poniedziałek, 26 listopada 2012

Dzień dwudziesty szósty - Babciu - idziemy na całość! - ostatnie cztery dni - i jedna piąta do napisania - Yes, we can! - 40 959


Konsternował swoje życie przez kolejne kwadranse, aż od drzwi dobiegł go rozrywający ciszę irytujący dźwięk dzwonka. Podniósł oblicze, sygnał powtórzył się trzykrotnie o tej samej długości.
- Kurier? – zapytał retorycznie, po czym sam odpowiedział na własne pytanie – a może jednak Alojzy nie zaniechał.
Wstał, rozprostował kończyny, na skutek czego strzeliło mu w karku. Po przyjemnym rozluźnieniu mięśni poszedł do wejścia, by uchylić gościowi i odebrać, najprawdopodobniej, przesyłkę od pana von Bielucha. Stanął przed ruchomą płytą z drewna, popatrzył się z odległości kroku na szklaną, wypukłą soczewkę.
Przyłożył prawe oko do pryzmaty, po drugiej stronie znajdowała się starsza kobieta w długiej ciemno różowej zielenią kratowanej spódnicy spod której wystawały grube czarne rajstopy chowające się w białych pobrudzonych butach zimowych. Krótkiej, materiałowej, fasonowo eleganckiej kurtce. Na głowie miała jasny kremowy beret. Całość wyglądała na jej szczupłym ciele komicznie, w ręku trzymała nieznanej treści makulaturę.
- Kto tam? – zapytał odsuwając zasuwkę, nie otwierając jednak.
- Posłaniec – odpowiedziała niejednoznacznie.
Sam nie wiedział co oznaczać miało to stwierdzenie, posłańcem mógł być każdy, a nie może nie przyjąć z powrotem zeszytu, po za tym co zrobić mu mogła kobieta w wieku podeszłym.
Uchylił odrobinę drzwi, wystawiał oko oraz część twarzy między framugę, a wrota.
- Słucham, – poruszył temat – w jakiej sprawie?
- Jestem posłańcem, mój drogi – powiedziała pani z ogromny uśmiechem na ustach i przesadzoną dobrocią w głosie.
- Z czym przychodzicie?
- Wpuść, a dostaniesz czego potrzebujesz. – poradziła mu kurtuazyjnie, jednakże stanowczo.
Zmuszony bowiem był przeboleć obecność starej baby, w celu poznania intencji i może odzyskania własności.
Pozwolił na tę okoliczność wejść starej, dziwacznie prezentującej własną osobę damie.
Wkroczyła do mieszkania małymi, lecz żwawymi krokami, nie zdejmując butów patrząc po ścianach obłąkanym wzrokiem skierowała się na krzesło w kuchni.
Nie przejmowała się gospodarzem ni rozpuszczającym się szarobrązowym śniegiem przyniesionym właśnie z dworu. Bez zdejmowania odzieży powierzchniowej rozsiadła się na krześle wpatrując swe wielkie niemal białe oczyska w skromnego pisarza.
On zdegustowany nowo przybyłą postaci zapalił pozostawionego w opakowaniu papierosa. Rozluźniony włożył stojące buty obok by nie zamoczyć skarpetek od mokrej podłogi. Poszedł śladem gościa do pomieszczenia kuchennego. Oparty o futrynę zaciągał się swoim ostatnim tytoniowym skrętem. Nie czekał, aż kobieta sama powie w jakiej sprawie niepokoi prozaika.
Teraz kiedy miał możliwość dokładnego zlustrowania przybysza przyuważył znamię na zewnętrznej  części prawej dłoni. Czarnym atramentem wprowadzonym specjalistycznym piórem pod skórę wytatuowane dwie prostopadło usytuowane proste kreski równej długości złożone w całość dzieląc na jednakowe fragmenty.
Zniszczona twarz odzwierciedlała przewidywany wiek nieznajomej, która nie myślała o używaniu żadnych perfum, ani kosmetyków obniżających postrzeganie przez otoczenie, zwą oni ten zabieg odmłodzeniem, ale wygląda na to, że nie stosuje się ona do zaleceń.
- Macie moją książkę? – zapytał bezpośrednio mając ponad średnią impertynencję posłańca
- Mam, Słowa – odpowiedziała, na co spadł mu kamień z serca – jeżeli o to pytasz młodzieńcze.
- To dawaj pani, i się żegnamy – podszedł wrzucając papierosa niedbale do zlewu.
Zasyczał.
Z wyciągniętą dłonią stał po drugiej stronie stolika, na co osobnik płci przeciwnej zaczynał zastanawiać się czy jest on bowiem wariatem czy żądnym poznania.
- Usiądź, by wysłuchać Słów – pokazała mu krzesło a ze zbioru makulatury wybrała, formatu połowy reszty szpargałów, obszerną książkę w grubej oprawie, z tym samym znakiem, który widniał na jej dłoni.
Okładka okazywała częste ślady użytkowania, zagniecenia papieru oraz wytarcia. Często, intensywnie i gorliwie stosowana nie mogła pozostać bez śladów
- Czy to są te twoje „słowa”?! – wybuchnął, nie wytrzymał obecności obcego człowieka o takiej bezczelności w ścianach jego własnego mieszkania – Wynoś się! – krzyczał na nią, a ona w spokoju wysłuchiwała – I posprzątaj syf, który narobiłaś swoimi buciorami, babo! – nie przerywał – Podnoś zawszone dupsko i won! – tak wściekły nie był od lat, może to przyczyna jego odstępstwa od populacji.
Idioci, głosiciele, idole, wzorce. Od lat nie czytał gazety, nie oglądał telewizji. Jeżeli wiedział o sytuacji otoczenia to z tablicy ogłoszeń na parterze jego pionu, bądź informacji otaczających go na około w miejscach publicznych. Pewne, że kiedy zapytać ktoś chciałby go o godzinę, bądź datę uzyskał by marną odpowiedź. Dzielił życie na porę dnia, nocy oraz wiosnę, lato, jesień, zimę. Płacił podatki, oddawał cesarzowi co cesarza, a w zamian za to oczekiwał świętego spokoju, a nie zgrzybiałego babska z krzyżami na rękach, nawiedzających go we własnym domu i paskudzących starannie wyczyszczonych podłóg.
- Ogłuchłaś? – zdziwiony jej ignorancją – jeszcze chwila, a sam cię wypieprzę stąd. – uspokoił ton, ale wciąż  nie był to stan quo z brakiem jawnych emocji.
Kobieta wstała. Zebrała swoje szpargały zostawiając jedną z kartek na stole.
- Do widzenia. – bez namiętnie pożegnała kierując się w stronę drzwi.
Chwycił śmiecia i ruszył za nią
- Zabieraj to! – wcisnął jej między dłonie, ale ona zawzięcie zamiast odebrać upuściła w kałużę roztopionego śniegu.
Stała już za progiem jego mieszkania.
Nie zwracając na niechcianego gościa uwagi trzasnął drzwiami, tak że pięć pięter w dół jak i w górę usłyszeć dało się pogłos.
Wymęczony z rana emocjami opadłszy na zamknięte wrota wyjął paczkę po papierosach.
- Kurwa! – na brak zawartości zareagował impulsywnie wystrzeliwując siłą mięśni rąk w przestrzeń puste pudełko, no i klnąc… - nawet wy przeciwko mnie?
Siedział teraz zmarnowany pod wyjściem z własnego domu i wpatrywał się w pustkę nie wiedząc co począć.
Coraz to bardziej pchała go od środka motywacja by wyjechać. Miał dość. Chciał odpocząć. Odpocząć po swojemu. Odpocząć po swojemu, tak jak robił to i chce wciąż robić. Spakować plecak, wziąć drobne na bilet i ruszyć, tylko tym razem tam gdzie nigdy nie dotarł, a o czym marzył zawsze.
 Tam gdzie leżą dwie duże wyspy, gdzie rdzenni mieszkańcy do dziś biegają za zwierzętami odziani w zwiewne płótna, tatuują twarze w taki sposób by tylko znający poznali ich znaczenie. Chciał dotrzeć na sam koniec świata. Gdzie dwie wyspy tak różniące się od siebie, a dzieli je tak mały dystans.
Potrzebował pieniędzy.
Tych, które już posiadł, a zabezpieczył daleko.
Nie pozostało już mu nic innego jak jechać. Jechać przed siebie.
Lecz przed nim jeszcze długa droga. Nie posiadał żadnego przygotowania fizycznego, bo mentalnie gotów był zawsze – wiedział, przewidywał, że prędzej czy później ta sytuacja nastąpi i oczekiwał jej.
Aż w końcu nastała.
*
Starsza kobieta z makulaturą i książką stała w nadziei na nawrócenie się pisarza. Patrzyła się z przejęciem na identyczne drzwi, które znajdowały się za nią z wulgarnym, desperacko umieszczonym stwierdzeniem: „pierdolę cię”.
Jednak, gdy usłyszała kolejne ostre słowo dobiegające zza ściany ruszyła w prawo, skąd przyszła.
Dreptała przed siebie wolnym krokiem do kolejnego podłużnego pomieszczania w którym tym razem miały znaleźć się dwie windy. Jedna towarowo osobowa, druga zwyczajnie pasażerska.
Mijała kolejne wejścia do mieszkań kolejnych nieznajomych prawdy uczestników tłumu.
Szeptała słowa modlitwy w rytm bicia serca oraz stawianych, albo raczej suwanych nóg o podłogę.
Wpadała w trans, przemierzała niedługi korytarz w tak powolnym tempie, że wydać się mogło to surrealistyczne, ale ona tam naprawdę była. Prawdą było iż stąpała krok za krokiem, wymawiając rytmicznie Słowo za Słowem, wielbiąc przy tym jej Pana, Pana nad panami. Nie wypowiadała jednakże jego imienia, pozostawał on bezimiennym.
Może posiadał nazwy tyle ile wierzących w Niego ludzi na świecie? Może tyle co żyjących – praktykujących i niepraktykujących.
Z prostopadłego korytarza wyszedł młody mężczyzna w cienkiej kurtce, czapce z daszkiem i torbą na ramieniu. W dłoni trzymał plastikową teczkę z przypiętymi kartkami papieru, na których widniały nazwiska i adresy, oraz odręczne podpisy. Na jednej z stron widniało nawet nazwisko Pisarza, a także jego miejsce zamieszkania jednak bez sygnatury.
Wysoki osobnik w długich blond włosach spiętych w kucyk przeszedł mijając zajmującą połowę przejścia kobietę z pożałowaniem, a nawet odrobiną strachu. Wypatrzył numer lokalu po czym przygotował odpowiednią kopertę i zadzwonił. Popatrzył jeszcze raz na staruszkę, która wciąż ze swoją zabójczą prędkością zmierzała do windy.
*
Dzwonek do drzwi rozbrzmiał znowu.
Writer poderwał się na równe nogi i z impetem otworzył drzwi.
- Czego!? – zapytał bulwersując się i płosząc listonosza.
- Ja, ja… - nie wiedział co odpowiedzieć na taki atak ze strony mieszkańca – jestem… listonoszem.
Uspokoił się.
- Przepraszam… - spuścił głowę uspokajając się by porozmawiać w sposób normalny.
- Ciężki poranek?
- Tak… - przełknął ślinę wpuszczając kuriera do wewnątrz, ten jednak odmówił – …tak jakby…
Doręczyciel spojrzał się raz jeszcze w kierunku wind i zdziwił się nagłym zniknięciem powolnej kobiety, przetarł oczy i powrócił myślami do odbiorcy.
- Mam przesyłkę. – oznajmił – od pana… A.D. von Bieluch, dobrze? – nie będąc pewnym.
- Tak, tak, pasz fajka?
- Mam – wyciągnął z tylnej kieszeni spodni paczkę tanich papierosów i podał otwartą do pisarza.
- Dzięki. – wyjął jednego – potworny dzień.
- Nie pierwszy i nie ostatni – uśmiechnął się delikatnie – wracając do zamówienia – powrócił na właściwe tory – oto dokument do podpisania jako potwierdzenie odbioru.
Podał mu dużą, kwadratową przesyłkę w brązowej kopercie.
Pisarz dla pewności otworzył pakunek bez zwłoki i wyjął gruby zeszyt tego samego formatu co opakowanie. Przewertował sprawdzając zawartość.
Teraz już bez problemowo mógł kontynuować powieść bądź udać się na długo planowane wakacje.
Patrz do góry! – usłyszał w głowie.
Znów zaczynał się denerwować
Wolność, której nie zapomnisz! – myśl nie przerywała.
 Na nowo popadał w paranoję.
Pomyśl, czy jesteśmy wolni! ­– słowa płynęły w jego głowie
Zaczynał odczuwać ogólne osłabienie i niechęć.
Tak blisko nigdy nie był nikt… - po wypowiedzeniu ostatniego wyrazu, atak psychotyczny ustąpił.
- Wszystko w porządku – dobiegał go inny głos, tym razem ludzki, tłumiony i nie wyraźny –proszę pana, odczuł dotyk na ramieniu.
Spojrzał na kuriera, który mówił do niego, a on nie słyszał, świat mu wirował, a może to on upadał nie czując tego?
*
- Proszę pana! – krzyczał – Proszę pana! – powtarzał.
Rzucając długopis złapał go za ramię i potrząsając nawoływał mdlejącego adresata do podtrzymania świadomości.
Odbiorca jednej z wielu przesyłek zemdlał.
Dopadła go panika, którą z szybka opanował i  doszedł do wniosku, że zrobić musi co mu nakazywał obowiązek obywatelski i umiejętności pierwszej pomocy nabyte dawno temu jako pionier.
*
Opadł z sił.
Na mokrej podłodze w mieszaninie śniegu, piachu leżał nieprzytomny Pisarz nie mający pojęcia co się z nim teraz dzieje.
Pamiętał ostatnie słowa, tym że jest blisko.
Blisko czego?
Zakończenia, podróży do wolności? A może życia?
Tyle pytań bez odpowiedzi, tyle problematycznych problemów. Nasza generacja odczuje silny ból metafizyczny. I to zdanie kłębiące się od lat, będące także kluczem do wielu dróg. Nie wiadomo skąd pojawiło się i pewien nie jest jak szybko zniknęło.
Oraz powróciło…
A wraz z nim cała masa nowych Weno twórczych słów… Musiał pisać!
Musiał tworzyć nowe wyrazy. Składać je w zdania, a zdania w rozdziały!
Nie istotne o czym!
O nowym, nie przebytym, nie poznanym i nie znalezionym.
Musiał słowami zaznaczyć białe punkty na mapie.
Mapie czego? Życia? Świata? A może świadomości?
Tyle pytań, tak mało odpowiedzi.
Była jedna.
Porzucenie. Porzucenie domu, porzucenie pieniędzy.
Odjazd. Wyjazd. Zanik siebie samego…
*
- Proszę pana! – dobiegał go męski pogłos.
Ciemność, a może jasność otaczała go, widniało wszędzie biel.
Na około widział białe światło i sylwetki ludzi tak samo ubranych, nie wiedział co się dzieje, ani co się stało i dlaczego znalazł się przypięty do łóżka pasami, a dookoła niego przemieszczają się postacie w kredowych kiltach i wołają go po imieniu.
Skąd jego imię znają nieznani mu osobnicy?
Otworzył szeroko oczy.
Był w małym pomieszczeniu, a na około biegali mężczyźni, i chyba jedna kobieta, nie pewność pozostawiał brak wykształconego gruczołu powodującego wzrost piersi.
Wypowiedział kilka słów na jakie starczyło mu sił:
- Co ja tu robię? – pytanie stało się retorycznym, gdyż nikt go nie usłyszał, a szkoda.
Znowu usnął.
*
Obudził się na dobre dwudziestego szóstego listopada bieżącego roku, w którym przepowiedziano definitywne zakończenie się ludzkiego panowania nad galaktyką, nie przesadzajmy, nad globem.
Minął kawał czasu nim odzyskał przytomność. Leżał na oddziale w sektorowym szpitalu nie tak daleko jego zamieszkania.
Oszołomienie sprawiło, że wciąż czuł się niczym w śnie.
Leżał sam w sali, jego łóżko, on przypięty do kroplówki, oraz osobnik w garniturze.
Krótko obcięty z blizną pod okiem, prawym.
Opierał się złożonymi dłońmi o kolana. Wpatrywał się w podłogę nie zwracając uwagi na przebudzenie pacjenta.
A jednak…
- Panie Pisarzu. – zaczął – niedługo minie miesiąc, a my nie dostaliśmy, ani jednego nowego słowa do… - patrzył w górę zastanawiając się sztucznie nad doborem wyrazu - … naszej kolekcji.
Uśmiechnął się.
- Jaki mamy dzień?
- Poniedziałek. – odpowiedział szybko jakby znając pytanie.
- Data…
- Dwudziesty szósty listopad.
- Listopada…
- Słucham?
- Listopada, mówi się listopada. – poprawił zaskoczonego agenta – Odmiana przez przypadki…
- Nie istotne, nadal nie dotrzymał pan swojej części umowy, kiedy myśmy wpłacili zaliczkę.
- Tak, za to co napisałem, zatem – dyplomował – jesteśmy kwita.
- Ale to tak nie działa, panie Pisarzu – nachylił się nad nim – przyjmujesz fragment, oczekujemy przyjęcia całości. W zamian za to co dostaniemy my – dodał – oczywiście.
- Możecie wziąć sobie resztę historii, którą zacząłem, nie potrzebuję jej, nie jest skończona, ale i nie zostanie. Na pewno nie teraz. – uświadomił – Wyjeżdżam i szybko nie wracam.
- Tak? A to niby gdzie?
- Daleko – odpowiedział oględnie – a gdzie, to nie twój interes, do psiego kutasa.
- Fallusa to ty zostaw s spokoju – powiedział – masz cztery dni na dostarczenie powieści.
- Nie skończę jej! – wybuchnął przykuty do szpitalnego łoża.
- Ależ skończysz.
Usnął.
*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz