poniedziałek, 12 listopada 2012

Dzień dwunasty - brak weny - mało słów - może sen przyniesie natchnienie - 21 212


O porze jednoznacznie przyzwoitej, stał przed drzwiami starego mieszkania. W sobotnie południe zamierzał dostać się do tego lokalu w celu nawiązania ponownego porozumienia. Miał nadzieję szczerą, że nie namieszał na tyle by go nie wpuszczono.
Zwiedzanie i poznawanie okolicy musiał odłożyć sobie na kolejny wolny termin, których było coraz mniej. Nawet nie zawitał nigdzie w celu uzyskania środków do życia, które miał na wykończeniu tak jak zapasy żywnościowe w lokalu, w którym stacjonował.
Zapukał trzy razy w miękkie, przeżarte przez te wszystkie lata drewno.
Otworzyła je starsza kobieta, nie specjalnie ucieszona widokiem pisarza.
- Jest syn? – zapytał bezpośrednio
- Nie ma. – chciała zamknąć mieszkanie mu przed nosem, lecz nie dał wsuwając buta oraz rękę między framugę.
- Chciałbym z nim tylko porozmawiać, nic więcej.
- Nie ma, wyszedł. – wciąż upierała się przy swoim
- Skoro wyszedł to wie pani gdzie on jest, w końcu zna go pani.
- Nie wiem.
- Proszę mi zaufać, nie chcę mu zrobić krzywdy, może uda mi się do niego dotrzeć. – popatrzyła się na niego spod okularów po czym wpuściła do środka.
Wskazała mu kierunek i zniknęła w potoku dnia codziennego. Zmywanie, prasowanie, czytaniem oglądanie i wszystko to co może robić matka dwudziestokilkoletniego mężczyzny. Stał teraz przed kolejnym pomieszczeniem, skąd nie dobiegał żaden dźwięk poza rytmicznym stukaniem o drewniany przedmiot. Nabrał powietrza i zapytał:
- Mogę wejść? – myślał co dalej mówić.
- Tak… - obojętny głos odrzekł.
Writer usiadł na krześle skierowanym w stronę łóżka, jakby spodziewał się gościa.
Siedzieli teraz naprzeciwko siebie, albo raczej pisarzyna siedział, a autysta leżał. Panowała absolutna cisza, wydawałoby się, że zatrzymał się czas, z otoczenia nie docierały dźwięki. Kobieta z kuchni zamarła, nie wydawała odgłosów, nie słychać było brzmień pracy, a Łukasz przestał uderzać w mebel.
Milczeli i czekali, który pierwszy zacznie dialog, bądź monolog.
- Łukaszu – zaczął gość – wiem, że nie zaczęliśmy znajomości najżyczliwiej, ale tak to już jest. Ludzi czasem ponosi, zwłaszcza nerwowych, a ja jestem niestety impulsywny od czasu do czasu. Każdemu się zdarza.
Leżący na łóżku człowiek nie przeszkadzał mu w monologu.
- Chciałbym ci to jakoś wynagrodzić – przewrócił oczami – może, nie do końca robię to dla przebaczenia jednak chciałbym, abyś mnie lepiej poznał, a przy tym, byś zapoznał lepiej mnie z okolicą, co tym na to? – zakończył pytaniem.
Dłuższą chwilę obaj konsternowali w ciszy, ani jeden, ani drugi nie spuszczał oczu. Patrzyli po sobie, jakby chcieli przejrzeć się nawzajem. Spojrzeć przez zwierciadło prawdy i dowiedzieć się o drugim tego czego powiedzieć nie ma ochoty.
- Mogę pokazać ci pewne miejsce, zwykłe, lecz rzadko odwiedzane.
- No to idziemy – po czym wstał z krzesła i wyciągnął dłoń do Łukasza.
Ignorując jego gest wstał i poszedł do kuchni. W ślad za nim po woli i nieśpiesznie poszedł i Writer.
-Mamo, wychodzimy. – Oznajmił wkładając skórzanego buta. Kobieta otarłszy dłonie w fartuch podeszła do progu dzielącego kuchnię z przedpokojem.
- A gdzie idziecie moi panowie? – niezmiernie miło zapytała, sam nie wiedział kogo, jego czy syna, może obu, może żadnego.
- W niezwykle zwykłe miejsce.
- To znaczy? – ciekawska matka nie dawała za wygraną.
- Kilka ulic na wschód, kilka na północ, jedną na zachód i raz jeszcze kilka na północ, tam będziemy – powiedział prawdę, lecz w sposób taki by rodzicielka nie zorientowała się gdzie idzie.
- Ach ci młodzi – popatrzyła na pisarza i kręcąc głową dołączyła – kto ich zrozumie.
Chwilę potem byli już na dworze i kierowali się ku schodzącemu słońcu, które dziś pięknie świeciło. Mimo, że dnie były mroźne a noce obfite w opady śniegu to dni zazwyczaj opromieniał blask Heliosa, a niebo nieskazitelnie czyste. Aż chciało się wyjść na dwór. Chodniki wysprzątane, psów wiele nie zauważyli, a śnieg bielutki niesplamiony żółcią.
Szli w milczeniu dobry kwadrans między wąskimi uliczkami miasteczka. Stare kamieniczki, obdrapane bloki, wymalowane ściany. Życie codzienne. Nie było tu wielkich odrestaurowanych pałacyków na cześć dawnych monarchów, a zbudowanych przez dzisiejszych bądź ówczesnych polityków.
- Czemu mnie zabrałeś dzisiaj ze sobą, poprosiłeś o pomoc? – przechodzili, akurat obok domu jednorodzinnego, a właściwie chałupy, pamiętającej jeszcze bratobójcze walki. Psy na łańcuchach szczekały jeden na drugiego odstraszając złodziei oraz natrętów.
- Chcesz wiedzieć? Po rozmowie z moją… znajomą uznałem, że skrzywdziłem cię,  wolałbym cię lepiej poznać nim następnym razem zaatakuje.
- Miałeś prawo, wszedłem do twojego domu i zacząłem mieszać.
- Ale jakim cudem, słyszałem, że się nie mylisz? – zdziwiony zapytał, ciekaw prawdy.
Odpowiedziało mu milczenie.
Skręcili kilka krotnie,
- Nie pomyliłem się.
- Co proszę? – sam nie wiedział czy się złościć, czy nie dowierzać, czy może się cieszyć.
- Mówię, nie pomyliłem się. Nie mylę się niestety.
- To jaki cel był tego działania… – starał mówić się jak najładniej by nie wybuchnąć. Bowiem w tym momencie tryskał złością, a mimo wszystko miał wewnętrzy przymus zostania z chłopakiem.
- Dojdziemy na miejsce to wszystko wyjaśnię. – Zamilkł i żadne wołanie, ani namawianie nie pomagało. Teraz pisarzowi nie pozostawało nic innego jak tylko czekać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz