na stole
przed podpitym pisarzem znajdował się kieliszek wina, duży talerz z potrawą,
sztućce, długopis i notatnik. Nim jeszcze do końca stracił pamięć schował go do
kieszeni w celu pewności że nie zostanie on gdzieś zapodziany. Chwycił nóż oraz
widelec, które zanurzył w mięsie w celu odkrojenia segmentu do skosztowania.
Kilka kęsów i
kilka kieliszków potem, gdy flakonik z winem opróżniony był do dna, a na
talerzu zostały odrobiny pokarmu.
- Nie jem
zbyt wiele… - powtórzył do siebie - …mocne to cholerstwo.
Po nie
krótkiej przerwie od jedzenia i picia do stolika podeszła obsługująca go
dziewczyna z uzależniającymi oczyma.
- Czy coś
jeszcze podać?
- Nie dzięk…
- odbiło mu się - .. uje. Przepraszam. – najadł się za cały tydzień. – albo,
może… szklankę gazowanej wody i rachunek.
- Już pędzę
– widząc zadowolenie jego osoby przestała stresować się w rozmowie z tajemniczym
osobnikiem.
Po
nieznacznej chwili wróciła w ręku trzymając tacę, na której stała nieduża
szklanka, woda w małej, szklanej butelce z wyblakło zielonym korkiem i
niewielki skórzany, podobny do tego z kartą dań, różniący się jedynie
rozmiarem, futeralik z niewielkim świstkiem papieru wewnątrz.
- Proszę,
oto woda – podała nalewając do naczynia odrobinę przezroczystego płynu – a to
rachunek, wedle życzenia – odłożyła gdzieś na uboczu stołu kwadratową
książeczkę.
Odeszła bez
słowa.
On bez
pośpiechu wyciągnął gruby plik pieniędzy złożony na pół z kieszeni spodni,
spojrzał na należność z obiad, wybrał z nadwyżką przybliżoną wartość. Zamknął
powolutku wraz z gotówką, wstał z kanapy, zebrał ekwipunek i ruszył ku drzwiom
wyjściowym.
Na świeżym
powietrzu zrobiło mu się od razu lepiej. Zebrał myśli dotyczące przeszłości,
teraźniejszości oraz przyszłości.
Nie posiadał
planu na później jednak miał pewność, że w końcu najadł się porządnie, a cena
obiadu nie ma znaczenia, za taki posiłek połączony z chwilą natchnienia oraz
wspomnień z dzieciństwa. Lubił wracać do przeszłości, kiedy jego jedynym
zmartwieniem były drobiazgi takie jak pomyślność z kochankami, porozumiewanie
się z rodzicami, a także ciekawe spędzenie wolnych chwil. Teraz mu została
pasja – pisanie.
Cieszył się,
jednak brakowało mu ludzi, otoczenia sprawiającego, że będzie prawdziwie
szczęśliwi. Sam nie wiedział kiedy tak na prawdę stracił kontakt z przyjaciółmi
czy rodziną.
Pamiętał, że
gdy wyjechał w świat jego droga samotnika zaczęła się, bo gdy wrócił mało ludzi
pamiętających o jego istocie. Wtedy pozostało mu pamiętać rady starego druha,
powrócić do pisania na czas i zarabiania na siebie w ten czy inny sposób.
Kierował się
na dworzec w kierunku dworca autobusowego, którym pojedzie na stare śmieci,
przepisze, przeredaguje tekst, który napisał, o ile oczywiście Alojzy Dionizy
von Bieluch nie zapomni o nadaniu przesyłki. Bo jeśli nie to pozostanie mu
jedynie zaczęcie wszystkiego od nowa, a co za tym idzie więcej pracy i mniej
czasu na zakończenie całej powieści.
*
Siedział w
przestarzały, ledwo jadącym autobusie telepiącym i rozpadającym się. Ledwo dało
usłyszeć się własne myśli, a co dopiero
głosy innych pasażerów.
W pojeździe
siedział on, stara kobieta z torbami na zakupy wypełnionymi produktami, młoda
dziewczyna z platynowym blond włosami do ramion, ciemną skórą na twarzy i
niedoskonałościami skrytymi pod tanim podkładem, mężczyzna wchodzący w wiek
dojrzałości w obcisłych spodniach, przylegającym swetrze z kapturem i w czarnej
dwurzędowej kurtce.
Na przedzie
autobusu stał chłopak z plecakiem i workiem w ręku. Opatulony we wszystkie
warstwy z czapką na głowie i szalikiem na szyi. Zgrzane dziecko ledwo stało
jednak zajęte grą na telefonie nie zważało, że zaraz mogło omdleć a w kabinie
nie znajdowała się prawie na pewno osoba zdolna i chętna udzielenia mu
pierwszej pomocy.
Droga do
jego domu przebiegała spokojnie, żadnych ulicznych incydentów, żadnym mijanych
wypadków, ani pożarów zmarzniętych lasów. W kolei napotkał tylko nieżywego od
alkoholu mężczyznę w średnim wieku, jednak nie miał ochoty na interwencje bo
był to często widywany przez niego uczestnik komunikacji miejskiej na tej
trasie. Miał niedbałą długą brodę, wąsy przepalone, a cały pokryty w bliznach,
strupach o czerwonej karnacji cuchnął gorzelnią zmieszaną z zapachem śmietniska
i zgnilizny, a wytrawny nos wyczuł także smród uryny.
Na starym
podwórzu, które zwie swoim domem zauważył tych samych znanych tylko z widzenia
ludzi. Te same dzieci na huśtawkach, te same matki z wózkami rozmawiające na
identyczne tematy od lat, oraz ojców nie różniących się od swoich żon. Popijali
mocne, tanie piwo i gawędzili o swoich problemach. Na brudnej miejskiej ulicy
znajduje się niewielu mieszkańców a jeszcze mniej przyjezdnych, mieszkając
tutaj od wielu lat, bo prawie od urodzenia dało się upamiętniać twarze
tubylców, a nieznajome facjaty przyciągały zaciekawienie oraz podejrzliwość.
- Uwaga! –
krzyknęło jakieś dziecko widząc zamyślonego mężczyznę idącego przed siebie z
kapturem na głowie, papierosem w ustach i obiema rękoma w kieszeni.
Pisarz
usłyszawszy ostrzeżenie odwrócił nieobecny wzrok ku odgłosowi i zobaczył
nadlatującą piłkę. Szybkim ruchem uchylił się przed pociskiem po czym wrócił do
swojego zamyślenia.
-
Przepraszam… - zza pleców dobiegał cichnący głos dziecka, któro przed chwilą
ostrzegało go, pobiegło po dmuchaną kulkę.
Writer mimo
wszystko nie zareagował na wołanie, jakie z chwilą umilkło, a chłopcy, i jedna
dziewczynka, wrócili do gry na pokrytym ubitym śniegiem i lodem boisku.
Kilkaset
uderzeń serca później stał w oczekiwaniu na windę, która miała zawieźć go na
jego poziom, by mógł oddać się swojej pracy na całego. Nie miał teraz na to
ochoty, jednak nie miał wyjścia. Co pozostało mu do robienia w samotni dnia?
Bez przyjaciół, bez rodziny. Żadnych kontaktów w telefonie poza agencją do
spraw pisania.
Nie miał
gdzie się podziać.
*
Wysłużony
zamek zawarczał pod wpływem równie starego klucza. Drzwi zatrzeszczały, a
Writer znalazł się w swej pustelni zwanej pospolicie mieszkaniem. Rozpiął
najpierw kurtkę potem bluzę, zdjął obie części. Odłożył klucze na bok, wrócił
do odzieży wierzchniej w której zostawił papierosy, wyłożył obok narzędzi do
otwierania drzwi. Schylił się by rozsznurować ciężkie buty, po czym wstał i
noga o nogę zsunął je z siebie.
Kiedy stał w
przepoconej koszulce oraz spodniach w przedpokoju poczuł chłód, bowiem od
tygodnia kwatera stała pusta z powyłączanymi grzejnikami. Nie czekając na nic
ruszył do łazienki w celu wzięcia prysznica. Zrzucił przechodzoną odzież,
położył niedbale do miski znajdującej przy wejściu i stanął wycieńczony, mimo
wczesnej pory, naprzeciw lustra i wpatrując się w kilku dniowy zarost i swoje
zaniedbane ciało.
Przekręcił
pokrętło na najgorętszy stopień, odkręcił wodę i czekając na stworzenie
odpowiedniej atmosfery dla kąpieli wpatrywał się w swój portret namalowany po
przez odbicie jego osoby w lustrze.
Podniósł
nogę i zrobił krok w gorącą kałuże po czym wsunął całe ciało i ustawił wodę
mniej więcej po środku kurku. Rurami popłynął woda odpowiednio zmieszana by
pozwolić mu się zrelaksować.
Woda
opływała jego nagie ciało, a on nie przeciwstawiał się gorącej cieczy masującej
oraz rozluźniającej jego zmęczone mięśnie. Sam nie miał już pojęcia co się
dzieje. Raz przed jego oczami dzieją się dziwne rzeczy, potem znowu
najnormalniejsze po czym okazuje się, że to wszystko było tylko snem.
Autysta
myślący nad szybko i wyłapujący detale z
jego książek. Intymne spotkanie z Weroniką, pierwszą miłością. Rozmowa z matką
Łukasza, na pozór niekomunikatywnego dziecka. Dziwne wizje, powroty do
przeszłości.
Chyba
zaczynał wariować… albo to natłok spraw.
Uznał, że
znów musi wyjechać. Na długo, sam jeden.
Bez słów,
bez zeszytów, długopisów, ani przeszłości.
Spakować
plecak, napchać do niego długoterminowego jedzenia i pójść przed siebie.
Potrzebował
znów zaufać ludziom.
Ale to
wszystko utopia… jak na razie. Wpierw czekało go zakończenie opisywania
powieści od Sokolowie, pułkowniku zamkniętym przez własną głupotę w kolejnej
celi.
Sterczał w
bez ruchu oparty o szybę ociekający i przysypiający rozmyślał nad
najoczywistszymi sprawami jak nad rzeczami wagi najwyższej.
Po trzydziestu
minutach zmęczony parzeniem się stanął naprzeciw siebie w lustrze i powiedział.
- Pierdole,
chcę się wyrwać.
Mówił tak, a
jeszcze tego samego dnia jego krytycznym marzeniem było znalezienie się w tym
miejscu. Spoglądanie na ponure podwórze, na którym… na którym nie siedział od
wielu lat. Jego jedność z otoczeniem kończyła się na opisywaniem w fikcyjnych
realiach widzianych przez szyby okien postaci przechadzających się.
*
Znowu to się
działo…
*
Widział…
Widział bujną zieloną krainę w której wznosiły się niewielkie pagórki pokryte
intensywną zielenią na przemian z pięknymi kolorowymi kwiatami. Polany
rozciągające się po horyzont, nie było tam ludzi. Tamte rejony zamieszkiwały
stare rasy, elfy, i krasnoludy żyjące w pokoju i przymierzu.
Elfy
zajmowały się pozyskiwaniem ziół, hodowlą roślin, poznawali i integrowali się z
przyrodą naziemną. Przemierzali morza, najciemniejsze i najdalsze lasy tak by
pozyskiwać coraz to nowe arkany natury. Nie prowadzili wojen, oddawali życia za
pokój i harmonię z ziemią.
Krasnoludy
za to stworzenia wychowane w mrokach podziemia budowały swe osady z kamienia
głęboko pod osiedlami długouchych, penetrowali środowisko skryte pod trawami,
środowisko zawładnięte przez ciemności. Pozyskiwali nowe surowce, przetapiali
je na lepsze od poprzednich bronie, wynajdywali łatwiejsze sposoby na podboje
niebezpiecznych podziemi. Szukali, budowali, a to co opłacało się sprzedać
sprzedawali na powierzchnie do elfów wymieniając to na zioła, wiedzę oraz
żywność, której nie dało zdobyć się pod ziemią.
Nie mogli
zatroszczyć się o takie artefakty sami iż uczulenia byli na słońce tak jak
długouchy na ciemności. Tworzyło to między nimi linię porozumienia i
zależności, jedni od drugich byli zależni.
Długowieczni
troszczyli się o Matkę naturę, która niszczona przez ludzką rasę potrzebowała
swych obrońców. Mieli bowiem oni znaczną przewagę liczebną jednak elfów trudno
było wytropić i zniszczyć, równoważyli się. Ludzi występowało wielu, jednak to
długouchy żyły nieskończenie długo to też czyniło ich groźnymi przeciwnikami.
Traktowali między sobą, zaniechiwali i wznawiali nowe konflikty. Taka ich rasa,
człowiek musi cierpieć, potrzebne mu to do funkcjonowania, chcę zabijać żąda
więcej niż mu się należy. To też przerażało rasę nieśmiertelnych, wiedzieli, że
ich lata są policzone, za setki, tysiące, może nawet dziesiątki wieków nie
będzie tu dla nich miejsca. Ludzie przerosną ich, zaczną niewolić, bądź po
prostu niszczyć i tępić. Ich jedyną możliwością pozostawała wędrówka na nowe
nieodkryte jeszcze lądy, bądź zejście do podziemi gdzie czekała ich zmiana bez
wystarczającego źródła światła pozwalającego im swobodne poruszanie się.
Bowiem,
każdy elf zapuszczający się w mrok przeżywał jednak jego organizm przestawał
pobierać dobroć płynącą od Boga Heliosa co oznaczało powolną degenerację
komórek a co za tym szło ich piękne proste wysokie ciała cierpły, kurczyły się
i czerniały. W wielkich Elfich wojowników przeistaczali się w małe poczwarne
gnomy. Radość do życia gasła, pozostała wola przetrwania, za wszelką cenę. Schodząc
pod ziemię stawali się agresywni w stosunku do siebie nawzajem, zatem ich
priorytetem było znalezienie bądź stworzenie własnego słońca.
Bez tego ich
rasie pozostało wymarcie.
Zawarli więc
sojusz. Trzy rasy na planecie pod jednym dachem, elfy, ludzie i krasnoludy
połączone by dokonać rewolucji i stworzyć źródło tak potężne o takiej sile by
dorównywało gwieździe świecącej miliony jednostek stąd.
Prace trwały
latami, dekadami. Naukowcy zmieniali się, wybuchały wojny między rasami i
gatunkami, całe narody niknęły z map. Stawali naprzeciw sobie jednak uczeni
pozostawali neutralni, tak bowiem nakazywał traktat:
„Uczeni mieszać się w waśnie rodzinne nie
będą, tak jak i narody władcy w wyznaczone im przed laty prace ingerować nie
mają praw. Tak zostało bowiem powiedziane i udokumentowane przez Panów Dali.
Dogłębni nie mogą także konstruować niczego przeciw innym rasom i narodom
korzystając z wiedzy zaczerpniętej od swych towarzyszy przy pracy.
Zostanie im nadany bowiem w tym celu skrawek
niezależnej i nienależącej do nikogo ziemi. W celach naukowych zjednoczą się
wszystkie rody.”
Nikt nie
śmiał łamać praw i traktatów nadanych tysiące lat przed nimi przez Panów Dali,
czyli pierwszych Elfów, Ludzi i Krasnoludów władających i zasiedlających własne
tereny. Oni nakazali to co do dzisiejszego dnia się spełnia i wypełnia. Nikt
nie miał więc prawa do przeciwstawiania się im prawą… prócz ludzi, rasie
gniewnej i żadnej.
Taka bowiem
człowiecza natura – znajdź, oswój, wykorzystaj i zniszcz, po czym za wiele lat
twój syn bądź córka odczują niesłuszność twojego wyroku.
*
- Kurwa!!!
Pisarz był
rozwścieczony na swój płatający mu figle rozum. Rozumiał, że w normalnych
okolicznościach cieszyłby się z takich
przypływów weny. Jednak dzisiaj, ani w ostatnich czasach nie na rękę mu
pomysły. Potrzebował przerwy i spokoju. Swobodnego i chłodnego podejścia do
sprawy.
Przed oczami
widział dzieje elfów i innych rasy, widział przeszłość i przyszłość a także i
teraźniejszość. Nie potrzebował tego, skoro jego powieść o ludach Dali już
zakończona była wiele lat temu, a kontynuację zabunkrował gdzieś w jednej ze skrzyń
ponieważ nikt nie planował kontynuacji, tak wymagającej powieści. Brak jej było
wydźwięku i przyjęcia przez masy, tak to jest z trudnymi powieściami.
Leży sobie
teraz stos zapisanych maszynopisem kartek z wieloma tysiącami słów, czarnych na
białym. Wyraz obok wyrazu, literka obok literki.
Nie myśląc
od ubiegłych czasach chwycił pokrętło nagrzane i poruszył. Prze wąż popłynęła
lodowata woda. Mistrz pióra zaklął i przetrzymał mrożącą kąpiel. Otrzeźwiał z
myśli, teraz marzył o ręczniku i swoim wyleżanym przez lata łóżku i
prześmiardniętej tytoniem kołdrą.
Jak sobie
wymarzył po krótkiej chwili leżał w łóżku kompletnie nagi w ciemnościach
rozbijanych jedynie dalekim światłem latarni z dworu.
*
Ludzie od
zarania dziejów przeszyci byli nienawiścią i czynili zło, mieli do tego
wrodzone predyspozycje. Przeciwnie do elfów, których zdolnościami okazało się
czynienie dobra i dbanie o to co ich.
Krasnoludy
pozostawały wobec tego neutralne, nie sprawiały chęci ani do zła, bądź dobra.
Trzymały się cienkiej granicy głęboko pod trawami. Gdzie słońca nie ma, gdzie
wszystko trzeba osiągnąć siłą własnych kończyn oraz sojuszów, bowiem konflikty
powodowały tylko i wyłącznie straty. Uzależnieni zatem byli od obojętności –
nie mieszali się w sprawy innych, starali zachować status quo.
Po wiekach
przymierza, kiedy to budowa nad sterowanym Heliosem miała dobiec końca ludzie
uderzyli na ziemie niczyją, splamili ją krwią o zagarnęli mechanicznego bożka
dla siebie stając się dzięki temu potężniejszymi korzystając ze zbiorów
znalezionych w twierdzach, warowniach i wieżach magów rozsianych po całej
krainie. Zostali najpotężniejszym z rodów. Posiadali wiedzę należącą do
wszystkich.
Jednak
łamanie traktatów nie skończyło się dla władców za to odpowiedzialnych dobrze.
Krasnoludy
wylęgły na powierzchnie, lochy opustoszały, elfy wraz ze swoją magią stanęły po
stronie karłów, dołączyli się także buntownicy z rodu ludzkiego, jakim nie
spodobała się zdrada.
Powstali.
Tysiące
ludzkiego rycerstwa, stanęło naprzeciw zjednoczonej sile nieludzi, tysiące
hufców przewyższających zarówno liczebnością, ale i mocą.
Zaczęła się
wyniszczająca wojna, która pochłonęła dziesiątki tysięcy wojowników jak i
niewiast.
Rody
przerzedziły się, liczebność każdych znacznie się zmniejszyła, a miejsca na
świecie nie brakowało na razie dla nikogo. Krasnoludy, Elfy oraz Ludzie pod
przywództwem nowego pana podpisali nowe
pismo, o nieagresję, o wspólną pomoc w razie niebezpieczeństwa. Po wielu latach
wyniszczającej wojny nastały na czasy pokoju. Stworzona została Rada, na czele
której zasiadło po trzech przedstawicieli z każdego rodu, sześciu radnych i
trzech patriarchów stojących na czele trzech ras żyjących teraz pośród siebie.
Niebyło zakazów. Każdy decydował o własnym miejscu na i pod ziemią….
Nie wysoka,
ciemno włosa dama stałą osamotniona pośród pustych ścian opróżnionego pokoju.
Odziana w długą poszarpaną i zwiewną suknię odsłaniającą jej lewą nogę aż po
samo udo, ramiona i prawie całe piersi, aż do sutków. Na dłoniach obwieszona
była w skromne bransoletki nabyte w trakcie pracy. Jej krótkie, krucze włosy
kontrastujące z delikatną, drobną oraz bladą twarzyczką. Na uszach zwisały
koliste kolczyki.
Stała przed
ogromną napełnioną po brzegi gorącą wodą balii. Z nad powierzchni przezroczysta
ciecz parowała, kobieta zmęczona życiem marzyła teraz tylko i wyłącznie o
zmyciu z siebie całego trudu dnia powszedniego i zrelaksowaniu się opływając w
gorące środowisko.
Złożyła całą
biżuterię na podłogę nieopodal kadzi, rozwiązała cumę podtrzymującą suknię na
jej zgrabnym ciele. Odzienie zsunęło się z niej jednym ruchem odsłaniając jej
postać. Chwyciła krynolinę z szorstkiego źle poprzycinanego materiału po czym
złożyła w kostkę i położyła na ozdobach. Zrobiła szerokiego kroku do kadzi
rozwierając swoją cnotę. cienko ogolone podbrzusze, i zgrabny brzuch. Stojąc
teraz umięśnionymi nogami w wodzie przyzwyczajała się do temperatury by za
chwilę dać nura w całości. Przez ten czas spojrzała na piersi, uniosła jedną,
potem drugą, delikatnie tworząc okręgi po brzegu dużych brodawek, które na
wskutek pieszczot usztywniły się, zaczęła sama zadowalać się swym ciałem
rozluźniając je.
Po kilku
minutach zmęczona opadła delikatnie by nie wylać drogocennej kąpielowej mazi.
Leżała
oparta dłońmi o brzeg wanny folgując swe ciało. Naszły ją ochoty na kolejne
pieszczoty. Jedną dłonią kontynuowała swoją zabawę z sutkiem pocierając palcem
o niego, masując i podszczypując na zmianę. Długą dłoń skierował wpierw na swój
nadwrażliwy brzuch po czym na wzgórze łonowy, gdzie zabawiała się swoją
elegancko wydepilowaną krótka fryzurą.
Gdy jej ciało
zaczynało nagrzewać się od środka skierowała palce do centra.
Poczęła
pocierać powolnie wargi, delikatnie i drobiazgowo gdy nawilżyła się, a śluz z
wnętrza ciała nawilżył mokrą pochwę skierowała swoje palce wprost do
życiodajnego otworu. Posuwała wolno do środka i na zewnątrz rozpychając i
szorując o ścianki waginy, zmieniając pozycję oraz pieszczoty, piersi nie
rytmicznie i bez schematów drapała, zaciskała, rozluźniała pocierała, tak samo
wargi sromowe szybko pocierała od zewnątrz po czym używała swych palców jako
własnego członka i doprowadzała się sama do zadowolenia.
Zwalniała i
przyśpieszała według własnych zachcianek i upodobań. Miała bowiem ochotę na
odrobinę przyjemności po całym dniu ciężkiej pracy. Jej ciało wyglądało
doskonale, piersi przyciągały każde męskie, i nie tylko męskie, dłonie, zwiewna
suknia podkreślała jej atrakcyjność i wzbudzała zainteresowanie wśród
społeczeństwa. Przynajmniej większości, prócz zazdrosnych pań, którym brak było
tego co ona miała oraz oficjalnych pogadanek klech, którzy po skończonej mszy i
tak przychodzili do niej i by zaznać zakazanej im przez Boga rozkoszy.
Jej ciało
płonęło zbliżał się bowiem moment kulminacyjny, i doskonale o tym wiedziała,
nie wstydziła robić sobie tego sama, jedynie ona widziała jak doprowadzić ten
organ do zadowolenia.
Nastąpił
skurcz mięśni. Opadła z wyczerpania do wody. Na powietrzu pozostała tylko jej
drobna kredowa twarz.
*