poniedziałek, 19 listopada 2012

Noc z osiemnastego na dziewiętnastego - nie dużo, ale i nie mało, prawie dwa minima - 29 183


Biała, gęsta, mleczna breja, w kredowej walcowatej misce podanej na szarej tacce, leżąca na bladolicym stole.
Zjadł, albo raczej wchłonął pokarm i siedział. Otworzył sobie zeszyt spoglądał poczytując napisane wcześniej fragmenty. Zastanawiał się, czy to wszystko ma sens, wydawało mu się, iż to nie on to pisał, wydawało się dobre i podobne jednak coś mu w charakterze i słowach nie pasował. Sam nie wiedział co…
I tak nie miał nic ciekawszego do roboty.
*
- Panie Writer. Ma pan gościa. – powiedział głos ze ściany po czym fragment jednej ze ścian uchylił się, a z cienia wyszła postać w codziennym ubraniu, mężczyzna. Około dwudziestu pięciu lat.
- Łukasz? – podniósł się z krzesła jednak usiadł gdy jego twarz nie okazała żadnego uczucia na jego obecność. – Powiesz mi co tu się do cholery dzieje? – oburzył się.
Chłopak podszedł do stołu, stanął naprzeciw niemu, chwycił otwarty zeszyt nie odrywając wzroku.
- A jak sądzisz? – zadał mu pytanie, po czym sam odpowiedział – o to tu chodzi – postawił mu przed oczami zapiski – o słowa, o twoje słowa. – zatrzymał monolog – o to co piszesz i kiedy piszesz. Jak piszesz i… dla kogo piszesz.
- Dobrze, a czemu siedzę w pokoju bez klamek i wpierdalam jakąś glutowatą breję? – wyjaśniał swoje położenie – więzicie mnie – spojrzał w górny róg pokoju – dałbyś mi chociaż fajka.
- Siedzisz tu, by łatwiej było cię kontrolować i mniej na ciebie wydawać. Byłeś niesforny i teraz musisz ponieść tego konsekwencje.
- Co ja wam zrobiłem?
- Zdradziłeś, a to najgorsze co być może.
- Nie zdradziłem! Ty zajebany idioto! To że twój komputerowy mózg tak powiedział to nie znaczy, że to prawda. – przetarł ślinę, którą sam się opluł. W oczach chorego, zaczynał błyszczeć strach – Wydaje ci się, że się nie mylisz? Mylisz się, tylko boisz się do tego przyznać i tu też się mylisz. Boisz, się a to takie samo uczucie, a skoro czujesz… - usiadł pewnie widząc przerażenie w jego spojrzeniu - … to i się mylisz. Teraz się boisz, prawda? – uśmiechnął się delikatnie.
- bbbbbb….. bbbbb… - zaczał jęczeć, bełkotać, wić się. Upadł na podłogę. Pisarz popijający wodę nie myślał o reakcji, śmiał się w duchu. Pokonał go, może nawet przeciągną na swoją stronę, może w przyszłości, może już teraz.
Z podłogi zaczął wydobywać się gęsty dym. Pisarz zerwał się na równe nogi, zasłonił ręką twarz i czekał, wszedł szybko na stół zrzucając z niego naczynia prosto na leżącego już nieruchomo niepełnosprawnego psychicznie, starał się pięścią wolnej ręki zerwać miękką powłokę, bezskutecznie.
Opadł na podłogę. Zatruł się.
*
Obudziło go natarczywe stukanie w drzwi wejściowe.
Leżał sobie jeszcze smacznie w łóżku na prawym boku, pod miękką i ciepłą kurtką, za oknem wschodziło teraz słońce budząc na nowo życie. Na nowym jeszcze nie wyleżanym materacu, w ogromnym dwuosobowym łożu.
Jednak rytmiczne uderzenia wytrąciły go z równowagi i wstał po czym szybko ruszył do wejścia.
Pukanie umilkło. Stanął jak wryty. Przypomniał sobie wszystko to co się stało.
Zastanawiał się czy to był tylko sen, czy może prawda, a może to ten gaz, może teraz majaczy, albo starają się mu wmówić to, a tak naprawdę obserwują i podsłuchują jego osobę.
Pełna inwigilacja.
Nie chciał jednak oceniać sytuacji zbyt pochopnie. Podszedł spokojnie pod drzwi. Wyjrzał przez drzwi, stał w nich starszy mężczyzna podobny do Pana Alojzego Dionizego von Bielucha, właściciela tego lokalu. Spojrzał jeszcze raz, potem sprawdził godzinę.
7.59
- Tak?
- Dzień dobry panu – powiedział uprzejmie, a gdy tamten uchylił drzwi kontynuował – mamy do załatwienia sprawy finansowe.
- To znaczy? – odpowiedział mniej grzecznie, z faktu, że gość przychodzi o stanowczo wczesnej porze budząc go ze snu, mimo iż spanie nie było jednym z lepszych pobudka wywołała niechęć do nie zapowiedzianego wizytatora.
Otworzył wierzeje wpuszczając Alojzego bez odpowiedzi.
Przybyły mężczyzna nie czekając na zaproszenie udał się do pomieszczenia po prawo – do kuchni. Usiadł w całym rynsztunku na krzesełku i czekał. Oczekiwał i posiadywał.
Mistrz pióra z papierosem w ustach wszedł do tego samego pomieszczenia i nie zważając na człowieka zaparzył sobie herbatę z większą ilością cukru niż zwykle, oddychał i wydychał smok zatruwając swoje ciało.
- Zabijasz swe ciało, niszczysz swoje zdrowie. – powiedział mu niedbale Bieluch znajdujący się teraz przy otwartym oknie.
Do zamglonego i śmierdzącego mieszkania wpuszczono nowe, świeże powietrze, któro w procesie dyfuzji zastąpiło zużyte na zdatne do życia.
- Tak więc… - wdychając powiedział - … o co konkretnie się mamy dzisiaj spierać. Podpisałem przecież papiery, zostawiłem autograf, a pieniądze zgodnie z umową dostarczyć mam… - pomyślał chwilę - …pańskiej bratanicy do końca miesiąca.
- To prawda, jednak wolałbym załatwić to już teraz – dało się dostrzec zmianę w postaci, która dzisiaj go nawiedziła – tak na wszelaki wypadek.
Obecny gospodarz oparł dłonie o stolik, nachylił się w stronę rozmówcy i tak rzekł:
- Panie Bieluch, rozumiem wątpliwości, jednak umowę podpisaliśmy, a w niej o terminie wpłaty. – Popatrzył na szklankę z herbatą, potem odetchnął rześkim powietrzem – mimo iż szanuję pańską osobę to nie lubię niezapowiedzianych zmian, zwłaszcza w porozumieniach.
- Nie przyszedłem tutaj dyskutować, albo załatwiamy interesy na miejscu, albo może się pan wynosić.
Nie podobało się Pisarzowi podejście staruszka. Zmieniło się diametralnie do tego jak rozmawiali ze sobą… wczoraj… a może to nie było wczoraj?
W każdym razie miał pewność – umowa jest, i data wpłaty nie zmienną pozostanie. Nic go tu nie trzyma, może w każdym momencie stąd odejść. Natchnienie powstanie zawsze i wszędzie.
- Coś się stało, że nagle oczekujecie ode mnie gotówki? – zrobił się ciekawy, bo w zależności od odpowiedzi jego decyzja mogła ulec zmianie.
- Nie twoja sprawa, synu. – rozdrażniony A.D. von Bieluch zareagował krótko.
- Nie chce być nie miły – zaczął spokojnym głosem – ale jesteśmy umówieni na konkretną datę, która to jeszcze nie nastąpiła – właściciel nie przerywał mu – dostaniecie swoje pieniądze na czas. Nie wcześniej, nie później.
Dziadek już chciał coś odrzucić, ale tamten mu nie dał.
- Chyba, że poznam powód, wtedy będziemy mogli porozmawiać o aneksowaniu konwencji. – uśmiechnął się popijając herbatę.
- Weronika… – przetarł zaszklone oczy, zdjął szalik i czapkę, opadł na krzesło - … ona… - mówił z trudem - … się zabiła. – schował twarz w ręce.
Zapadła cisza. Jak gdyby nie tylko w domu, ale i na świecie. Wydawało się, że wiatr przestał wiać, drzewa kołysać, ptaki śpiewać. Zapadła cisza, a on nie był już w domu, a na polanie, zielonej polanie w wielkiej dolinie znanej ze swej młodości kiedy to opisywał poczynania dzielnego Hrabiego, który to bił pogan swym wspaniałym mieczem.
Wczuł się i widział jego oczyma, jak i oczyma jego braci.
*
To był słoneczny i piękny dzień. Wiatry chłodziły nagrzewaną przełęcz w kwiaty i zieleń ubraną. Drzewa w dolinie pod Roncevaux umoczone w słońcu promieniały, różnobarwne kwiaty upiękniały kotlinę, zwierzęta dawały jej ducha, jedne polowały inne były zaledwie pokarmem, małe ptaszynki nuciły, większe wznosiły się majestatycznie w przestworzach przemierzając tereny zielone, które niebawem miał spłynąć czerwienią.
Jasne światło Heliosa odbijało się na lśniących zbrojach saracenów. Zbroili się poganie bowiem. Wdziewali pancerze , wszyscy prawie w potrójne druciane koszule ubrani, wiązali już wyborne saragoskie hełmy, przypasywali piękne miecze z wiedeńskiego stali, bogato zdobione i dobrze robione tarcze mieli, walenckie włócznie i sztandary w bieli, czerwieni i błękicie skąpane. Muły i koniusze pozostawiali, siedzieli na koniach i w zwartych szeregach jechali.
Tysiące trąb grało, iżby podnieść na duchu pogan, a Francuzów strach wywołać.
Francowie słyszeli, Oliwier przyboczny Rolanda, który to dowódcą na straży tylnej stał, kiedy to Król Karol do domu wracał po udanej wojence w Hiszpanii, wstąpił na wzgórze i spoglądając w zielenią pokrytą dolinę, spostrzegł pogoń zapowiedzianą dumnymi trąbami. Woła do swego towarzysza:
- Od strony Hiszpanii słyszę hałas, widzę tyle błyszczących pancerzy, tyle lśniących hełmów! Wiedział o tym Ganelon, przebiegły zdrajca, który wobec cesarza nas naznaczył!
Roland gniewny na przyjaciela nakazał mu milczenie. Zdradziecko nazwany Ganelon był bowiem ojczymem jego.
Oliwier wstąpił na wzgórze, widok szerokiego królestwa hiszpańskiego, a tam w dole Saracenowie, zebrani w liczbie wielu. Hełmy, strojne złotem i drogimi kamieniami błyszczały. Tarcze i zbroje szmelcowane i włócznie i chorągwie wiszące u żeleźców. Żwawo zszedł ze wzgórza by opowiedzieć pobratymcom co ujrzał.
- Rolandzie, mój bracie, przyjacielu – nawoływał go towarzysz – Karol usłyszy, zawróci swą hufce, wspomoże nasz wszystkich.
Baron tak mu na to rzekł:
- Nie daj Bóg, aby moim imieniem własny ród zhańbiono i aby piękna Francja w pogardę pójść miała! Lepiej będę walił Durendalem co sił, mym mieczem wysłużonym, co noszę go przy boku. Ujrzycie brzeszczot Jego skąpany we krwi bluźnierców. – W zadumie skierował wzrok na dolinę, gdzie grzmiały krzyki nieprzyjaciół –Zdrajcy poganie zebrali się na swoje nieszczęście. – teraz swe oczy odwrócił na przyjaciół – Przysięgam ja, wam! Wszyscy skazani są na śmierć!
Oliwier nie ustępliwie chciał przekonać by w róg dął, by nawrócił legiony króla, sami bowiem rady nie dadzą nieprzyjaciołom. Dowódca  jednak słuchać go nie chciał, jego duma i strach przed hańbą przysłoniła mu prawdę, nie dawał się przekonać, sam w bój iść chciał w ojczyzny imię, na jej cześć zabijać wrogich zjadaczy chleba.
Turpin, arcybiskup sprzągł konia i zjechał żwawo na łysy pagórek by pobłogosławić tłum wiernego rycerstwa. Francuzi zsiedli z koni i uklękli wszy w kierunku pasterza poprosili o błogosławieństwo przed bojem. Dostali pomyślność z pokutą ino będą walić we wroga.
Przez wąwozy ziem hiszpańskich jechał cwałem na swym chyżym koniu, Wejlantyfie, baron Roland. Przybrany w zbroję, zdobiącą jego osobę, wraz z włócznią w ręku. Ku niebu obrócone ma ostrze, do żeleźca czysty proporzec przytwierdzony, jego frędzle uderzały o ręce dowódcy. Na jasnej twarzy mienił mu się uśmiech, tuż za nim jechał, ten którego Francuzi wołali swą tarczą. Mówi, iż wraz z wieczorem, wezmą w swe ręce piękne i bogate łupy, iż poganie przychodzą tu po nic innego jak po swe męczeństwo.
Jednakże jego towarzysz nie zgodnie z nim, uznał, że czas na rozmowy nie nastał. Że nie użył rogu, i Karola nie wezwał. Waleczny król nie wiedział przez to nic o natarciu. „Ruszajcie zatem na pogan z całym męstwem!” Wykrzyczał do nich, na to oni odparli mu „Montjoie!”. Potem ruszyli w bój najpierw stępem, potem kłusem, cwałem wreszcie, oh mój Boże! Jakże wspaniała to była jazda! Gotowali się w swych lśniących pancerzach, w dumnych hełmach i z proporcami na włóczniach.  Bez strachu oraz oporu Saraceni przyjmowali ich bojowy rytm, już się spotkali, już się bili, już cieli – na lewo, na prawo.
Deszcz czerwieni pokrył dolinę.
Geryn, jego towarzysz Gerier oraz Anzeis bili wrogów, Malprymisa, Emira, Turgisa. Kruszyli tarcze, hełmy, cieli mięśnie przeciwników, rozpruwając ciała, rozrywając zbroje. Odcinali łby, ręce i nogi. Zrzucali po czym taranowali rumakami.
Wspaniała to była bitwa, Hrabia Roland wcale nie oszczędzał siebie, ani swego ogiera. Wkładał włócznię w boki nieprzyjaciół póki drzewiec cały, nie połamany. Po pięciu, dziesięciu, po piętnastu ciosach ułamał się, a nieustraszony Roland dobył swojego druha w boju, Durendala. Ruszył na Szernubla, łamał hełm, z pięknymi, lśniącymi karbunkułami, rozcina mu skórę, tnie między ślepiami, aż po sam krok. Krzyżem dnie konia, omijając stawy, na bujną splamioną czerwienią trawę pada Saraceński trup.
Wśród pogan Durendal budzi trwogę, płynący teraz w karmazynie po rękawy swego dzierżyciela, a nawet pierś. Dobrze siekał i dobrze ciął niewierne dusze, walił trupa za trupem, leciał czerep za czerepem.
Montjoie! – krzyczy, a to okrzyk wojenny Karola.
Oh! Oh! Gorąco się robić zaczynało! Francuzi i poganie, poganie i Francuzi cudowne ciosy dawali. Pierwszy nacierał, drugi się bronił. Tyle podartych i strzaskanych chorągwi i sztandarów spoczywało na zielonej trawie w kałużach czerwieni od tych, którzy je nosili, dopokąd jeszcze żyli. Tylu Francuskich żon i maci nie ujrzy swych mężczyzn. Tyle młodych dusz straciło dziś swe życia! Król Karol Wielki płacze i zawodzi, nie doczekają się od niego dzisiaj pomocy! Ganelon źle mu posłużył tego dnia, kiedy to poszedł do Saragossy i sprzedał się za srebrników kilka, ale nie uszedł bez kary, bowiem utracił swe bycie i członki na sądzie w Akwizgranie, na pohybel bowiem poszedł razem z trzydziestoma krewnymi, których to śmierć zaskoczyła.
Ciężko się walczyło, Roland i Durendal w duecie, Oliwier krzepko, arcybiskup też dłużny nie pozostawał, położył tysiąc razy i Francuzi to też biją na raz wszyscy. Tysiące i setki giną pogan. Chcą czy nie chcą przełyk dawali. A gdzieś daleko, w samej Francji waliły pioruny, a niebo niczym w noc wskazywało. Widno się działo, kiedy to błyskawica na niebo leciała. Mury w domach bez uszczerbku nie pozostawały jedne, ziemia drżał „Dzień sądu się zbliża!” – mówili, Nie znając smutnej prawdy, bo to niebo płakało w żałobie nad śmiercią wielkiego rycerza Rolanda!
Naprzeciw nim stanął król Marsyl z cały swym wielkim wojskiem. Serca Franków płakały już nad umarłymi, którzy nie wrócą z nimi do domu, walczyli godnie.
Marsyl sunął w dół, zabrał dwadzieścia szyków pogańskiej hałastry za sobą, przybrani w złote hełmy, lśniły ponad wszystko, słońce odbijało się od nich blaskiem, szmelcowanych pancerzy.
Siedem tysięcy trąb wyło za nimi, grzmiąc w dolinie i niosąc do Francuzów nowinę o przybyłym wsparciu. Roland na to rzekł do swego przyjaciela Oliwiera „Walił będę moim Durendalem, mieczem moim, a ty bierz swą Hauteclaire i wal ze mną!”
Król pogański jechał na czele swych mężnych legionów, przednim w smolą czerń Saracen Abisem, okrutnik nad okrutnikami. Pełno w nim występku i zdrady, mord i zdrada jest jego chlebem przednim. Nie wierny, w Boga, syna jedynego nie uznaje. Sam arcybiskup nie darzył go miłością i pragnął jego śmierci. Dosiadł zatem do tego celu pięknego doskonale ułożonego wierzchowca. Pasterz Pański poszedł w bój!
„Francja ucierpi stąd hańbę. Dziś bierze koniec nasze wierne druhostwo: nim przyjdzie wieczór, rozstaniemy się; i to będzie ciężkie”- tak rzekł przyjaciel do przyjaciela, patrząc na czerwoną dolinę pod Roncevaux gdzie niewierni obracali w nicość zastępy głoszące Prawdę.
Roland wyczuł, jak nie wierny, próbował okraść go z Durendala. Chwycił ostatkiem sił róg z hełmu, kamienie leciały wraz z uderzeniami, ugodzony w najpierw w łydkę potem gdy opadł zaskoczony ciosem, dostał w czaszkę  i plecy. Kości i czerep pękały, a nieprzyjaciel opadł nieruchomy z otwartymi ślepiami obok Rolanda.
Oczy zachodziły mu już mgłą, stanął ostatkiem sił by pożegnać się ze swym druhem, umiłowanym Durendalem, z którym stoczył tyle pięknych bitew, jakim gromił nieprzyjaciół w szczerym polu, jak rąbał na kawałki pogan i tych, co wyzwanie mu narzucili. Chwycił za krwią wyschłą rękojeść i o skałę w pobliżu uderzać zaczął, aż skry się sypały „Ha! Najświętsza Panno, bądź mi ku pomocy, Ha, Durendalu, dobry Durendalu, bieda z tobą! Skoro umieram, nie będę miał już pieczy nad tobą” Miecz uderzany nie pryskał, nie szczerbił, gdy spostrzegł smutną nowinę iż miecza swego nie połamie, lamentować w duchu nad nim zaczął. Nie czuł gniewu, smucił się, bowiem nie widział sobie iż tchórz, nie wierny miał prawo dzierżyć Durendala, jego miejsce było u boku chrześcijanina. Czuj jednak, że czas na niego, a Pan wzywa na sąd ostateczny. Rozejrzał się i znalazł swym zamglonym wzrokiem szczyt góry, pędem wbiegł na górę i opadł z sił na zieloną nie splamioną bujną darń, twarzą ku ziemi. Róg i miecz położył pod siebie, wycieńczony spojrzał po raz ostatni na zgraję pogan, czuj się bowiem zwycięzcą i chciał by wszyscy w tym sam Karol Wielki, król, był pewien, że odszedł jako zacny hrabia i triumfator. Drętwiejącą dłonią bił się w pierś z każdym razem słabnąc, za uczynki swe zniósł rękawicę swoją do nieba.
Kres był bliski, modlił się spoglądając na Hiszpanię, z prawą ręką do Boga wyciągniętą: „Boże, przez twoją łaskę, mea culpa, za moje grzechy, wielkie i małe, jakie popełniłem od godziny urodzenia aż do dnia, w którym oto poległem!” Wrogowie dostrzegający go z daleka dziwili się jemu, bowiem leżał i bił się w pierś, patrzył na nich bez lęku, mimo iż kończył żywot.
Aniołowie szli po niego.
Ofiarował Bogu swa prawą rękawicę, Gabriel chwycił ją od niego, by on mógł skonać ze złożonymi rękoma. Ostatnie bicie serca, ostatnie myśli, ostatnie słowa modlitwy „Amen.”. Odszedł. Bóg zesłał po niego swoje sługi. Przybył po duszę Rolanda anioł Cherubin i święty Michał Opiekun, a także święty Gabriel, nieśli już duszę jego do raju. Saracenii obserwujący to na boku odłożyli swe kopie, swoje miecze i tarcze. Przyglądali się jemu i swym oczom uwierzyć nie mogli, widzieli bowiem Prawdę przeciw, której walczyli.
Jego bohater upadł, zginął i dostąpił zaszczytu zasiądnięcia z samym Władcą przy stole na wieczerzy. Czy mógł przystąpić większemu zaszczytowi?
*
Śmierć osoby tak walecznej, dała mu wolność. Musiał zakończyć opowieść by zacząć wątek kolejny – ten prawdziwy, rzeczywisty.
Siedział nadal naprzeciw Alojzego i wpatrywał się w jego szklane oczyska, na krańcach, których zbierała się woda. Płakał szczerze nad śmiercią bratanicy jak Wielki Karol nad utratą swego siostrzeńca, Hrabiego Rolanda.
- Drogi Karolu – poprawił się – Dionizy. Chciałbym panu pomóc jak tylko mogę. Niech mi tylko powie jak.
- Potrzebuję pieniędzy na pokrycie kosztów… - nie dokończył, jednak młodzieniec nie potrzebował tego wiedzieć, wiedział za to że czeka go przedwczesna zapłata.
Nie wypytywał o przyczyny, i tak nie łatwo było mu o tym wspominać. Co starzec miał się męczyć tłumaczeniem.
Wstał od stołu, podgrzał, zagotowaną chwilę wcześniej wodę i zrobił gościowi herbatę.
- Ile pan słodzi?
- Jedną – wsypał zatem jedną łyżeczkę cukru do szklanki – albo… dwie, dzisiaj dwie… tak, dwie… - zapętlił się starszy mężczyzna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz