Konsternował
swoje życie przez kolejne kwadranse, aż od drzwi dobiegł go rozrywający ciszę
irytujący dźwięk dzwonka. Podniósł oblicze, sygnał powtórzył się trzykrotnie o
tej samej długości.
- Kurier? –
zapytał retorycznie, po czym sam odpowiedział na własne pytanie – a może jednak
Alojzy nie zaniechał.
Wstał,
rozprostował kończyny, na skutek czego strzeliło mu w karku. Po przyjemnym
rozluźnieniu mięśni poszedł do wejścia, by uchylić gościowi i odebrać,
najprawdopodobniej, przesyłkę od pana von Bielucha. Stanął przed ruchomą płytą
z drewna, popatrzył się z odległości kroku na szklaną, wypukłą soczewkę.
Przyłożył
prawe oko do pryzmaty, po drugiej stronie znajdowała się starsza kobieta w
długiej ciemno różowej zielenią kratowanej spódnicy spod której wystawały grube
czarne rajstopy chowające się w białych pobrudzonych butach zimowych. Krótkiej,
materiałowej, fasonowo eleganckiej kurtce. Na głowie miała jasny kremowy beret.
Całość wyglądała na jej szczupłym ciele komicznie, w ręku trzymała nieznanej
treści makulaturę.
- Kto tam? –
zapytał odsuwając zasuwkę, nie otwierając jednak.
- Posłaniec –
odpowiedziała niejednoznacznie.
Sam nie
wiedział co oznaczać miało to stwierdzenie, posłańcem mógł być każdy, a nie
może nie przyjąć z powrotem zeszytu, po za tym co zrobić mu mogła kobieta w
wieku podeszłym.
Uchylił
odrobinę drzwi, wystawiał oko oraz część twarzy między framugę, a wrota.
- Słucham, –
poruszył temat – w jakiej sprawie?
- Jestem
posłańcem, mój drogi – powiedziała pani z ogromny uśmiechem na ustach i
przesadzoną dobrocią w głosie.
- Z czym
przychodzicie?
- Wpuść, a
dostaniesz czego potrzebujesz. – poradziła mu kurtuazyjnie, jednakże stanowczo.
Zmuszony
bowiem był przeboleć obecność starej baby, w celu poznania intencji i może odzyskania
własności.
Pozwolił na
tę okoliczność wejść starej, dziwacznie prezentującej własną osobę damie.
Wkroczyła do
mieszkania małymi, lecz żwawymi krokami, nie zdejmując butów patrząc po
ścianach obłąkanym wzrokiem skierowała się na krzesło w kuchni.
Nie przejmowała
się gospodarzem ni rozpuszczającym się szarobrązowym śniegiem przyniesionym
właśnie z dworu. Bez zdejmowania odzieży powierzchniowej rozsiadła się na
krześle wpatrując swe wielkie niemal białe oczyska w skromnego pisarza.
On
zdegustowany nowo przybyłą postaci zapalił pozostawionego w opakowaniu
papierosa. Rozluźniony włożył stojące buty obok by nie zamoczyć skarpetek od
mokrej podłogi. Poszedł śladem gościa do pomieszczenia kuchennego. Oparty o futrynę
zaciągał się swoim ostatnim tytoniowym skrętem. Nie czekał, aż kobieta sama
powie w jakiej sprawie niepokoi prozaika.
Teraz kiedy
miał możliwość dokładnego zlustrowania przybysza przyuważył znamię na zewnętrznej
części prawej dłoni. Czarnym atramentem
wprowadzonym specjalistycznym piórem pod skórę wytatuowane dwie prostopadło
usytuowane proste kreski równej długości złożone w całość dzieląc na jednakowe fragmenty.
Zniszczona twarz
odzwierciedlała przewidywany wiek nieznajomej, która nie myślała o używaniu
żadnych perfum, ani kosmetyków obniżających postrzeganie przez otoczenie, zwą
oni ten zabieg odmłodzeniem, ale wygląda na to, że nie stosuje się ona do
zaleceń.
- Macie moją
książkę? – zapytał bezpośrednio mając ponad średnią impertynencję posłańca
- Mam, Słowa
– odpowiedziała, na co spadł mu kamień z serca – jeżeli o to pytasz
młodzieńcze.
- To dawaj
pani, i się żegnamy – podszedł wrzucając papierosa niedbale do zlewu.
Zasyczał.
Z
wyciągniętą dłonią stał po drugiej stronie stolika, na co osobnik płci
przeciwnej zaczynał zastanawiać się czy jest on bowiem wariatem czy żądnym
poznania.
- Usiądź, by
wysłuchać Słów – pokazała mu krzesło a ze zbioru makulatury wybrała, formatu
połowy reszty szpargałów, obszerną książkę w grubej oprawie, z tym samym
znakiem, który widniał na jej dłoni.
Okładka
okazywała częste ślady użytkowania, zagniecenia papieru oraz wytarcia. Często,
intensywnie i gorliwie stosowana nie mogła pozostać bez śladów
- Czy to są
te twoje „słowa”?! – wybuchnął, nie wytrzymał obecności obcego człowieka o
takiej bezczelności w ścianach jego własnego mieszkania – Wynoś się! – krzyczał
na nią, a ona w spokoju wysłuchiwała – I posprzątaj syf, który narobiłaś swoimi
buciorami, babo! – nie przerywał – Podnoś zawszone dupsko i won! – tak wściekły
nie był od lat, może to przyczyna jego odstępstwa od populacji.
Idioci,
głosiciele, idole, wzorce. Od lat nie czytał gazety, nie oglądał telewizji. Jeżeli
wiedział o sytuacji otoczenia to z tablicy ogłoszeń na parterze jego pionu,
bądź informacji otaczających go na około w miejscach publicznych. Pewne, że
kiedy zapytać ktoś chciałby go o godzinę, bądź datę uzyskał by marną odpowiedź.
Dzielił życie na porę dnia, nocy oraz wiosnę, lato, jesień, zimę. Płacił
podatki, oddawał cesarzowi co cesarza, a w zamian za to oczekiwał świętego
spokoju, a nie zgrzybiałego babska z krzyżami na rękach, nawiedzających go we
własnym domu i paskudzących starannie wyczyszczonych podłóg.
- Ogłuchłaś?
– zdziwiony jej ignorancją – jeszcze chwila, a sam cię wypieprzę stąd. –
uspokoił ton, ale wciąż nie był to stan
quo z brakiem jawnych emocji.
Kobieta
wstała. Zebrała swoje szpargały zostawiając jedną z kartek na stole.
- Do
widzenia. – bez namiętnie pożegnała kierując się w stronę drzwi.
Chwycił
śmiecia i ruszył za nią
- Zabieraj
to! – wcisnął jej między dłonie, ale ona zawzięcie zamiast odebrać upuściła w
kałużę roztopionego śniegu.
Stała już za
progiem jego mieszkania.
Nie zwracając
na niechcianego gościa uwagi trzasnął drzwiami, tak że pięć pięter w dół jak i w
górę usłyszeć dało się pogłos.
Wymęczony z
rana emocjami opadłszy na zamknięte wrota wyjął paczkę po papierosach.
- Kurwa! –
na brak zawartości zareagował impulsywnie wystrzeliwując siłą mięśni rąk w
przestrzeń puste pudełko, no i klnąc… - nawet wy przeciwko mnie?
Siedział
teraz zmarnowany pod wyjściem z własnego domu i wpatrywał się w pustkę nie
wiedząc co począć.
Coraz to
bardziej pchała go od środka motywacja by wyjechać. Miał dość. Chciał odpocząć.
Odpocząć po swojemu. Odpocząć po swojemu, tak jak robił to i chce wciąż robić.
Spakować plecak, wziąć drobne na bilet i ruszyć, tylko tym razem tam gdzie
nigdy nie dotarł, a o czym marzył zawsze.
Tam gdzie leżą dwie duże wyspy, gdzie rdzenni
mieszkańcy do dziś biegają za zwierzętami odziani w zwiewne płótna, tatuują
twarze w taki sposób by tylko znający poznali ich znaczenie. Chciał dotrzeć na
sam koniec świata. Gdzie dwie wyspy tak różniące się od siebie, a dzieli je tak
mały dystans.
Potrzebował pieniędzy.
Tych, które
już posiadł, a zabezpieczył daleko.
Nie
pozostało już mu nic innego jak jechać. Jechać przed siebie.
Lecz przed nim
jeszcze długa droga. Nie posiadał żadnego przygotowania fizycznego, bo
mentalnie gotów był zawsze – wiedział, przewidywał, że prędzej czy później ta
sytuacja nastąpi i oczekiwał jej.
Aż w końcu
nastała.
*
Starsza
kobieta z makulaturą i książką stała w nadziei na nawrócenie się pisarza.
Patrzyła się z przejęciem na identyczne drzwi, które znajdowały się za nią z
wulgarnym, desperacko umieszczonym stwierdzeniem: „pierdolę cię”.
Jednak, gdy
usłyszała kolejne ostre słowo dobiegające zza ściany ruszyła w prawo, skąd
przyszła.
Dreptała przed
siebie wolnym krokiem do kolejnego podłużnego pomieszczania w którym tym razem
miały znaleźć się dwie windy. Jedna towarowo osobowa, druga zwyczajnie
pasażerska.
Mijała
kolejne wejścia do mieszkań kolejnych nieznajomych prawdy uczestników tłumu.
Szeptała
słowa modlitwy w rytm bicia serca oraz stawianych, albo raczej suwanych nóg o
podłogę.
Wpadała w
trans, przemierzała niedługi korytarz w tak powolnym tempie, że wydać się mogło
to surrealistyczne, ale ona tam naprawdę była. Prawdą było iż stąpała krok za
krokiem, wymawiając rytmicznie Słowo za Słowem, wielbiąc przy tym jej Pana,
Pana nad panami. Nie wypowiadała jednakże jego imienia, pozostawał on
bezimiennym.
Może posiadał
nazwy tyle ile wierzących w Niego ludzi na świecie? Może tyle co żyjących – praktykujących
i niepraktykujących.
Z
prostopadłego korytarza wyszedł młody mężczyzna w cienkiej kurtce, czapce z
daszkiem i torbą na ramieniu. W dłoni trzymał plastikową teczkę z przypiętymi
kartkami papieru, na których widniały nazwiska i adresy, oraz odręczne podpisy.
Na jednej z stron widniało nawet nazwisko Pisarza, a także jego miejsce
zamieszkania jednak bez sygnatury.
Wysoki
osobnik w długich blond włosach spiętych w kucyk przeszedł mijając zajmującą
połowę przejścia kobietę z pożałowaniem, a nawet odrobiną strachu. Wypatrzył
numer lokalu po czym przygotował odpowiednią kopertę i zadzwonił. Popatrzył
jeszcze raz na staruszkę, która wciąż ze swoją zabójczą prędkością zmierzała do
windy.
*
Dzwonek do
drzwi rozbrzmiał znowu.
Writer
poderwał się na równe nogi i z impetem otworzył drzwi.
- Czego!? –
zapytał bulwersując się i płosząc listonosza.
- Ja, ja… -
nie wiedział co odpowiedzieć na taki atak ze strony mieszkańca – jestem…
listonoszem.
Uspokoił
się.
-
Przepraszam… - spuścił głowę uspokajając się by porozmawiać w sposób normalny.
- Ciężki
poranek?
- Tak… - przełknął
ślinę wpuszczając kuriera do wewnątrz, ten jednak odmówił – …tak jakby…
Doręczyciel
spojrzał się raz jeszcze w kierunku wind i zdziwił się nagłym zniknięciem
powolnej kobiety, przetarł oczy i powrócił myślami do odbiorcy.
- Mam
przesyłkę. – oznajmił – od pana… A.D. von Bieluch, dobrze? – nie będąc pewnym.
- Tak, tak,
pasz fajka?
- Mam –
wyciągnął z tylnej kieszeni spodni paczkę tanich papierosów i podał otwartą do
pisarza.
- Dzięki. –
wyjął jednego – potworny dzień.
- Nie
pierwszy i nie ostatni – uśmiechnął się delikatnie – wracając do zamówienia –
powrócił na właściwe tory – oto dokument do podpisania jako potwierdzenie
odbioru.
Podał mu
dużą, kwadratową przesyłkę w brązowej kopercie.
Pisarz dla
pewności otworzył pakunek bez zwłoki i wyjął gruby zeszyt tego samego formatu
co opakowanie. Przewertował sprawdzając zawartość.
Teraz już
bez problemowo mógł kontynuować powieść bądź udać się na długo planowane
wakacje.
Patrz do góry! – usłyszał w głowie.
Znów
zaczynał się denerwować
Wolność, której nie zapomnisz! – myśl nie przerywała.
Na nowo popadał w paranoję.
Pomyśl, czy jesteśmy wolni! – słowa płynęły w jego głowie
Zaczynał
odczuwać ogólne osłabienie i niechęć.
Tak blisko nigdy nie był nikt… - po wypowiedzeniu ostatniego wyrazu, atak psychotyczny
ustąpił.
- Wszystko w
porządku – dobiegał go inny głos, tym razem ludzki, tłumiony i nie wyraźny –proszę
pana, odczuł dotyk na ramieniu.
Spojrzał na
kuriera, który mówił do niego, a on nie słyszał, świat mu wirował, a może to on
upadał nie czując tego?
*
- Proszę pana!
– krzyczał – Proszę pana! – powtarzał.
Rzucając długopis
złapał go za ramię i potrząsając nawoływał mdlejącego adresata do podtrzymania
świadomości.
Odbiorca jednej
z wielu przesyłek zemdlał.
Dopadła go panika,
którą z szybka opanował i doszedł do
wniosku, że zrobić musi co mu nakazywał obowiązek obywatelski i umiejętności
pierwszej pomocy nabyte dawno temu jako pionier.
*
Opadł z sił.
Na mokrej
podłodze w mieszaninie śniegu, piachu leżał nieprzytomny Pisarz nie mający
pojęcia co się z nim teraz dzieje.
Pamiętał
ostatnie słowa, tym że jest blisko.
Blisko
czego?
Zakończenia,
podróży do wolności? A może życia?
Tyle pytań
bez odpowiedzi, tyle problematycznych problemów. Nasza generacja odczuje silny ból metafizyczny. I to zdanie
kłębiące się od lat, będące także kluczem do wielu dróg. Nie wiadomo skąd
pojawiło się i pewien nie jest jak szybko zniknęło.
Oraz
powróciło…
A wraz z nim
cała masa nowych Weno twórczych słów… Musiał pisać!
Musiał
tworzyć nowe wyrazy. Składać je w zdania, a zdania w rozdziały!
Nie istotne
o czym!
O nowym, nie
przebytym, nie poznanym i nie znalezionym.
Musiał
słowami zaznaczyć białe punkty na mapie.
Mapie czego?
Życia? Świata? A może świadomości?
Tyle pytań,
tak mało odpowiedzi.
Była jedna.
Porzucenie.
Porzucenie domu, porzucenie pieniędzy.
Odjazd.
Wyjazd. Zanik siebie samego…
*
- Proszę
pana! – dobiegał go męski pogłos.
Ciemność, a
może jasność otaczała go, widniało wszędzie biel.
Na około
widział białe światło i sylwetki ludzi tak samo ubranych, nie wiedział co się
dzieje, ani co się stało i dlaczego znalazł się przypięty do łóżka pasami, a
dookoła niego przemieszczają się postacie w kredowych kiltach i wołają go po
imieniu.
Skąd jego
imię znają nieznani mu osobnicy?
Otworzył
szeroko oczy.
Był w małym
pomieszczeniu, a na około biegali mężczyźni, i chyba jedna kobieta, nie pewność
pozostawiał brak wykształconego gruczołu powodującego wzrost piersi.
Wypowiedział
kilka słów na jakie starczyło mu sił:
- Co ja tu
robię? – pytanie stało się retorycznym, gdyż nikt go nie usłyszał, a szkoda.
Znowu usnął.
*
Obudził się
na dobre dwudziestego szóstego listopada bieżącego roku, w którym
przepowiedziano definitywne zakończenie się ludzkiego panowania nad galaktyką,
nie przesadzajmy, nad globem.
Minął kawał
czasu nim odzyskał przytomność. Leżał na oddziale w sektorowym szpitalu nie tak
daleko jego zamieszkania.
Oszołomienie
sprawiło, że wciąż czuł się niczym w śnie.
Leżał sam w sali,
jego łóżko, on przypięty do kroplówki, oraz osobnik w garniturze.
Krótko obcięty
z blizną pod okiem, prawym.
Opierał się
złożonymi dłońmi o kolana. Wpatrywał się w podłogę nie zwracając uwagi na przebudzenie
pacjenta.
A jednak…
- Panie
Pisarzu. – zaczął – niedługo minie miesiąc, a my nie dostaliśmy, ani jednego
nowego słowa do… - patrzył w górę zastanawiając się sztucznie nad doborem wyrazu
- … naszej kolekcji.
Uśmiechnął
się.
- Jaki mamy dzień?
-
Poniedziałek. – odpowiedział szybko jakby znając pytanie.
- Data…
- Dwudziesty
szósty listopad.
- Listopada…
- Słucham?
- Listopada,
mówi się listopada. – poprawił zaskoczonego agenta – Odmiana przez przypadki…
- Nie istotne,
nadal nie dotrzymał pan swojej części umowy, kiedy myśmy wpłacili zaliczkę.
- Tak, za to
co napisałem, zatem – dyplomował – jesteśmy kwita.
- Ale to tak
nie działa, panie Pisarzu – nachylił się nad nim – przyjmujesz fragment,
oczekujemy przyjęcia całości. W zamian za to co dostaniemy my – dodał –
oczywiście.
- Możecie
wziąć sobie resztę historii, którą zacząłem, nie potrzebuję jej, nie jest
skończona, ale i nie zostanie. Na pewno nie teraz. – uświadomił – Wyjeżdżam i
szybko nie wracam.
- Tak? A to
niby gdzie?
- Daleko –
odpowiedział oględnie – a gdzie, to nie twój interes, do psiego kutasa.
- Fallusa to
ty zostaw s spokoju – powiedział – masz cztery dni na dostarczenie powieści.
- Nie
skończę jej! – wybuchnął przykuty do szpitalnego łoża.
- Ależ
skończysz.
Usnął.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz