Opadł na
znajdujące się obok niego krzesło. Przez otwarte okno widział odmalowany jednak
stary plac zabaw. Matka z małym dzieckiem podawali sobie na zmianę małą gumową
we wzorki piłkę. Na zmianę matka – dziecko, dziecko – matka. Wcześnie wybrali
się na codzienny spacer, kobieta wyglądała na młodą, nie więcej niż dwadzieścia
dwa lata miała długie blond włosy dokładnie ułożone pod kolorystycznie pasującą
do pogody białą czapkę, ciepłą zarazem grubą, puchową kurtkę o barwie kremu i
czarne ortalionowe spodnie.
Pomyśleć, iż
zaczynał się listopad i takie warunki atmosferyczne nie są tu codziennością, o
tej porze, ale cóż począć? Świat się zmienia, ludzie się zmieniają, co za tym
idzie klimat też się zmienia. Od kilkudziesięciu lat atmosfera wariuje coraz
zażarciej, opady śniegu w lipcu, grad oraz upały w grudniu. Powodzie na zmianę
z suszami. Trzęsienia ziemi, ogromne fale zalewające miasta, wybuchy wulkanów.
Miliony ludzi ginęło, jedni nazywać to zaczynają Ragnarokiem, Apokalipsą, bądź
po prostu końcem świata. Cóż więcej mówić? Ludzkość zbliża się wolnym krokiem
do upadkowi tylko przez własną nieuwagę i ignorancję. Brak poszanowania dla
otoczenia, wysysają co najlepsze z ziemi i ruszają w poszukiwaniach dalej nie
zważając na przyszłość. Czym dalej w czasoprzestrzeń tym bardziej znaczące
skutki zaczynała, i wciąż ma w samo destrukcję. Nie wykluczane są prognozy, iż
za kilkaset, kilka tysięcy (o ile tyle nasza Matka wytrzyma) nie pozostanie
minerał na minerale, a ludzie będą zmuszeniu sobie znaleźć, ewentualnie stworzyć
nowy dom, który zamienią w pył o ile nie zrozumieją.
Kobieta z
dzieckiem odbijały monotonie piłkę, raz jedno raz drugie. Dziecko opatulone
było w podobny kostium, jaki Writer pamięta z własnych zdjęci pochodzących
jeszcze z czasów dzieciństwa. Jednoczęściowy kombinezon w ciemnoniebieski z
długim od kroku po szyję suwakiem oraz kapturem. Do tego duże jednopalczaste
bordowe rękawiczki oraz czapka i szalik. Twarz maleństwa przykrywała w znacznej
części pokrywały akcesoria anty chłodzące, lecz dało przebijały się drobne,
niewinne oczka.
Chłopczyk
mimo sztywnych ruchów kopał nadlatującą z wysoką częstotliwością piłkę zgrabnie
i prawie zawszę w stronę matki. Oboje mieli szerokie uśmiechy na ustach, śmiali
się i cieszyli chwilą, nie patrzyli na problemy liczyła się tylko zabawa.
Wychowanek jeszcze nie miał pojęcia, że jedno z rodziców niebawem wyjedzie
daleko i być może nie wróci.
- Wszystko w
porządku? – Zapytał zdziwiony Alojzy, który podszedł do pokoju.
- Słucham? –
wyrwany, zapytał odruchowo.
- Pytam, czy
wszystko w porządku – powtórzył.
- Tak, tak –
odparł mu na biegu jeszcze nie do końca powróciwszy do rzeczywistości.
Odpowiedź
nie był z godna z prawdą, ale intuicja wygrała szybkością z ciekawością. Jednak nie dał za wygraną.
- Co się
stało z tym pokojem? – złapał mężczyznę za ramię.
- A co się
miało stać? – starzec stanął po zadanym pytaniu.
- Kiedy
wynajmowałem ten lokal, Weronika – tu na chwilę utkwił – drzwi zamknięte stały
na kłódkę, po której dzisiaj brak śladu, a po drugie, gdy weszliśmy obejrzeć te
pomieszczenie było kompletnie białe. Chciałbym dlatego wiedzieć dlaczego
dzisiaj jest ono pełne mebli.
- O czym pan
mówi? – dziadyga zapytał przejęty i zdziwiony niczym Pisarz przy pierwszym
zetknięciem z wyposażonym pokojem – całe mieszkanie zostało oddane do użytku i
nie mam pojęcia o co chodzi z żadną kłódką.
- Mogę
przysiąść, że w tym miejscu znajdował się zamek – pokazał na drzwi gdzie
ostatnio znajdywało się zamknięcie - nie
rozumiem…
Zrezygnowany
porzucił temat, a obaj siedzieli już w średniej klasy samochodzie. Kierował pan
Bieluch, pisarz zanim odjechali widział jeszcze cząstkę szczęśliwej rodziny
wciąż bawiącą się na szarym podwórku. Uśmiechnął się patrząc na ich dostatek.
- Wracam do
siebie.
- Słucham? –
zapytał zdziwiony mężczyzna.
Radosny
pisarz w końcu zrozumiał, że najlepiej nie jest mu wcale w luksusach i pięknych
blokach z miłymi sąsiadami, a najlepiej czuje się między prostymi mieszkańcami
brudnych podwórek, które zawsze pełne są uczuć – gniew, radość, żal, zaufanie,
ból, podziw, odrzucenie, troska. Tam jego dusza czuje się wolna. Nie chciał
wiedzieć, czy to co się stało przez ostatnie dni w jego głowie, miało się
dopiero wydarzyć, a może była to przestroga. Nie miał ochoty dowiedzieć się o
tym tak samo jak pewność rozpierała jego ciało, że wraca do domu, gdzie będzie
żył tak jak ma na to ochotę.
- Słucham?
- powtórzył nieco zdenerwowany.
Zatrzymał pojazd przy chodniku mało znanej pasażerowi ulicy.
- Wracam do
domu, proszę zawieźć mnie najpierw w sprawie wpłaty, a następnie bezpośrednio
na dworzec.
- Coś się
stało?
- W sumie to
wiele – odpowiedział zgodnie z prawdą – jednak jest to zbyt trudne do
wytłumaczenia. To po prostu jest, a ja muszę sobie z tym poradzić.
- W takim
razie nie naciskam.
Samochód
ruszył na nowo.
Mijali te
same ulice, chodniki, drzewa co jadąc kilka dni temu taksówką. Po kilku
kilometrach ulicą główną skręcili w prawo – w wąski, odrestaurowany zaułek
gdzie pierwszym lokalem właśnie był punkt transakcyjny. Na szyldzie widniała
duża litera „M”.
- To tutaj –
oznajmił kierowca – poczekam tutaj.
- Masz jakiś
numer konta – pierwszy raz zwrócił się do Alojzego Dionizego von Bielucha
bezpośrednio – jakoś muszę przelać pieniądze
Uśmiechnął
się.
- Mam. –
Wyciągnął z kieszonki w samochodzie wizytówkę z danymi – tu znajdziesz wszystkie
potrzebne ci informacje.
- Dzięki.
Dionizy
uśmiechnął się teraz do niego, tylko jakoś krzywo.
Prozaik stał
na środku chodnika mijany przez przypadkowych przechodniów. Starszych bądź
młodszych, jedni zwrócili uwagę na stojącego na samym środku człowieka, inni
mijali go podążając swoimi ścieżkami nie zwracając uwagi na jednego szarego
przechodnia.
Czy na pewno
szarego?
Prozaik stał
na środku chodnika mijany przez przypadkowych przechodniów. Starszych bądź
młodszych, jedni zwrócili uwagę na stojącego na samym środku człowieka, inni
mijali go podążając swoimi ścieżkami nie interesując się szarym człowieczkiem,
który unosił dłoń w celu zatrucia się po raz kolejny nikotyną. Gdy zakończył
swój rytuał ruszył do drzwi z tekturką w dłoni.
Wnętrze lokalu
odzwierciedlało ducha czasu – proste, ubogie w kolory. Równe bryły ubrane w
jedną barwę oraz otoczenie kontrastujące. Na prawej ścianie znajdowała się
informacja oraz biuro szybkich transakcji, po lewo od wejścia boksy dla osób
zaznajamiających się z funkcjonowaniem instytucji. W rogu znajdował się także
komputer służący pewno również do celów płatniczych.
- Chciałbym
dokonać transferu pieniężnego – oznajmił sucho młodemu mężczyźnie w czarnych
wąskich okularach.
Nie
zareagował na prośbę pisarza.
Obcięty
schludnie, z niewielką bródką, w różowej koszuli w prążki.
- Chciałbym
dokonać transferu pieniężnego – podniósł głos nie doczekawszy się odpowiedzi od
obsługi.
- Słucham? –
wyrwany z pracy nad dokumentami spojrzał na klienta i kartkę w ręku – czym mogę
służyć.
Wciął
głęboki oddech.
- Chciałbym…
– zirytowany powtórzył po raz trzeci - …dokonać transferu pieniężnego.
- Na jakie
nazwisko – na to podał mu kartkę z danymi Alojzego.
- Doskonale
– przeciągnął przyglądając się wizytówce – a pański numer klienta.
- 511… 051…
463 – powoli podyktował obsługującemu go człowiekowi
- … 463 –
zawtórował członek punktu – jaką kwotę panie…
- Writer.
- Słucham?
- Tak proszę
się do mnie zwracać – grzecznie nakazał – Panie Writer.
- Jaką więc
kwotę chce pan przelać, Panie Writer?
- 1024.
- Doskonale
– uśmiechnął się do niego mężczyzna w okularach – jeszcze tylko… – wyrwał nowo
wydrukowany dokument i podał go do podpisania – autograf poproszę i gotowe.
Chwycił
długopis po czym przeciągnął go po papierze tworząc mało czytelną parafę.
Skierował oczy na pracownika, narzędzie wylądowało na blacie.
- Popatrzmy.
– Przejrzał oczyma po kartce - … doskonale. – zatwierdził, i kiwnął na
pożegnanie.
- Kopia? –
zapytał sucho
- Racja,
racja… gdzie ja mam głowę? – uderzył się
w czoło i podał identyczny kawałek papieru pisarzowi – oto i kopia.
Złożył
powolnie kartkę dwa razy na pół i schował do wewnętrznej kieszeni kurtki.
Spojrzał na pracownika zajętego na nowo stosami makulatury. Rozejrzał się po
pomieszczeniu.
Pusto. W
pomieszczeniu nie znajdował się ani jeden klient prócz niego. Dziwne.
Jednak był
tam bankomat, to mu wystarczyło. Udał się zatem po gotówkę.
Po chwili
gotowy był do podróży.
Obrócił się
i stanowczym krokiem opuścił obszar zamknięty. Wypalił w drodze do samochodu
jeszcze jednego papierosa. Ulica też wydała się jakaś wymarła. Minął tylko
starszej daty kobietę w wy chodzonej kurtce, długiej ciemnej spódnicy i ciemno
różowej czapce. Szła o lasce z siatką pełną zakupów. Nie śpieszyła się, w
pewnym wieku staje się to trudnością. Zmierzała powolutku od strony głównej
alei w głąb małych i coraz to rzadziej odnowionych kamienic.
- Nienawidzę
takich miejsc, możemy już jechał?
- Ależ
oczywiście – zwolnił hamulec i zawrócił na drogę – a co z rzeczami, które
zostały w mieszkaniu?
- Wyśle mi
je pan na ten adres – naznaczył na odwrocie wizytówki, jaką dostał kilka chwil
temu adres zamieszkania.
- Dobrze,
skoro tak.
- Tylko
wdzięczny będę za pośpiech, gdyż zapomniałem swojego zeszytu, a w nim mam
notatki dotyczące powstawania książki.
- W taki
razie przesyłka jeszcze dzisiaj wyląduje na poczcie.
- Dziękuję.
– mijał najnormalniejszych przechodniów, samochody większe, mniejsze, bardziej,
mniej zniszczone użytkowaniem – jest to ważne dla mnie, aby mimo wszystko nie
czytał pan zawartości.
Popatrzył
się dziwnie na niego, ale zachowując zobojętnienie odparł:
-
Oczywiście. To pańskie dzieło. Przeczytam je dopiero gdy zostanie opublikowane.
-
Oczywiście. – dodał, wiedząc, że nie do końca tak to będzie wyglądać.
- Jakkolwiek
by ona nie została podpisana – uśmiechnął się nie jednoznacznie. Pisarz
jednakże wolał nie ciągnąć wątku.
Jechali w
milczeniu do samego dworca. Gdzie
uściskiem dłoni pożegnali się, nie wspominając słowem o Weronice.
Siedział na
nowo w zadymionym przedziale zniszczonego pociągu. Pisarz w ścisku i zaduchu
wypacał się do nie przytomności. Kochał się jak pies z kotem z tłumami. Do tego
zablokowane okno i dym od papierosów. Naprzeciw niemu siedziały trzy osoby.
Matka, syn i dziad. Zarówno rodzic jak i mężczyzna trzymali w dłoniach papierosy
zatruwając dymem dziecko. Oboje zniszczeni od nadmiernego palenia. Gruba
brzydko umalowana kobieta zaciągała się wpatrując się w swoje odbicie w szybie
i wyglądała jakby liczyła sobie zmarszczki, bądź pryszcze – trudno ocenić.
Nierówno podmalowane oczy czarną kredką i czerwone, popękane usta.
Pisarzyna
zastanawiał jak można się z czymś takim… Nie, nie miał ochoty na rozmyślania
tego kalibry, a co dopiero spłodzić potomstwo.
Straszne,
skrzywił się po dłuższe obserwacji. Jednak dziecko nie było aż tak szkaradne,
widocznie musiało wdać się w ojca.
Dziadek też
nie było obrzydliwy, nie wliczając wielkiej czerwonej krosty nad okiem.
Autora słów
zawsze przerażały takie detale, bo znając siebie nie wytrzymałby z wystającym
kikutem, a przypadkowe zerwanie mogłoby skutkować nie najmilej dla jego osoby.
Miał mnóstwo
zmarszczek i znamion jednak znaczenie tego dodawało mu charakteru niż
obrzydzało, w porównaniu do synowej.
W lustrze po
drugiej stronie przedziału widział sąsiadów z kanapy. Siedziała obok niego para
staruszków nie wyróżniających się specjalnie, nie palili jednak ani razu od
kiedy pociąg ruszył, trapił go powód jazdy w pomieszczeniu tak zadymionym z
braku głębszego powodu.
A może
właśnie mieli powód…
-
Przepraszam – odważył się na rozmowę.
Wszyscy
członkowie podróży spojrzeli się na niego.
- Czemu
państwo jadą w przedziale dla palących nie paląc? – skierował się bezpośrednio
wychylając się by obejmować wzrokiem obojga sąsiadów
- To proste
– uśmiechnął się mężczyzna – lubimy się biernie zaciągać.
Odpowiedź
była naprawdę zaskakująca, bowiem nigdy nie spotkał osób zaciągających się
jedynie w sposób bierny. Kobieta widząc twarz chłopaka dodała.
- On
żartował – skazała kciukiem na męża – po prostu skończyły nam się fajki – po
czym oboje zarechotali.
Pisarz też
się uśmiechnął i wrócił do pozycji z przed rozmowy.
Rozwikłał
drobną zagadkę zwykłym pytaniem. Czuł się z tym lepiej.
Do stacji
końcowej wpatrywał się w mijaną przestrzeń.
Dom. Drzewo.
Krzak. Krzak. Dok. Drzewo. Ulica.
Jednak
wszystko razem tworzyło obrazy podmiejskie, a czasami wręcz bezludne. Pokryte
warstwą śniegu pola, a na około nich drzewa tak samo białe. Porównywał pejzaże
zimowe do tych, jakie mijał latem, bądź jesienią przemierzając te trasę.
Nie raz
używał kolei, i nie raz przemierzał regiony, we wszystkich kierunkach. To było
jego zajęcie – poznawanie. Poznawanie i zapisywanie. Zapisywanie prawdy
przetworzonej na fikcje. Uwielbiał to. Był Pisarzem. Nie zwykłym pisarzem,
który piszę dla pieniędzy, mimo iż robił to właśnie dla dobra materialnego,
jednak czynił to głównie dla pasji. Zaspokojenia się wewnętrznie. Wypowiedzenia
się w wielu sprawach, jakich bez pisania dyskusja stanowiłaby duży problem.
Mijał
nieodśnieżone samochody, śliskie ulice, białe podwórza z drzewami. Dzieci
bawiące się bezbarwnymi soplami. Zima! W listopadzie….
- Dworzec
zwierzchni Stolicy – odezwał się głos z sufitu.
Koniec – pomyślał sobie – nareszcie – dodał wstając i sięgając po ciężką kurtkę pozostawianą
na półce ponad głowami.
Po
opuszczeniu pociągu nie wiedział co ze sobą zrobić. Miał kilka pomysłów jednak
nie miał pojęcia, który okaże się najbardziej owocny. W ścianie budynku
znajdowało się okienko. Podszedł do niego i zakupił średnich rozmiarów notesik
i długopis.
Miał plan.
Nie sprecyzowany i mało oczywisty, jednak zamierzał go dopełnić…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz