O porze jednoznacznie przyzwoitej, stał przed
drzwiami starego mieszkania. W sobotnie południe zamierzał dostać się do tego
lokalu w celu nawiązania ponownego porozumienia. Miał nadzieję szczerą, że nie
namieszał na tyle by go nie wpuszczono.
Zwiedzanie i poznawanie okolicy musiał
odłożyć sobie na kolejny wolny termin, których było coraz mniej. Nawet nie
zawitał nigdzie w celu uzyskania środków do życia, które miał na wykończeniu
tak jak zapasy żywnościowe w lokalu, w którym stacjonował.
Zapukał trzy razy w miękkie, przeżarte przez
te wszystkie lata drewno.
Otworzyła je starsza kobieta, nie specjalnie
ucieszona widokiem pisarza.
- Jest syn? – zapytał bezpośrednio
- Nie ma. – chciała zamknąć mieszkanie mu
przed nosem, lecz nie dał wsuwając buta oraz rękę między framugę.
- Chciałbym z nim tylko porozmawiać, nic
więcej.
- Nie ma, wyszedł. – wciąż upierała się przy
swoim
- Skoro wyszedł to wie pani gdzie on jest, w
końcu zna go pani.
- Nie wiem.
- Proszę mi zaufać, nie chcę mu zrobić
krzywdy, może uda mi się do niego dotrzeć. – popatrzyła się na niego spod
okularów po czym wpuściła do środka.
Wskazała mu kierunek i zniknęła w potoku dnia
codziennego. Zmywanie, prasowanie, czytaniem oglądanie i wszystko to co może
robić matka dwudziestokilkoletniego mężczyzny. Stał teraz przed kolejnym
pomieszczeniem, skąd nie dobiegał żaden dźwięk poza rytmicznym stukaniem o
drewniany przedmiot. Nabrał powietrza i zapytał:
- Mogę wejść? – myślał co dalej mówić.
- Tak… - obojętny głos odrzekł.
Writer usiadł na krześle skierowanym w stronę
łóżka, jakby spodziewał się gościa.
Siedzieli teraz naprzeciwko siebie, albo
raczej pisarzyna siedział, a autysta leżał. Panowała absolutna cisza,
wydawałoby się, że zatrzymał się czas, z otoczenia nie docierały dźwięki.
Kobieta z kuchni zamarła, nie wydawała odgłosów, nie słychać było brzmień
pracy, a Łukasz przestał uderzać w mebel.
Milczeli i czekali, który pierwszy zacznie
dialog, bądź monolog.
- Łukaszu – zaczął gość – wiem, że nie
zaczęliśmy znajomości najżyczliwiej, ale tak to już jest. Ludzi czasem ponosi,
zwłaszcza nerwowych, a ja jestem niestety impulsywny od czasu do czasu. Każdemu
się zdarza.
Leżący na łóżku człowiek nie przeszkadzał mu
w monologu.
- Chciałbym ci to jakoś wynagrodzić –
przewrócił oczami – może, nie do końca robię to dla przebaczenia jednak
chciałbym, abyś mnie lepiej poznał, a przy tym, byś zapoznał lepiej mnie z
okolicą, co tym na to? – zakończył pytaniem.
Dłuższą chwilę obaj konsternowali w ciszy,
ani jeden, ani drugi nie spuszczał oczu. Patrzyli po sobie, jakby chcieli
przejrzeć się nawzajem. Spojrzeć przez zwierciadło prawdy i dowiedzieć się o
drugim tego czego powiedzieć nie ma ochoty.
- Mogę pokazać ci pewne miejsce, zwykłe, lecz
rzadko odwiedzane.
- No to idziemy – po czym wstał z krzesła i
wyciągnął dłoń do Łukasza.
Ignorując jego gest wstał i poszedł do
kuchni. W ślad za nim po woli i nieśpiesznie poszedł i Writer.
-Mamo, wychodzimy. – Oznajmił wkładając
skórzanego buta. Kobieta otarłszy dłonie w fartuch podeszła do progu dzielącego
kuchnię z przedpokojem.
- A gdzie idziecie moi panowie? – niezmiernie
miło zapytała, sam nie wiedział kogo, jego czy syna, może obu, może żadnego.
- W niezwykle zwykłe miejsce.
- To znaczy? – ciekawska matka nie dawała za
wygraną.
- Kilka ulic na wschód, kilka na północ,
jedną na zachód i raz jeszcze kilka na północ, tam będziemy – powiedział
prawdę, lecz w sposób taki by rodzicielka nie zorientowała się gdzie idzie.
- Ach ci młodzi – popatrzyła na pisarza i
kręcąc głową dołączyła – kto ich zrozumie.
Chwilę potem byli już na dworze i kierowali
się ku schodzącemu słońcu, które dziś pięknie świeciło. Mimo, że dnie były
mroźne a noce obfite w opady śniegu to dni zazwyczaj opromieniał blask Heliosa,
a niebo nieskazitelnie czyste. Aż chciało się wyjść na dwór. Chodniki
wysprzątane, psów wiele nie zauważyli, a śnieg bielutki niesplamiony żółcią.
Szli w milczeniu dobry kwadrans między
wąskimi uliczkami miasteczka. Stare kamieniczki, obdrapane bloki, wymalowane
ściany. Życie codzienne. Nie było tu wielkich odrestaurowanych pałacyków na
cześć dawnych monarchów, a zbudowanych przez dzisiejszych bądź ówczesnych
polityków.
- Czemu mnie zabrałeś dzisiaj ze sobą,
poprosiłeś o pomoc? – przechodzili, akurat obok domu jednorodzinnego, a
właściwie chałupy, pamiętającej jeszcze bratobójcze walki. Psy na łańcuchach
szczekały jeden na drugiego odstraszając złodziei oraz natrętów.
- Chcesz wiedzieć? Po rozmowie z moją…
znajomą uznałem, że skrzywdziłem cię,
wolałbym cię lepiej poznać nim następnym razem zaatakuje.
- Miałeś prawo, wszedłem do twojego domu i
zacząłem mieszać.
- Ale jakim cudem, słyszałem, że się nie
mylisz? – zdziwiony zapytał, ciekaw prawdy.
Odpowiedziało mu milczenie.
Skręcili kilka krotnie,
- Nie pomyliłem się.
- Co proszę? – sam nie wiedział czy się
złościć, czy nie dowierzać, czy może się cieszyć.
- Mówię, nie pomyliłem się. Nie mylę się
niestety.
- To jaki cel był tego działania… – starał
mówić się jak najładniej by nie wybuchnąć. Bowiem w tym momencie tryskał
złością, a mimo wszystko miał wewnętrzy przymus zostania z chłopakiem.
- Dojdziemy na miejsce to wszystko wyjaśnię.
– Zamilkł i żadne wołanie, ani namawianie nie pomagało. Teraz pisarzowi nie
pozostawało nic innego jak tylko czekać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz