Biała, gęsta, mleczna breja, w
kredowej walcowatej misce podanej na szarej tacce, leżąca na bladolicym stole.
Zjadł, albo raczej wchłonął
pokarm i siedział. Otworzył sobie zeszyt spoglądał poczytując napisane
wcześniej fragmenty. Zastanawiał się, czy to wszystko ma sens, wydawało mu się,
iż to nie on to pisał, wydawało się dobre i podobne jednak coś mu w charakterze
i słowach nie pasował. Sam nie wiedział co…
I tak nie miał nic ciekawszego do
roboty.
*
- Panie Writer. Ma pan gościa. –
powiedział głos ze ściany po czym fragment jednej ze ścian uchylił się, a z
cienia wyszła postać w codziennym ubraniu, mężczyzna. Około dwudziestu pięciu
lat.
- Łukasz? – podniósł się z
krzesła jednak usiadł gdy jego twarz nie okazała żadnego uczucia na jego
obecność. – Powiesz mi co tu się do cholery dzieje? – oburzył się.
Chłopak podszedł do stołu, stanął
naprzeciw niemu, chwycił otwarty zeszyt nie odrywając wzroku.
- A jak sądzisz? – zadał mu pytanie,
po czym sam odpowiedział – o to tu chodzi – postawił mu przed oczami zapiski –
o słowa, o twoje słowa. – zatrzymał monolog – o to co piszesz i kiedy piszesz.
Jak piszesz i… dla kogo piszesz.
- Dobrze, a czemu siedzę w pokoju
bez klamek i wpierdalam jakąś glutowatą breję? – wyjaśniał swoje położenie –
więzicie mnie – spojrzał w górny róg pokoju – dałbyś mi chociaż fajka.
- Siedzisz tu, by łatwiej było
cię kontrolować i mniej na ciebie wydawać. Byłeś niesforny i teraz musisz
ponieść tego konsekwencje.
- Co ja wam zrobiłem?
- Zdradziłeś, a to najgorsze co
być może.
- Nie zdradziłem! Ty zajebany
idioto! To że twój komputerowy mózg tak powiedział to nie znaczy, że to prawda.
– przetarł ślinę, którą sam się opluł. W oczach chorego, zaczynał błyszczeć
strach – Wydaje ci się, że się nie mylisz? Mylisz się, tylko boisz się do tego
przyznać i tu też się mylisz. Boisz, się a to takie samo uczucie, a skoro
czujesz… - usiadł pewnie widząc przerażenie w jego spojrzeniu - … to i się mylisz.
Teraz się boisz, prawda? – uśmiechnął się delikatnie.
- bbbbbb….. bbbbb… - zaczał
jęczeć, bełkotać, wić się. Upadł na podłogę. Pisarz popijający wodę nie myślał
o reakcji, śmiał się w duchu. Pokonał go, może nawet przeciągną na swoją
stronę, może w przyszłości, może już teraz.
Z podłogi zaczął wydobywać się
gęsty dym. Pisarz zerwał się na równe nogi, zasłonił ręką twarz i czekał,
wszedł szybko na stół zrzucając z niego naczynia prosto na leżącego już
nieruchomo niepełnosprawnego psychicznie, starał się pięścią wolnej ręki zerwać
miękką powłokę, bezskutecznie.
Opadł na podłogę. Zatruł się.
*
Obudziło go natarczywe stukanie w
drzwi wejściowe.
Leżał sobie jeszcze smacznie w
łóżku na prawym boku, pod miękką i ciepłą kurtką, za oknem wschodziło teraz
słońce budząc na nowo życie. Na nowym jeszcze nie wyleżanym materacu, w
ogromnym dwuosobowym łożu.
Jednak rytmiczne uderzenia
wytrąciły go z równowagi i wstał po czym szybko ruszył do wejścia.
Pukanie umilkło. Stanął jak
wryty. Przypomniał sobie wszystko to co się stało.
Zastanawiał się czy to był tylko
sen, czy może prawda, a może to ten gaz, może teraz majaczy, albo starają się
mu wmówić to, a tak naprawdę obserwują i podsłuchują jego osobę.
Pełna inwigilacja.
Nie chciał jednak oceniać
sytuacji zbyt pochopnie. Podszedł spokojnie pod drzwi. Wyjrzał przez drzwi,
stał w nich starszy mężczyzna podobny do Pana Alojzego Dionizego von Bielucha,
właściciela tego lokalu. Spojrzał jeszcze raz, potem sprawdził godzinę.
7.59
- Tak?
- Dzień dobry panu – powiedział
uprzejmie, a gdy tamten uchylił drzwi kontynuował – mamy do załatwienia sprawy
finansowe.
- To znaczy? – odpowiedział mniej
grzecznie, z faktu, że gość przychodzi o stanowczo wczesnej porze budząc go ze
snu, mimo iż spanie nie było jednym z lepszych pobudka wywołała niechęć do nie
zapowiedzianego wizytatora.
Otworzył wierzeje wpuszczając
Alojzego bez odpowiedzi.
Przybyły mężczyzna nie czekając
na zaproszenie udał się do pomieszczenia po prawo – do kuchni. Usiadł w całym
rynsztunku na krzesełku i czekał. Oczekiwał i posiadywał.
Mistrz pióra z papierosem w
ustach wszedł do tego samego pomieszczenia i nie zważając na człowieka zaparzył
sobie herbatę z większą ilością cukru niż zwykle, oddychał i wydychał smok
zatruwając swoje ciało.
- Zabijasz swe ciało, niszczysz
swoje zdrowie. – powiedział mu niedbale Bieluch znajdujący się teraz przy
otwartym oknie.
Do zamglonego i śmierdzącego
mieszkania wpuszczono nowe, świeże powietrze, któro w procesie dyfuzji
zastąpiło zużyte na zdatne do życia.
- Tak więc… - wdychając
powiedział - … o co konkretnie się mamy dzisiaj spierać. Podpisałem przecież
papiery, zostawiłem autograf, a pieniądze zgodnie z umową dostarczyć mam… -
pomyślał chwilę - …pańskiej bratanicy do końca miesiąca.
- To prawda, jednak wolałbym
załatwić to już teraz – dało się dostrzec zmianę w postaci, która dzisiaj go
nawiedziła – tak na wszelaki wypadek.
Obecny gospodarz oparł dłonie o
stolik, nachylił się w stronę rozmówcy i tak rzekł:
- Panie Bieluch, rozumiem
wątpliwości, jednak umowę podpisaliśmy, a w niej o terminie wpłaty. – Popatrzył
na szklankę z herbatą, potem odetchnął rześkim powietrzem – mimo iż szanuję
pańską osobę to nie lubię niezapowiedzianych zmian, zwłaszcza w porozumieniach.
- Nie przyszedłem tutaj
dyskutować, albo załatwiamy interesy na miejscu, albo może się pan wynosić.
Nie podobało się Pisarzowi
podejście staruszka. Zmieniło się diametralnie do tego jak rozmawiali ze sobą…
wczoraj… a może to nie było wczoraj?
W każdym razie miał pewność –
umowa jest, i data wpłaty nie zmienną pozostanie. Nic go tu nie trzyma, może w
każdym momencie stąd odejść. Natchnienie powstanie zawsze i wszędzie.
- Coś się stało, że nagle
oczekujecie ode mnie gotówki? – zrobił się ciekawy, bo w zależności od
odpowiedzi jego decyzja mogła ulec zmianie.
- Nie twoja sprawa, synu. –
rozdrażniony A.D. von Bieluch zareagował krótko.
- Nie chce być nie miły – zaczął
spokojnym głosem – ale jesteśmy umówieni na konkretną datę, która to jeszcze
nie nastąpiła – właściciel nie przerywał mu – dostaniecie swoje pieniądze na
czas. Nie wcześniej, nie później.
Dziadek już chciał coś odrzucić,
ale tamten mu nie dał.
- Chyba, że poznam powód, wtedy
będziemy mogli porozmawiać o aneksowaniu konwencji. – uśmiechnął się popijając
herbatę.
- Weronika… – przetarł zaszklone
oczy, zdjął szalik i czapkę, opadł na krzesło - … ona… - mówił z trudem - … się
zabiła. – schował twarz w ręce.
Zapadła cisza. Jak gdyby nie
tylko w domu, ale i na świecie. Wydawało się, że wiatr przestał wiać, drzewa
kołysać, ptaki śpiewać. Zapadła cisza, a on nie był już w domu, a na polanie,
zielonej polanie w wielkiej dolinie znanej ze swej młodości kiedy to opisywał
poczynania dzielnego Hrabiego, który to bił pogan swym wspaniałym mieczem.
Wczuł się i widział jego oczyma,
jak i oczyma jego braci.
*
To był słoneczny i piękny dzień.
Wiatry chłodziły nagrzewaną przełęcz w kwiaty i zieleń ubraną. Drzewa w dolinie
pod Roncevaux umoczone w słońcu promieniały, różnobarwne kwiaty upiękniały
kotlinę, zwierzęta dawały jej ducha, jedne polowały inne były zaledwie
pokarmem, małe ptaszynki nuciły, większe wznosiły się majestatycznie w przestworzach
przemierzając tereny zielone, które niebawem miał spłynąć czerwienią.
Jasne światło Heliosa odbijało
się na lśniących zbrojach saracenów. Zbroili się poganie bowiem. Wdziewali
pancerze , wszyscy prawie w potrójne druciane koszule ubrani, wiązali już
wyborne saragoskie hełmy, przypasywali piękne miecze z wiedeńskiego stali,
bogato zdobione i dobrze robione tarcze mieli, walenckie włócznie i sztandary w
bieli, czerwieni i błękicie skąpane. Muły i koniusze pozostawiali, siedzieli na
koniach i w zwartych szeregach jechali.
Tysiące trąb grało, iżby podnieść
na duchu pogan, a Francuzów strach wywołać.
Francowie słyszeli, Oliwier
przyboczny Rolanda, który to dowódcą na straży tylnej stał, kiedy to Król Karol
do domu wracał po udanej wojence w Hiszpanii, wstąpił na wzgórze i spoglądając
w zielenią pokrytą dolinę, spostrzegł pogoń zapowiedzianą dumnymi trąbami. Woła
do swego towarzysza:
- Od strony Hiszpanii słyszę
hałas, widzę tyle błyszczących pancerzy, tyle lśniących hełmów! Wiedział o tym
Ganelon, przebiegły zdrajca, który wobec cesarza nas naznaczył!
Roland gniewny na przyjaciela
nakazał mu milczenie. Zdradziecko nazwany Ganelon był bowiem ojczymem jego.
Oliwier wstąpił na wzgórze, widok
szerokiego królestwa hiszpańskiego, a tam w dole Saracenowie, zebrani w liczbie
wielu. Hełmy, strojne złotem i drogimi kamieniami błyszczały. Tarcze i zbroje
szmelcowane i włócznie i chorągwie wiszące u żeleźców. Żwawo zszedł ze wzgórza
by opowiedzieć pobratymcom co ujrzał.
- Rolandzie, mój bracie,
przyjacielu – nawoływał go towarzysz – Karol usłyszy, zawróci swą hufce,
wspomoże nasz wszystkich.
Baron tak mu na to rzekł:
- Nie daj Bóg, aby moim imieniem
własny ród zhańbiono i aby piękna Francja w pogardę pójść miała! Lepiej będę
walił Durendalem co sił, mym mieczem wysłużonym, co noszę go przy boku.
Ujrzycie brzeszczot Jego skąpany we krwi bluźnierców. – W zadumie skierował
wzrok na dolinę, gdzie grzmiały krzyki nieprzyjaciół –Zdrajcy poganie zebrali
się na swoje nieszczęście. – teraz swe oczy odwrócił na przyjaciół – Przysięgam
ja, wam! Wszyscy skazani są na śmierć!
Oliwier nie ustępliwie chciał
przekonać by w róg dął, by nawrócił legiony króla, sami bowiem rady nie dadzą
nieprzyjaciołom. Dowódca jednak słuchać
go nie chciał, jego duma i strach przed hańbą przysłoniła mu prawdę, nie dawał
się przekonać, sam w bój iść chciał w ojczyzny imię, na jej cześć zabijać
wrogich zjadaczy chleba.
Turpin, arcybiskup sprzągł konia
i zjechał żwawo na łysy pagórek by pobłogosławić tłum wiernego rycerstwa.
Francuzi zsiedli z koni i uklękli wszy w kierunku pasterza poprosili o
błogosławieństwo przed bojem. Dostali pomyślność z pokutą ino będą walić we
wroga.
Przez wąwozy ziem hiszpańskich
jechał cwałem na swym chyżym koniu, Wejlantyfie, baron Roland. Przybrany w
zbroję, zdobiącą jego osobę, wraz z włócznią w ręku. Ku niebu obrócone ma
ostrze, do żeleźca czysty proporzec przytwierdzony, jego frędzle uderzały o
ręce dowódcy. Na jasnej twarzy mienił mu się uśmiech, tuż za nim jechał, ten
którego Francuzi wołali swą tarczą. Mówi, iż wraz z wieczorem, wezmą w swe ręce
piękne i bogate łupy, iż poganie przychodzą tu po nic innego jak po swe
męczeństwo.
Jednakże jego towarzysz nie
zgodnie z nim, uznał, że czas na rozmowy nie nastał. Że nie użył rogu, i Karola
nie wezwał. Waleczny król nie wiedział przez to nic o natarciu. „Ruszajcie
zatem na pogan z całym męstwem!” Wykrzyczał do nich, na to oni odparli mu
„Montjoie!”. Potem ruszyli w bój najpierw stępem, potem kłusem, cwałem
wreszcie, oh mój Boże! Jakże wspaniała to była jazda! Gotowali się w swych
lśniących pancerzach, w dumnych hełmach i z proporcami na włóczniach. Bez strachu oraz oporu Saraceni przyjmowali
ich bojowy rytm, już się spotkali, już się bili, już cieli – na lewo, na prawo.
Deszcz czerwieni pokrył dolinę.
Geryn, jego towarzysz Gerier oraz
Anzeis bili wrogów, Malprymisa, Emira, Turgisa. Kruszyli tarcze, hełmy, cieli
mięśnie przeciwników, rozpruwając ciała, rozrywając zbroje. Odcinali łby, ręce
i nogi. Zrzucali po czym taranowali rumakami.
Wspaniała to była bitwa, Hrabia
Roland wcale nie oszczędzał siebie, ani swego ogiera. Wkładał włócznię w boki
nieprzyjaciół póki drzewiec cały, nie połamany. Po pięciu, dziesięciu, po
piętnastu ciosach ułamał się, a nieustraszony Roland dobył swojego druha w
boju, Durendala. Ruszył na Szernubla, łamał hełm, z pięknymi, lśniącymi
karbunkułami, rozcina mu skórę, tnie między ślepiami, aż po sam krok. Krzyżem dnie
konia, omijając stawy, na bujną splamioną czerwienią trawę pada Saraceński
trup.
Wśród pogan Durendal budzi
trwogę, płynący teraz w karmazynie po rękawy swego dzierżyciela, a nawet pierś.
Dobrze siekał i dobrze ciął niewierne dusze, walił trupa za trupem, leciał
czerep za czerepem.
Montjoie! – krzyczy, a to okrzyk
wojenny Karola.
Oh! Oh! Gorąco się robić
zaczynało! Francuzi i poganie, poganie i Francuzi cudowne ciosy dawali.
Pierwszy nacierał, drugi się bronił. Tyle podartych i strzaskanych chorągwi i
sztandarów spoczywało na zielonej trawie w kałużach czerwieni od tych, którzy
je nosili, dopokąd jeszcze żyli. Tylu Francuskich żon i maci nie ujrzy swych
mężczyzn. Tyle młodych dusz straciło dziś swe życia! Król Karol Wielki płacze i
zawodzi, nie doczekają się od niego dzisiaj pomocy! Ganelon źle mu posłużył
tego dnia, kiedy to poszedł do Saragossy i sprzedał się za srebrników kilka,
ale nie uszedł bez kary, bowiem utracił swe bycie i członki na sądzie w
Akwizgranie, na pohybel bowiem poszedł razem z trzydziestoma krewnymi, których
to śmierć zaskoczyła.
Ciężko się walczyło, Roland i
Durendal w duecie, Oliwier krzepko, arcybiskup też dłużny nie pozostawał,
położył tysiąc razy i Francuzi to też biją na raz wszyscy. Tysiące i setki giną
pogan. Chcą czy nie chcą przełyk dawali. A gdzieś daleko, w samej Francji
waliły pioruny, a niebo niczym w noc wskazywało. Widno się działo, kiedy to
błyskawica na niebo leciała. Mury w domach bez uszczerbku nie pozostawały
jedne, ziemia drżał „Dzień sądu się zbliża!” – mówili, Nie znając smutnej
prawdy, bo to niebo płakało w żałobie nad śmiercią wielkiego rycerza Rolanda!
Naprzeciw nim stanął król Marsyl
z cały swym wielkim wojskiem. Serca Franków płakały już nad umarłymi, którzy
nie wrócą z nimi do domu, walczyli godnie.
Marsyl sunął w dół, zabrał
dwadzieścia szyków pogańskiej hałastry za sobą, przybrani w złote hełmy, lśniły
ponad wszystko, słońce odbijało się od nich blaskiem, szmelcowanych pancerzy.
Siedem tysięcy trąb wyło za nimi,
grzmiąc w dolinie i niosąc do Francuzów nowinę o przybyłym wsparciu. Roland na
to rzekł do swego przyjaciela Oliwiera „Walił będę moim Durendalem, mieczem
moim, a ty bierz swą Hauteclaire i wal ze mną!”
Król pogański jechał na czele
swych mężnych legionów, przednim w smolą czerń Saracen Abisem, okrutnik nad
okrutnikami. Pełno w nim występku i zdrady, mord i zdrada jest jego chlebem
przednim. Nie wierny, w Boga, syna jedynego nie uznaje. Sam arcybiskup nie
darzył go miłością i pragnął jego śmierci. Dosiadł zatem do tego celu pięknego
doskonale ułożonego wierzchowca. Pasterz Pański poszedł w bój!
„Francja ucierpi stąd hańbę. Dziś
bierze koniec nasze wierne druhostwo: nim przyjdzie wieczór, rozstaniemy się; i
to będzie ciężkie”- tak rzekł przyjaciel do przyjaciela, patrząc na czerwoną
dolinę pod Roncevaux gdzie niewierni obracali w nicość zastępy głoszące Prawdę.
Roland wyczuł, jak nie wierny,
próbował okraść go z Durendala. Chwycił ostatkiem sił róg z hełmu, kamienie
leciały wraz z uderzeniami, ugodzony w najpierw w łydkę potem gdy opadł
zaskoczony ciosem, dostał w czaszkę i
plecy. Kości i czerep pękały, a nieprzyjaciel opadł nieruchomy z otwartymi
ślepiami obok Rolanda.
Oczy zachodziły mu już mgłą,
stanął ostatkiem sił by pożegnać się ze swym druhem, umiłowanym Durendalem, z
którym stoczył tyle pięknych bitew, jakim gromił nieprzyjaciół w szczerym polu,
jak rąbał na kawałki pogan i tych, co wyzwanie mu narzucili. Chwycił za krwią
wyschłą rękojeść i o skałę w pobliżu uderzać zaczął, aż skry się sypały „Ha!
Najświętsza Panno, bądź mi ku pomocy, Ha, Durendalu, dobry Durendalu, bieda z
tobą! Skoro umieram, nie będę miał już pieczy nad tobą” Miecz uderzany nie
pryskał, nie szczerbił, gdy spostrzegł smutną nowinę iż miecza swego nie
połamie, lamentować w duchu nad nim zaczął. Nie czuł gniewu, smucił się, bowiem
nie widział sobie iż tchórz, nie wierny miał prawo dzierżyć Durendala, jego
miejsce było u boku chrześcijanina. Czuj jednak, że czas na niego, a Pan wzywa
na sąd ostateczny. Rozejrzał się i znalazł swym zamglonym wzrokiem szczyt góry,
pędem wbiegł na górę i opadł z sił na zieloną nie splamioną bujną darń, twarzą
ku ziemi. Róg i miecz położył pod siebie, wycieńczony spojrzał po raz ostatni
na zgraję pogan, czuj się bowiem zwycięzcą i chciał by wszyscy w tym sam Karol
Wielki, król, był pewien, że odszedł jako zacny hrabia i triumfator.
Drętwiejącą dłonią bił się w pierś z każdym razem słabnąc, za uczynki swe
zniósł rękawicę swoją do nieba.
Kres był bliski, modlił się
spoglądając na Hiszpanię, z prawą ręką do Boga wyciągniętą: „Boże, przez twoją
łaskę, mea culpa, za moje grzechy, wielkie i małe, jakie popełniłem od godziny
urodzenia aż do dnia, w którym oto poległem!” Wrogowie dostrzegający go z
daleka dziwili się jemu, bowiem leżał i bił się w pierś, patrzył na nich bez
lęku, mimo iż kończył żywot.
Aniołowie szli po niego.
Ofiarował Bogu swa prawą
rękawicę, Gabriel chwycił ją od niego, by on mógł skonać ze złożonymi rękoma.
Ostatnie bicie serca, ostatnie myśli, ostatnie słowa modlitwy „Amen.”. Odszedł.
Bóg zesłał po niego swoje sługi. Przybył po duszę Rolanda anioł Cherubin i
święty Michał Opiekun, a także święty Gabriel, nieśli już duszę jego do raju.
Saracenii obserwujący to na boku odłożyli swe kopie, swoje miecze i tarcze.
Przyglądali się jemu i swym oczom uwierzyć nie mogli, widzieli bowiem Prawdę
przeciw, której walczyli.
Jego bohater upadł, zginął i
dostąpił zaszczytu zasiądnięcia z samym Władcą przy stole na wieczerzy. Czy
mógł przystąpić większemu zaszczytowi?
*
Śmierć osoby tak walecznej, dała
mu wolność. Musiał zakończyć opowieść by zacząć wątek kolejny – ten prawdziwy,
rzeczywisty.
Siedział nadal naprzeciw Alojzego
i wpatrywał się w jego szklane oczyska, na krańcach, których zbierała się woda.
Płakał szczerze nad śmiercią bratanicy jak Wielki Karol nad utratą swego
siostrzeńca, Hrabiego Rolanda.
- Drogi Karolu – poprawił się –
Dionizy. Chciałbym panu pomóc jak tylko mogę. Niech mi tylko powie jak.
- Potrzebuję pieniędzy na
pokrycie kosztów… - nie dokończył, jednak młodzieniec nie potrzebował tego
wiedzieć, wiedział za to że czeka go przedwczesna zapłata.
Nie wypytywał o przyczyny, i tak
nie łatwo było mu o tym wspominać. Co starzec miał się męczyć tłumaczeniem.
Wstał od stołu, podgrzał,
zagotowaną chwilę wcześniej wodę i zrobił gościowi herbatę.
- Ile pan słodzi?
- Jedną – wsypał zatem jedną
łyżeczkę cukru do szklanki – albo… dwie, dzisiaj dwie… tak, dwie… - zapętlił
się starszy mężczyzna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz