Obudziło
go natarczywe stukanie w drzwi wejściowe.
Otworzył
oczy, pomrugał by oswoić się z taką ilością światła na raz. Został brutalnie
przebudzony co bardzo mu się nie spodobało. Obejrzał się na boki, przypomniał
sobie, iż nie znajduję się w swoim starym, podniszczonym pokoju, a w nowym, wynajętym i wyremontowanym
mieszkanku.
Rozluźnił
się trochę.
Stukanie
do drwi jednak nie dawało mu spokoju. Ktoś po drugiej stronie przejścia
rytmicznie uderzał w drewno tworząc wgniecenia. Poczuł, że coś jest w kąciku
jego ust. Wymacał. Podniósł się próbując uniknąć zabrudzenia. Nieudolnie.
Brodę, koszulkę oraz palec wskazujący prawej ręki miał teraz w popiele, a
pukanie wciąż takie samo nie ustępowało. Nie zwalniało, nie przyspieszało. Nie
cichło, ani nie narastało. Były stałe.
Irytowało
to lokatora, ale zignorować nie mógł niespodziewanego gościa, ponieważ
wyglądało, że gość nie zamierzał zignorować jego ignorancji, tak więc podniósł
się z trudem do pozycji siedzącej, włożył buty na nogi. Zaobserwował herbatę,
którą wypił na raz i poszedł.
-
Idę! – powiedział przeciągle. Po chwili, stukanie umilkło.
Powieściopisarz
stanął w miejscu zaskoczony, choć w momencie kiedy stanął i przestał zbliżać
się do drzwi. Pukanie ponowiło się, ruszył kroki dwa, zamilkło. Za każdym razem
gdy robił ruch, w kierunku wejścia niepokojące stukanie milkło, lecz gdy robił
sobie przerwę ono napoczynało raz jeszcze. Dokładnie tak, jakby osoba z
przeciwnej strony wiedziała kiedy się zatrzymuje i stara się doprowadzić do
skutecznego otwarcia mieszkania.
W
końcu dotarł do drzwi, spojrzał przez wizjer i zobaczył mężczyznę w jego wieku,
który stwarzał wrażenie dziwaka.
-
Kto tam? – mosiężnym głosem powiedziała postać zza drzwi. Writerowi, aż uszy
stanęły dęba. Osoba przychodząca do niego, o takiej porze, stukająca przez
dłuższy czas w drzwi w tak irytujący sposób jakich mało, i na dodatek pyta się
kto jest po drugiej stronie.
-
To ja się, kurwa, pytam ‘kto tam’? – zdenerwowany pisarz wybucha i mówi do
człowiek po drugiej stronie.
Mężczyzna
ma czarne, rzadkie włosy, szorstką i pomarszczoną cerę, duże okulary i ubranie
sportowe. Wyglądał jak para nieszczęść, albo i dwie.
-
Stoi pan na moim chodniczku, mógłby pan zdjąć buty – te słowa dobiły go
doszczętnie, już miał ochotę otworzyć drzwi i w łoić przybyszowi, aż
potrzebował papierosa, ale przecież nie mógł teraz wrócić się do kuchni gdzie
zostawił resztę tytoniowych ruloników.
-
Skąd wiesz, że stoję na chodniku i, że jestem
w butach?
-
Ponieważ jest pan w moim domu. – człowiek mówił wszystko w taki sam sposób, bez
żadnej intonacji, bez głośniej lub ciszej wyeksponowanych słów, dokładnie jak
ze stukaniem, wszystko na jeden rytm – czy ja mógłbym wejść do własnego
mieszkania?
Writer
ufając intuicji otwiera drzwi nieznajomemu. Człowiek w rzeczywistości jest
niższy, ale chyba i młodszy niż przez szklane oko.
-
Mógłby mi pan wyjaśnić co tu robi? – lokator zapytany został nowoprzybyłego
-
Wczoraj wynająłem ten lokal i za niego mam zamiar dziś zapłacić, a jeszcze
jutro i przez najbliższy miesiąc mieszkać.
-
To niemożliwe – rozmówca zaczął wpatrywać się centralnie przed siebie, gdzieś w
dal – ja tu mieszkam, od wielu lat, z moją mamą, która za dwa tygodnie umrze.
-
Czemu tak mówisz, i ile masz lat, że mieszkasz z matką? – zszokowany tym co
zaszło, zaprosił mężczyznę do kuchni, samemu rozglądając się po klatce nim zamknął
drzwi na zamek.
-
Czy pan tu palił?- usiadł na jednym z krzeseł.
-
Tak. To moje nowe mieszkanie i mam do tego prawo, a ty zaraz mi wyjaśnisz co tu
robisz i czemu przerwałeś mi sen pukaniem - oznajmił
-
Jestem mieszkańcem tego mieszkania od lat dwudziestu czterech. Od kiedy się tu
urodziłem, matka zrodziła mnie w domu, bo bała się szpitali. Od tego czasu
mieszkam z nią.
-
A ojciec? – powiedział to zapalając papierosa
-
Niech pan tu nie pali, matka nie może wdychać dymu! – powiedział, tak samo jak
zawsze, sucho. – Ojciec nas zostawił chwilę po moim urodzeniu
-
Tu nie ma twojej matki, synku, a to nie twoje mieszkanie – dał mu do
zrozumienia siadając naprzeciw niego.
-
Ależ jest, w tym dużym pokoju, o tamtym – pokazał wzrokiem zamknięte
pomieszczenie.
Nasza
nowo poznana persona porządnie wystraszyła prozaika z rana. Zaczął wierzyć w
historię przybysza.
-
Możesz mi wytłumaczyć, wszystko jasno i wyraźnie? Może zaczniesz od powiedzenia
mi jak się nazywasz?
-
Łukasz. Mam lat 24, mieszkam na piętrze drugim… - nie dane mu było dokończyć
tego zdania
-
Idioto! – wrzasnął podrywając się z krzesła. Po czym opanował się, usiadł i
powiedział – a teraz idź do drzwi, otwórz zamek i spójrz na numer na górze
drzwi.
Osoba
poszła i zobaczyła numer 7.
-
Ale przecież, ale, no ale – zaczął się jąkać stojąc pomiędzy domem, a klatką.
-
Jesteś na piętrze trzecim, liczyć nie umiesz do trzech?
-
Umiem – pochwalił się – raz, dwa, trzy.
-
Masz coś z głową, kolego?
Na
te słowa Łukasz przestraszony, zasłaniając głowę rękoma.
-
No choć, zaprowadzimy cię do mamusi – zmiękło mu serce na widok przerażonego
‘dorosłego’
Pisarz
wstał kierując wyciągniętą rękę ku człowiekowi z naprzeciwka. Doszedł do
wniosku, że jest z nim coś nie tak, ale o resztę musiał dowiedzieć się sam, i
to nie od niego.
Chory
przeszedł do przedpokoju wciąż z wyraźnie przestraszony.
Dotarli
piętro niżej po niedługiej chwili, tuż po obmyciu ubrań z popiołu przez
lokatora mieszkania numer 7 znajdującego się na trzecim piętrze. Paranoik za
nim wciąż skulony, Pisarz przed drzwiami, do których właśnie miał dzwonić.
Niespełna
rozumu wyszedł zza niego i w ten sam sposób co kilkadziesiąt minut temu obudził
jego samego teraz zaczął stukać do wrót, najprawdopodobniej, swojego
mieszkania.
-
Czy to coś oznacza? – zapytał z ciekawości pisarz. Rozmówca kompletnie go
zignorował i wciąż pukał.
Po
krótkiej chwili. Zaprzestał. Z wnętrza dało się usłyszeć ciężkie stąpanie
połączone z szuraniem o podłogę. Kroki ustały, stary i wysłużony zamek
zabrzmiał. Skrzypiące drzwi uchyliły się, przez wąską szparkę dało dostrzec się
starczy wzrok odgradzający się od nich okularami, podobnych rozmiarów co te u
młodszego domownika drugiego piętra.
-
Łukaszku, gdzieś był tyle czasu? – uszczęśliwiona kobieta otworzyła szerzej,
dając im wgląd na przedsionek. Zadbany. Tapeta w kwiatki, mimo iż stara to
jednak niezbyt zniszczona. Podobnie jak u niego, na lewo szafka, na prawo
wieszaki. Na wieszakach dwie kurtki, jedna damska, druga męska. Babinka nieco
zdziwiła się wizytą nieznajomego jej człowieka. – Kim jest twój gość, Łukaszku?
– Łukaszek się nie odezwał. Wszedł cicho do domu i zniknął gdzieś za rogiem.
-
Dzień dobry, pani. – schylił głowę na te słowa – Pani syn pomylił mieszkania i
przyszedł do mnie myśląc, że to wasz dom.
-
Dziwne… – zamyśliła się – Proszę, proszę. Niech pan nie stoi na korytarzu.
Zrobię panu herbaty.
Siedzieli
w kuchni. Writer od strony okna, na któro patrzała Elżbieta. Pochłonięci
mieszaniem herbaty.
Łukasz
w tym czasie siedział samotnie na swoim łóżku wpatrując się w pustą ścianę
pokoju. Pomieszczenie było przyzwoitych rozmiarów, bowiem zmieścił się tam duży
regał z biurkiem, tapczan, komoda z akwarium, a wciąż pozostawało jeszcze
trochę miejsca.
Siedział
tam i patrzył. Nie myślał. Myślał o niczym. Nie przejmował się słowami
nieznajomego, który według niego zajął jego lokum. Wciąż był przekonany, że to
tamten dom należy do niego, i że to on tam mieszka.
Rozważał,
czy to wszystko mu się po prostu nie śni.
-
Przepraszam na chwilkę, zobaczę tylko co słychać u mojego syna. – nieśmiało powiedziała
kobieta wstając oraz patrząc wciąż w oczy gościa czekając aż potwierdzi, że
zrozumiał. Wciąż mieszała herbatę.
-
Niech sobie pani mną głowy nie zawraca, poczekam.
Ruszyła
w stronę ostatniego pokoju po prawo. Tego, który u niego jest zamknięty.
-
Popadasz w paranoję… - Złapał się za głowę i przetarł oczy – to przez te
książki.
Umoczył
usta w dobrze zaparzonej i posłodzonej herbacie. Stracił nawet ochotę na
palenie, a to rzadkość. Siedział i czekał. Z pokoju dobiegały go tylko ciche
głosy, na przemian kobiecy oraz męski. Nie wchodziły na siebie. Przypominało mu
to dialogi na kursach językowych.
Dryfował
w samotności w otchłań zapomnienia.
Z
każdym łykiem herbaty i przepłynięciem jej kropel po gardle ogrzewając je
kojąco oddalał się coraz to bardziej od świata rzeczywistego, a rytmiczny
dialog tylko potęgował ten stan.
Dryfował
w samotności w otchłań zapomnienia.
Przed
oczami zaczynał migotać mu świat, powoli i subtelnie. Świat wirował, on też
wirował. Czy to ta herbatka? A może otoczenie? Albo brak nikotyny?
Przed
twarzą coraz częściej pojawiał się i znikał się jeden obraz. Jedna sceneria.
Jeden krajobraz, aż zamarł.
Pisarz
znajdował się w nicości. Mógł rozglądać się do woli. Ruchy nic nie dawały,
przemieszczał się w punkcie nie pokonując żadnego dystansu.
**
Był
to piękny letni dzień. Słońce doskwierało, miasto tętniło życiem. Wielka,
portowa metropolia otoczona od trzech stron wodami opływała w dostatek.
Przystań roiła się od kupców, marynarzy oraz ichszych uciech. Niewysokie,
bogate domki ustawione w szeregach by równo przylegały do brukowanej ulicy.
Ulic było wiele, wszystkie jednak sprowadzały się do jednego, monumentalnych
rozmiarów budowli.
W
środku miasta znajdowała się wieża, budowana siłami zjednoczonych w tym celu
mieszkańców grodu. Mężczyźni nosili kamienie, szlifowali je, układali coraz to
wyżej i wyżej. Kobiety szykowały posiłki oraz roznosiły wodę dla spragnionych
mężczyzn.
Wieża
była przeraźliwie wielka. Widoczna zza horyzontu. Stanowiła odniesienie dla
podróżników, wskazywała im drogę. Wznosiła się bowiem aż do nieba i była
widoczna zewsząd. Konstruowali ją dniami i nocami. Najwybitniejsi architekci
miejscy połączyli siły by stworzyć arcydzieło architektury.
Budowla
przybierała barwę słońca, ogrzewana i skąpana w jego blasku, ponieważ ono
towarzyszyło jej co dnia. Według rysunków miała ona sięgać samych niebios,
łączyć dwa cudowne światy, być odpowiedzią na wiele pytań. Wielu oddało
najwyższą ofiarę by cel został osiągnięty – straciło swe życia, lecz nie ma
zwycięstwa bez poświęcenia. Budowa to niebezpieczna zabawa. Zwłaszcza gdy igra
się nie tylko z siłami ludzkimi, a także i z samym Bogiem.
Najwierniejszy
sługa Stwórcy ostrzegał i przeciwstawiał się przedsięwzięciu jak tylko mógł,
był przekonany, iż za to co czynią Najwyższy Władca ześle na nich nieszczęście,
lecz kto by słuchał słów starca.
Budowniczowie
byli już u skraju bram niebieskich. Wieża miała zostać po wielu latach pracy
ukończona. Panowie miejscy planowali ucztę na to święto. Planowali zaprosić na
nią samego Pana, chociaż surowiec w całej krainie był na wykończeniu. Wszystko
co mieli zużyli już prawie w całości na budowę.
Tego dnia zjechało się wielu możnych z obrębu całego grodu. Wielu
oligarchów, kapłanów, książąt. Wszyscy oczekiwali już tylko Jedynego.
Wnętrze
budynku tworzyć miało samotne, niezależne oraz ogromne miasto w mieście
skrywało się przed burzami oraz niebezpieczeństwami pod kamienną kopułą. Osiedle wciąż było puste, we wnętrzu
znajdowało się może kilkadziesiąt niezamieszkałych glinianych chałup Gdzie nie gdzie świeciły się pochodnie
odkrywające mroki pieczary. Miasto liczyło ponad sto kondygnacji, rozciągało
się na wszystkie strony, że aż trudno było sięgnąć końca (także dzięki
ciemnościom).
Tego
dnia wszystko miało się stać jasne. Tego dnia mieli osiągnąć swój cel. Po wielu
latach wspólnych trudów mieli dotrzeć do celu. Każda wyprawa na sam szczyt
musiała zaopatrzyć się w odpowiednia ilość zapasów żywności, wody oraz odzieży
wierzchniej, ponieważ dotarcie na sama górę zajmowało najsilniejszym z mężów
dwie dni i dwie noc, tak wiec z każdym stopniem ku szczytowi budowniczowie
mieli coraz to większe problemy z postępami. Jednakże udało im się. Ostatnia
wyprawa miała dotrzeć właśnie dziś. To oni mieli na własne oczy zobaczyć Raj,
oraz zatroszczyć się o przymierze miedzy oboma światami.
Wraz
z cala eskadra wyruszył Gubernator miejski wraz ze swym oddanym sługa, który
jeżeli pertraktacje się powiodą miał zostać ambasadorem niebieskim.
Obraz
tak szybko jak się pojawił i znikał, a on wciąż słyszał tę samą rozmowę w tej
samej tonacji.
W
pokoju, gdzie przebywała teraz kobieta i mężczyzna Toczył się spór, nie wykrywalny dla
nieznającego ich mowy. Jednakże kłócili się, zawzięcie, nie sposobem
wypowiadanych słów, bo te płynęły jednakowo, monotonie. Starsza osobniczka stała
naprzeciw młodego mężczyzny siedzącego na łóżku i opierającego się o ścianę, do
której ono przylegało. Wpatrywał się
teraz w twarz matki, a ona w oczy syna. Mieszała te sama herbatę tak samo
szybko i tak samo wolno jak wcześniej.
Stanęła
centralnie naprzeciw jemu otwarła swe spierzchnięcie wargi:
-
Co się stało?
-
Nic.
-
Pytam i oczekuję odpowiedzi.
-
Nic się nie stało.
-
Odpowiedz, albo nigdzie już sam nie wyjdziesz.
-
To nie jest nasz dom
-Ależ
synu, to jest nasz dom, tu się urodziłeś, pamiętasz? Na tej podłodze, na tym
dywanie.
-
To nie tu, mamo. Uwierz mi, to tam gdzie teraz jest ten, człowiek.
Kobieta
zatrzymała słowa. Odetchnęła chwile. Pomyślała. Pogoda za oknem zmieniła się
diametralnie, od tej którą można było odczuć jeszcze o poranku. Wtedy świeciło
słonce, a chmury przepływały po niebiosach nieśmiałe oraz w osamotnieniu. W tym
momencie za oknem szalał wicher, padał silny deszcz, a zrobiło się ciemno
niczym nocą.
Jednakże
oboje nie dali poznać po sobie niczego.
-
Dziecko drogie – kobieta wciąż starała się mówić do niego jedną barwą jednak
emocje zdawały się brać górę, jednak nieznacznie – nigdy nie zdarzało Ci się
mylić pięter, co się stało?
-
Mamo, czy kiedyś cię okłamałem? – powiedział i to co powiedział przypominało
pytanie.
-
Tak. Zdarzało ci się. Sam doskonale to pamiętasz, czyż nie?
-
Tak
-
To o co chodzi, czujesz… – tu się zatrzymała na urywek chwili – …urazę do tego
człowieka?
-
Oczywiście.
-
Co zrobił?
-
Powiedział, że jestem nienormalny.
-
a jesteś?
-
Tak. – powiedział zaciskając zęby.
-
Nienormalny nie oznacza, gorszy. Pamiętaj o tym. Masz dar, którego nie
posiadają inni, musisz też ponosić jego defekty. Jednak wiedz, że jeśli
będziesz pracować nad sobą i szlifować swą umiejętność – odetchnęła – to
pewnego dnia wady same znikną.
Siedział
na swoim miejscu popijając napar herbaciany. Staruszka wysunęła się powolutku,
z pełną szklanką napoju z pokoju Łukasza. Zdawała się być zmartwiona.
Wariował.
Na pewno. Tym razem przed twarzą mieniły mu się wszystkie kolory. Poczynając od
mrocznych czerni, przechodząc przez krwawe czerwienie, dochodząc do nienaturalnie sinych fioletów.
Mieniący
się tysiącami kolorów kształt zaczynał się formować. Zaczynał przypominać
postać. Dziwną postać, wielokolorową postać z formy przypominającą
człowieka. Osoba zbliżała się do niego
powolnym krokiem, zaczynał ją pojmował coraz lepiej.
Niepokój.
Nie czuł ciała. Był gdzie był, lecz ledwie umysłem.
Kobieta.
To na pewno egzystowała kobieta. Zbliżała się coraz bardziej.
Szczupła,
wysoka. W długiej sukni, aż do nóg. Sunęła w jego kierunku, spokojnie i z
gracją. Naga, lecz nie przypominała ludzkiej damy. Miała jej ciało, ale
niewiasta nie jest ze złota, ani nie posiada włosów we wszystkich kolorach
tęczy, nie przemieszcza się też nie poruszając ani trochę ciałem.
- Młody człowieku – z transu otrząsnęła go
Elżbieta – chciałabym zapytać co się stało dziś rano oraz w jaki sposób
poznałeś mojego syna i dlaczego siedzi teraz zamknięty w sobie na łóżku i nie
chce ze mną rozmawiać?
Pisarz
zastanowił się przez chwilę, upił łyka herbaty i kontynuował.
-
Przyszedł. Obudził mnie. Wydał się… dziwny. Zaczął opowiadać niestworzone
historie o mieszkaniu, o pani. Zdenerwował mnie po czym zmartwił reakcją. –
Złapał oddech spoglądając kobiecie w oczy, które wydały się takie młode, żywe i
świeże. Jak ślepia niemowlęcia, czyste, wręcz nie używane. – Mogłaby pani mi to
wytłumaczyć? Okazałem mu dobroć odprowadzając go tutaj, równie dobrze mogłem na
policję zadzwonić w sprawie wtargnięcia.
-
A czy go pan nie wpuścił przypadkiem?
-
Tak. Po tym jak dwadzieścia minut uderzał w drzwi.
-
Dobrze, zatem… – ułożyła sobie w głowie coś i zaczęła – …a moglibyśmy przejść
się na spacer? Od tego zaduchu rozbolała mnie już głowa.
Kobieta
postanowiła opuścić lokal by jej syn nie słyszał rozmowy o jego problemach, o
których słuchać nie potrafił. Pogoda znów zamieniła się bajeczną. Śnieg na nowo
pokrył drzewa, kałuże pokryła warstwa kruchego lodu, a dozorcy na nowo mieli
pełne ręce roboty przy odśnieżaniu. Na nowo zaświeciło słońce ogrzewając świat
swym ciepłem i oświetlając go pięknem.
Zastanowił
się chwilę. Moment później byli już na dole. On zapalał papierosa, ona
poprosiła o zgaszenie tytoniowego rulonika, ponieważ jest uczulona i może się
to źle skończyć.
-
Zatem – napoczęła – moje dziecko ma specyficzną formę autyzmu, zespół
Aspergera. Jest to choroba psychiczna objawiająca się problemami w kontaktach z
ludźmi, oswojeniu się z otoczeniem, logicznym myśleniem.
-
Słyszałem co to – przerwał jej – myśli jak komputer, ale nie potrafi się
dogadać, tak w dużym skrócie.
W
tym czasie gdy oni rozmawiali o autyście, autysta przyglądał im się z okna. Bez
wyrazu. Bez namiętnie. Patrzył i widział. Widział i rozumiał. Potrafił czytać
bowiem z ruchu warg.
-
W dużym skrócie… Jak się w ogóle nazywasz kawalerze? – zmieniła temat
-
Mówią do mnie Writer.
-
Że jak?
-
Writer. – pomyślał o ułatwieniu kobiecie rozumowania i dodał - Pisarz.
-
Jest pan pisarzem? – zadziwiona spojrzała na niego ze zdumieniem – Co robi taki
człowiek jak pan w takim miejscu jak to?
-
Szukam inspiracji. Odstępstw od normy. Detali. Wszystkiego co może mi pomóc.
-
A o czym pan teraz pisze?
-
Nie mogę powiedzieć. – zmartwił się na te słowa – Tajemnica zawodowa – lecz te
już dodał z uśmiechem na ustach.
Szli
chodnikiem małej parkowej uliczki otoczonej z obu stron równo posadzonymi
drzewami. Dziś pokrytymi śniegiem bieląc
najbliższą okolicę za każdym dmuchnięciem wiatru.
Łukasz
wciąż patrzył w dal. Widział już tylko dwa malusieńkie kształty w dali kroczące
alejkami tutejszego parku. Wielki nie był. Kilka uliczek, trochę drzewek,
trochę…
-
Przepraszam panią, ale będę musiał już iść do domu. Nie wyrabiam się ostatnio z
pisaniem, a jeszcze bardzo dużo przede mną.
Kobieta
nie odpowiedziała nic. Uznał to jako definitywne pożegnanie, nie czekając wiec
dłużej skierował krok wprost na budynek, z którego przyszedł.
W
najbardziej wysuniętym mieszkaniu na trzecim piętrze siedział człowiek. Czytał.
Czytał i myślał. Czytał i myślał co będzie dalej…
**
Dostanie się i zajęcie posterunku
okazało się nie takie oczywiste jak planowaliśmy, bowiem już na samym rogu
ulicy otaczającej budowlę natknęliśmy się na tuzin dobrze uzbrojonych
strażników. Już wtedy dało się dostrzec jakąś anormalność w działaniu milicji, ale nie mogliśmy zawrócić bowiem w
tym samym czasie trwał już szturm na kwaterę główną.
Tak więc, nie zwracając uwagi na
przeciwności, ruszyliśmy przed siebie. Zmieniliśmy plan działania.
Dwóch naszych snajperów miało
zostać wykorzystanych już teraz. Ustawiłem ich na dachach pobliskich budynków i
rozkazałem na sygnał wyeliminować jak największą ilość strażników zostając przy
tym w ukryciu. Prawie w tym samym czasie wkraczaliśmy my, czyli cała reszta
oddziału. Za zadanie mieliśmy rozprawić się i pojmać co poniektórych
milicjantów w sprawie przesłuchania oraz dowiedzenia się co jest nie tak.
Polaki byli tak zdezorientowani,
że większych problemów nie napotkaliśmy z zlikwidowaniem całego posterunku
znajdującego się na zewnątrz. Jednak tak się zawzięli, że każdy niedobity jak
zaprogramowany pozbawiał się życia, jakby zostali przeszkoleni w takich
działaniach. Na nasze szczęście nikt z samobójców nie posiadał granatu, bo to
mogłoby się skoczyć dla nas tragedią. Co ja wtedy czułem..?
Nic nie czułem. Na polu bitwy się
nie czuje, to źle skutkuje w przyszłości – najbardziej dla ciebie samego.
Weszliśmy do budynku z
opóźnieniem dwóch minut, połowa oddziału od frontu, drugi pododdział od piwnic,
w których miało znajdować się więzienie.
Przewodziłem grupą, zachodzącą
budynek od dołu. Naszym zadaniem była likwidacja załogi więziennej na całym
poziomie, opanowanie poziomu oraz uwolnienie jeńców wojennych uprowadzonych
przez MN.
Na początku wszystko szło
świetnie. Nie mieliśmy najmniejszych problemów z likwidacją wrogich jednostki.
Niestety po chwili okazało się, że to nie była jednostka MN, a nasi żołnierze.
Byli związani z dołączonymi atrapami broni. W pomieszczeniu nie znaleźliśmy
przeciwników, wybiliśmy swoich.
Wrogowie sami nas znaleźli.
W momencie kiedy
dowiedzieliśmy się o błędzie było już za
późno, byliśmy zdezorientowani.
Cud, że żyję.
Nagle piętro wyżej usłyszeliśmy
strzały, zmobilizowaliśmy się i ruszyliśmy ku górze nie zostawiając nikogo na
straży. To był błąd.
Kiedy znajdowaliśmy się na pół
piętrze, odgłosy śmierci usłyszeliśmy również w piwnicy. Wylęgli się znikąd. To
my mieliśmy zaskoczyć ich i zmiażdżyć od obu stron, a to oni to zrobili.
Musieli skryć się w miejscu, do którego nie dało się dotrzeć od naszej strony.
Wymordowali wszystkich żołnierzy, zostawili tylko mnie.
Może wiedzieli kim jestem, choć
strojem nie wyróżniałem się w końcu od innych, a jednak przeżyłem. Reszta
zginęła szybką śmiercią w walce, albo potem, nieco wolniej...
**
Przeklęte polaczki, uprowadzili
mnie! Przez ostatnie kilkanaście godzin jechałem w bagażniku jakiegoś samochodu
w ciemnościach. Zakneblowany, ze związanymi oczami i zatkanymi uszami.
Niczego nie słyszałem, nie
widziałem, a ni nic nie mówiłem. Po długim czasie poniewierania się na tyle
pojazdu ujrzałem światło, był poranek, a my byliśmy na skraju jakiejś wody. Prawdopodobnie
jezioro - po drugiej stronie w oddali dało się dostrzec las.
Wywlekli mnie z pojazdu i rzucili
na ziemię, po czym zaczęli coś krzyczeć w swoim parszywym języku.
Rozumiałem co poniektóre słowa,
ale nie byłem w stanie połączyć ich w całość.
Mówili coś chyba o budynku, albo o krześle, nie jestem pewien. Nigdy nie była
moja mocną stroną nauka języków, poza Narodowym.
Po krótkiej chwili pojawił się
ubrany w paramilitarne odzienie
mężczyzna. Wysoki, byczej postury.. Miał krótko przystrzyżone, czarne włosy,
okulary słoneczne na oczach, z pod których dało się dotrzeć zakończenie
średniej wielkości blizny pod prawym oczodołem.
Nie zwrócił na mnie uwagi. Zajął
się rozmową z podwładnym. Uścisnęli sobie ręce, młodszy stopniem stanął na
baczność po czym odszedł.
Zaraz po tym dowódca spojrzał w
moim kierunku, od razu spojrzałem w leśną dal, ciężko to przyznać, ale
przestraszyłem się jego wzroku – a nie jest łatwe przestraszenie pułkownika
Nowego Ludowego Cesarstwa, a zwłaszcza pułkownika Sokołowa. Krzyknął coś do
osoby stojącej za moimi plecami.
Podnieśli mnie (bo trzymało mnie dwóch).
Postawili na równe nogi. Zachwiałem się po tylu godzinach w bez ruchu. Bym był
upadł, gdyby nie silny uścisk kogoś zza mnie.
Śmiech.
Ktoś się śmiał. Nie widziałem,
kto ani gdzie. Zaczynałem mdleć.
Zemdlałem.
Nigdy dotąd nie straciłem
przytomności. Nawet na szkoleniu, ani na egzaminach, nawet podczas karnych
zajęć.
Nigdy.
Starzeję się...
A to nie dobrze...
Obudziłem się w pomieszczeniu z
jednym oknem zamalowanym czarną farba. Poza odrobiną światła spod drzwi oraz
przebijającego się przez przysłoniętą szybę, w pokoju panowała ciemność. Gdybym
nie czuł zdrętwiałego ciała pomyślał bym, że to sen.
Czucię jest dobre. Czasami.
Rzadko, ale teraz tak. Nawet bardzo dobre.
Koniec!
Drzwi się uchyliły. Wszedł osobnik
postury podobny do tego z zewnątrz. Zapalił światło. Tak to on. Przystawił
sobie drugie krzesło i usiadł.
W pomieszczeniu było wciąż
ciemnawo jednak teraz dało się dostrzec szczegóły. Niewielkie pomieszczenie w
opuszczonych, albo zaniedbanym domu. Widziałem tylko przeciwnika, swoje nogi,
jakiś wysoki stół. Nie miałem pojęcia co się na nim znajdowało. Moje szczęście.
Ichszy dowódca chlasnął mnie
otwarta ręką w twarz.
Obudziłem się, albo raczej
otrzeźwiałem.
- Вставать! – Wrzasnął śmiejąc
się ponuro, po czym wymamrotał kilka słów po parszywemu.
Plunąłem mu na to twarz. Wytarł
się i wyszedł uśmiechając się złowrogo. Poczułem, że to był błąd, lecz
przekonać się miałem o tym niebawem...
*
Siedziałem w ciemnościach w
samotności długie godziny. Zaczynałem czuć jak umierają mi ręce, a moja
świadomość ucieka.
Usnąłem, albo zemdlałem – znowu.
*
Obudził mnie ten sam głos w taki
sam sposób.
Tym razem zachowałem zimną krew.
Tym razem nie byliśmy sami, a wnętrze pokoju się zmieniło. Tym razem stał obok
niego psychopatyczne wyglądający niski blondyn. Na środku znajdował się długi i
szeroki stół z klamrami. Ja za to siedziałem pod ściana na tym samy krześle co
poprzednio.
- Nie umiesz podstaw kultury, nie
szkodzi – powiedział po narodowemu – nauczymy cię – i znów się zaśmiał. Ciągle
się śmiał, dziwnie nienaturalnie.
Znów zaczęli rozmawiać po
swojemu. Podszedł do mnie blondyn z butelką płynu i serwetką, na którą go
wylewał. Przytwierdził mi go do twarzy i zaczął dusić.
Zemdlałem.
**
*
Wolałbym się nie obudzić, ale to
zrobiłem, albo raczej oni mi pomogli wylewając na moje nagie ciało wiadro
lodowatej wody. Zacząłem rzucać się spazmatycznie, napinać mięśnie.
- Oszczędzaj siły – powiedział –
towarzyszu – zakpił – będą ci potrzebne –zaśmiał się.
Blondyn wymamrotał coś po swojemu,
na co dowódca odpowiedział po rosyjsku
- Niech towarzysz pułkownik
słyszy co mówisz przyjacielu. Niech wie co oznacza zniewago uczyniona Polakowi.
– za szczerzył się krzywo.
- Tak więc, chcieliśmy okazać wam
szacunek i poprosić o pomoc w sprawie kilku kwestii, jednakże jesteście zbyt
pyskaci – każde słowo cedził oddzielnie co sprawiało, że raziło jeszcze
dosadniej – nie rozumiem co przełożeni w tobie widzieli. – to już powiedział
bardziej do siebie niż do mnie.
Pokręcił się po sali, ciemnowłosy
usiadł na moim krześle i przyglądał jak leżałem nagi. Zdjęli ze mnie wszystko i
położyli na stole. Teraz już nie zemdleję.
- Teraz już nie zemdlejecie,
Sokołow – potwierdził czytając mi w myślach. Obrócił się scenicznie w moim
kierunku zakładając gumowe rękawice na dłonie, zauważając moje zaciekawienie
nimi, odpowiedział – przydadzą się, nie lubię babrać się w męskich ciałach na
boso... – co to miało znaczyć?
To chyba jakiś polski szyfr…
*
Obudziło mnie delikatne smyranie
okolic intymnych.
Otworzyłem oczy.
Zostałem uderzony w nerkę.
Zaplułem się.
- Привет, Sokolow! – kat
wyszczerzył zęby – Dziś opowiesz nam bajkę, jak to wielka, biała rasija chciała
złapać Orzełka w klatkę – znowu uderzenie, tym razem plunąłem krwią.
Rozejrzałem się po sali. Dowódca
nadal siedział na krześle i przyglądał się mi. Trzymał w jednym ręku kiełbasę,
a w drugim bułkę. Poczułem głód, który minął z kolejnym uderzeniem. Zamroczyło
mnie.
Najbliższe chwile zapowiadały się
nie najciekawiej dla mojego ciała.
- Głodnyś? – zapytał dowódca –
Spisz się, a cos dostaniesz.
Wstał.
Zatoczył się wokół stołu, zaprezentował i przysiadł na siedzeniu, które
wziął wraz ze sobą.
- To może zacznijmy od nowa.
Nazywam się Sierpniowy, podoba się? Tak jak ta wasza rewolucja
- Październik… – wyszeptałem
- Co proszę?
- Październikowa – powtórzyłem
gdy nachylił się nade mną
- Jeden pies, kto normalny robi
rewolucję październikową w listopadzie? – zadał pytanie kierując wzrok na
blondyna, lecz ten nie odpowiedział – Tak czy inaczej, powiesz mi teraz co i
kiedy planujecie z tymi twoimi – zakpił –‘towarzyszami’, albo my pokarzemy co
robimy z takimi dupkami jak wy.
Czekałem krótką chwilę z
odpowiedziom, zastanawiałem się co powiedzieć, jak powiedzieć i czy powiedzieć.
To mimo wszystkich wykładów, zajęć oraz przysięg okazało się trudnym wyborem.
- Chuj ci w dupę, sierpie! –
wykrztusiłem
- Chuj to będzie, ale tobie, albo
może i nie – spauzował – może i nie będzie – pauza – chuja. – zaśmiał się
złowieszczo po czym wyszedł z pokoju.
Zostałem sam na sam, z katem.
Zapowiadał się ciekawy dzień.
Pan sierpniowy wrócił.
-Byłbym zapomniał – dodał –
miłego poranka panom życzę – zgasił światło.
Z korytarza dało się jeszcze
usłyszeć radosne pogwizdywanie, a z wewnątrz szelesty w ciemności. Nagle
zapadła cisza, a po ciszy coś… coś strasznego… może wydać się to dziwne, ale to
było prawdziwe, tak prawdziwe jak ja sam, jak gwiazdy na Kremlu, jak krzyże na
cerkwiach.
Skierował się do mnie, położył mi
coś na oczy, jakbym i bez tego coś widział i włączył radio, akurat jakaś
audycja.
Znajdowałem się między granicą
stref, spiker mówił poprawną polszczyzną jednak akcent miał właśnie z
pogranicza, pokręcił i zmienił częstotliwość, nie było już stacji, nie było już
głosów, nie było nic. Tylko szum i ciemność.
Znajdował
się we własnym umyśle, był więźniem samego siebie. Był kukiełką, a kat
marionetkarzem.
Szum
zagłuszającym otoczenie, oraz kompletna ciemność wywołują fatamorgany, a co
jeśli ktoś potrafi kierować tymi snami? Kat umysłu?
*
Znajdował
się teraz w przestrzeni. Wszędzie biel. On też biały, odziany w szpitalne,
białe ubranie. Stał na boso na niedostrzegalnej podłodze. Za nim kryła się
twarz, twarz, której nie dostrzegał. Postać była blaga jak ściana, unosiła swój
czerep ponad przestrzeń, miała wyszczerzone pomalowane na czerwono usta, oczy
szalone. Włosy długie sterczące w każdym kierunku.
Lalkarz
zniknął. Sokołow zaczął spadać… nagle znalazł się tysiące kilometrów nad
gruntem, jednak spadał nadal w nicości, nie widział tego, ale czuł i bał się,
że za chwilę może także nie zauważyć podłogi. Nie zauważył.
Przy
grzmocił z całej siły w przezroczystą powierzchnie.
Zaczęła
ciec mu krew z nosa.
Chwilę
potem przeniósł się do dziwnego miejsca. Wyglądało jak dno. Zaczął się topić. W
pierwszym momencie próbował wypłynąć na powierzchnie, starał się dotrzeć wyżej
niż jest wody. Odpychał się rękoma jak najmocniej, używał całej siły swego ciała by unieść się choć milimetr.
Zaczynało brakować mu tchu, wciąż widział przed sobą słońce w górze, a jego
dzieliło coraz mniej,, wiedział, że jeżeli się nie pośpieszy do zginie na dnie
i nikt nigdy go nie wygrzebie.
Poraził
go prąd. Poczuł paraliż, skurcz mięśni. Przeszył go kolejny wstrząs. Jakby
piorun znad wody. Widział je, widział błyskawice, umykał im, rażony
elektrycznością płynął wciąż ku wolności.
Wolność
okazała się nie tak świetlana jak ją sobie wymarzył żołnierz nowej armii
czerwonej.
Sterczał
nagi w strugach deszczu na okręcie pirackim, w kręgu mężczyzn w różnorakim
wieku ubranych w czarne płaszcze przeciwdeszczowe trzymających macierzystej
roboty karabiny maszynowe. Jeden z nich nie miał płaszcza, naprzeciw niemu, w
czarnej czapce, biały, przesiąkniętym deszczem, golfie i skórzanej kurtce.
Przypominał mu tego Sierpa, z którym rozstał się… sam już nie wiedział jak
dawno to było. Tylko on zachowywał powagę, mimo iż po jego skroniach
strumieniami lały się krople wody. Cała reszta załogi śmiała się z obnażonego
człowieka, szturchali go, popychali, poniżali, gdy upadał kopali i podnosili na
nowo, aby zrobić to wszystko raz jeszcze, a nawet więcej razy.
Nagle
został uderzony w plecy, obrócił się i zobaczył postać Iwanowa, jego
podwładnego z biczem w ręku, śmiał się wraz z towarzyszami. Jak spostrzegł
wzrok ‘przełożonego’ zamachnął się i chlasnął go sznurem po tułowiu, zawijając
poharatał policzek, pokład zaczerwienił się. Tłum za wiwatował. Zaczął
krzyczeć:
-
Dość! Dość! Proszę nie!
-
Mięczak. – dostał w odpowiedzi. Szumienie w uszach ustało. Dopiero teraz
uświadomił sobie, że przez cały ten czas słyszał tylko szum, wszystko czego
doświadczył to zwidy, mięczak. – tak więc, towarzyszu pułkowniku Sokołow,
chcecie mi powiedzieć coś?
-
Chuj ci w dupę!
-
Tak też sądziłem – szum powrócił.
Tłum
za wiwatował. Coś strzeliło, i drugi, i trzeci i czwarty, piąty. Padł na
ziemię. Deski zalały się krwią, jego krwią. Podniosło go dwóch chyżych
chłoptasiów. Spojrzał przez zamglone oczy przed siebie. Ku niemu kierował się
właśnie wyobrażony Sierp i powiedział:
-
Jak się czujesz, głodny jesteś?
-
Jeb się!
-
Bardzo dobrze, pamiętaj, że to będzie trwać i trwać. To się nie skończy, chyba,
że będziesz grzecznym pieskiem i powiesz swojemu panu co chce wiedzieć.
-
Jeb się! – powtórzył zachłystując się
wodą lejącą się na niego zewsząd.
Zrobił
ruch rękoma by rzucili go na ziemię, a przy tej okazji dostał kilka kopniaków
na twarz.
-
Pod kilem go! – zwrócił się do tłumu wódź.
-
Pod kilem! – krzyczała kohorta – Pod kilem! – wrzeszczeli unosząc w górę dłonie
zaciśnięte w pięści.
Przywiązali
go do liny której koniec znajdował się na drugim końcu statku, a która ciągnęła
się pod okrętem, skrępowali ręce i nogi. Bez zbędnej gadaniny kopnęli go prosto
w czeluści lodowato zimnej oraz zielonej wody oceanu. Po dłuższej chwili
spędzonej tak, zaczęli ciągnąć linę, lecz nie tak jak tego by sobie życzył,
wcale nie mieli ochoty pchać go ku górze. Bezwiednie zmierzał ku głębinie. Pod
statek.
- Wystarczy ci – powiedział głos,
a ja przebudziłem się z koszmaru.
Odetchnąłem gwałtowanie łapiąc
jak najwięcej powietrza.
Po tych halucynacjach nie byłem
pewien tego co prawdziwe, a tego co nie, lecz to chyba prawdziwym było.
- Żeby mi to było jasne, jutro
wrócimy do ciebie – zatrzymał się w trakcie nerwowego chodu – jeśli nie
wyśpiewasz nam wszystkiego to skończy się babci sranie! – znów się zatrzymał, był
definitywnie rozdrażniony – I poleżysz
sobie na tym stole dłużej niż dziesięć
minut, a to nie będzie przyjemne. Uwierz.
Dziesięć minut?
- A od dzisiaj masz się do mnie
zwracać Panie Sierżancie Sierpniowy. Skończyło się cackanie!
Wyszedł trzaskając drzwiami.
- Czego wy właściwie chcecie ode
mnie? – zachrypiałem
- Zamknij się – chlasnął mnie po
twarzy – nikt cię teraz nie pyta. Miałeś już swój czas –a ja znów zostałem
uśpiony.
Spałem jak zabity.
Kiedy się obudziłem na dworze
było już ciemno. Za drzwiami wciąż świeciło się światło, teraz dostrzegłem, że
drzwi są wzmacniane. Pilnowali mnie, założę się, iż na dworze marznie sobie
dwóch upitych strażników, a obok w pokoju kolejnych dwóch, może trochę bardziej
przytomnych. Największym plusem ’przerwy’ było to, że mnie rozwiązali, mogłem
sobie teraz na spokojnie pomyśleć i rozprostować umartwione mięśnie i stawy. Po
tylu godzinach w bezruchu było to niczym błogosławieństwo.
Gdzieś w kącie znalazłem mój
notes, dziwne, ja bym im zabrał. Notes(taki, którego kartki spięte są grubym
drucikiem) plus długopis równa się
garota oraz ostrze.
Dlatego teraz siedzę i piszę.
Jeśli to czytasz. Znaczy, że żyję.
Jurij Sokolow
W
najbardziej wysuniętym mieszkaniu na trzecim piętrze siedział człowiek. Czytał.
Czytał i myślał. Czytał i myślał co będzie dalej…
Po
długim czasie wpatrywania się w ściany pokoju, zatruwania organizmu nowymi
porcjami nieczystości, notowania myśli, skreślania złych pomysłów. Wstał.
Odłożył
przyrządy na bok. Stanął przy oknie, znów zapalił. Już ostatniego na dzisiaj
bowiem była noc. Za szkłem mroki nocy rozjaśniane ulicznymi latarniami oraz
blaskiem słońca odbijanym przez Planetarnego Satelitę, a następnie mieniącą się
na śniegu. Pogoda przypominała czasy dzieciństwa kiedy to z przyjaciółmi
biegali po podwórkach, rzucali się śnieżkami i nie oglądali się na nikogo.
Robili do co chcieli, i kiedy chcieli, byle by wrócić o odpowiedniej godzinie
do domu i nie dać się porwać.
Całe
dnie spędzali razem na dworze. W zależności od pogody i pory roku zawsze robili
to samo. Grali w piłkę na ulicy, kopali kamienie, puszczali kaczki w kałużach,
bawili się w różne rzeczy, w zależności jaka gra, film bądź kraskówka była
aktualnie najciekawsza ich zdaniem. Dorastali razem i bawili się razem.
Wrócił
do rzeczywistości. Popatrzył na telefon, zobaczył datę.
8.11
– Czwartek.
Postanowił
jutro przejść się po nieznanych ulicach miasta, oraz zatrzymać się na jakiejś
ruchliwej i notować zachowania ludzi. Nie ważne, czy miało mu się to przydać
czy też nie. To mu nie mogło zaszkodzić. Tej nocy napisał, aż nadto zatem miał
do tego prawo.
Jego
postać odbijała się teraz w szybie, przyglądał sobie uważnie.
-
Zrobię sobie herbatkę – uśmiechnął się kierując krok ku innemu pomieszczeniu.
W
kuchni zatrzymał się na środku. Uświadomił sobie, że kawał życia za nim, a on
nadal robi to co kocha. Pisze. Nie zawsze tak jak chce, i nie zawsze to co
chce, lecz mimo to sprawia mu to radość. – a mówili, że nie będę miał z tego
profitów.
Ostatni
raz pociągnął papierosa po czym zgasił go w zlewie i wrzucił do śmieci. Wstawił
wodę na herbatę, usiadł. Ewidentnie czuł się szczęśliwy. Nie znał przyczyny,
jego życie jeżyło się od potknięć, porażek, oraz przeciwności losu, ale jednak
potrafił cieszyć się drobnostkami. Dziś był
to napływ weny, jutro może będzie to dobry obiad w restauracji.
Właśnie!
Przypomniał
sobie, że nadal nie sprawdził czy dostał pieniądze. W końcu jego kieszonkowe
otrzymane kilka dni temu znikało, a on sam musiał za coś żyć. Nie jadł prawie
nic w tym tygodniu, ale i tak zestaw startowy już mu się kończył. Zatem z rana
czekała go jeszcze przechadzka na zakupy.
Zapytać
o sklep w okolicy – zanotował na jakiejś karteczce, która zawieruszyła się na
skraju blatu przed sekundą.
Siedział i kontemplował wpatrując się na unoszące się
opary z czajnika. Zamyślił się...
*
Para zamieniła się w dym, na około niego coś świstało,
ziemia wybuchała mu pod nogami.
Biegł.
Rozejrzał się łapczywie na boki. Znajdował się na środku
jakiegoś pola, z rzadka porastającego drzewami. Ubrany w mundur wojskowy z
karabinem w dłoni, biegł. Bo widział co mogłoby oznaczać zatrzymanie się.
O leżący na jego drodze niewielki
kamień zahaczył wysokim ciężkim obuwiem, padł
na glebę brudząc siebie i mundur, był tak zdezorientowany, że nie
miał pojęcia co się dzieję, jeszcze przed sekundą siedział na krześle
szczęśliwy, teraz ucieka przed śmiercią.
Koncentracja.
Przeczołgał się w pobliże niewielkiej brzózki i
odetchnął. Nazbyt szybko, obok niego przeleciała kula. Krew krążyła w jego
żyłach jak nigdy przedtem, odwrócił się...
Niepotrzebnie.
Został trafiony. Prosto w serce. Z niedowierzaniem padł
na mokrą od deszczów glebę i konał, odczuwał chłód, przeraźliwie
zimny chłód Zaczynało brakować mu tchu, organiczny kier
bił coraz wolniej. Słabł, przed oczyma czerniało. Z oddali widział uciekających
w popłochu ludzi ubranych tak jak on.
Zasnął.
**
Obudził
się na zimnej kafelkowej posadzce w kuchni. Po chwili oszołomienia podniósł się
na krzesło. Czajnik wciąż huczał, czyli nie mógł spać długo – myślał sobie.
Podszedł do kuchenki i potrząsł imbrykiem, był prawie pusty. Zamroczony snem
wlał resztkę do stojącego obok kubka, który napełnił się w połowie. Posłodził
więc połowę racji, wrzucił torebkę z herbatą i poszedł do pokoju.
Wrócił
się po chwili do kuchni. Dolał zimnej wody z kranu.
Na
łóżku duszkiem wypił całą zawartość kubka. Położył się pod miękką kołdrą i
zasnął.
**
W
nocy nie śniło mu się nic, a przynajmniej nic szczególnego nie zapamiętał.
Obudził się wcześnie rano i wykąpał. Umył zęby. Zgolił tygodniowy zarost i
zapalił pierwszego papierosa.
Jak
zwykle z rana wypił słodką herbatę, przeczytał wczorajsze słowa i spojrzał na
podwórko.
Dzień
jak co dzień. Dzieci bawiły się w śniegu
ich matki kołysały niemowlęta w wózkach, albo rozmawiały z koleżankami,
ci którym się powiodło wychodzili z bloków w eleganckich odzieniach i wsiadali
do drogich samochodów by pojechać w ten sam nudny dzień.
Monotonia
życia...
**
Piątek,
godzina 9.22. Dopiero co spojrzał na zegarek wiszący na ścianie w pokoju.
Postanowił, że złoży wizytę lokatorce znajdującej się nad nim, Weronice. Chciał
zapytać o kilka ciekawych faktów, w tym drogę do sklepu. Ubrał buty, chwycił
klucze i wyszedł. Zamknął drzwi na zamek, by przypadkowy osobnik nie dostał się
do środka pod jego nieobecność. Ruszył spokojnym krokiem.
Najpierw
przed siebie ku ścianie, potem na prawo po schodach, po czym zakręcił by znów
wejść wyżej, obrócił się na końcu w lewo. Znajdował się teraz centralnie
naprzeciwko mieszkania, w którym miała znajdować się kelnerka, a zarazem
bratowa Alojzego Dionizego von Bielucha. Przyłożył ucho do drzwi, poczekał
sekund kilka, by stwierdzić czy jest ktoś w domu, nic nie słyszał. Pewnie jest w pracy, no trudno, przyjdę
później – pomyślał bez głębszego zmartwienia. Jednak iż przebył taką
podróż, aby dotrzeć pod owe drzwi, zaryzykował i zadzwonił.
Nacisnął
niewielki, okrągły i błyszczący przycisk na prawo od wejścia i czekał. Czekał i
krążył wyobraźnią po korytarzu. Myślał co powie kiedy wrota się otworzą, jak
zareaguje na jego obecność. Odczuł zmęczenie, potwornie wielkie zmęczenie. Nogi
zaczęły się pod nim giąć, on sam nie wiedział za bardzo co się dzieje. Przed
godziną wstał, a tu osłabienie. Podparł się ręką o futrynę.
Zadzwonił
raz jeszcze.
I
jeszcze.
I
jeszcze raz.
Nic.
Nikt nie odpowiedział, a jednak,
pomyślał. W końcu jest godzina w pół do dziesiątej czego mógł się spodziewać od
osoby pracującej, w dodatku w zawodzie kelnerki.
Odwrócił
się, przeszedł w jedną i w drugą stronę, spojrzał w zachmurzone niebo.
Koniec.
Powiedział
sobie i zaczął schodzić w dół. Tak samo spokojnie i błogo jak zbliżał się do
jej mieszkania. Znajdując się na pół piętrze usłyszał skrzekliwe przesuwanie
się zamka w drzwiach i skrzypiące drzwi. Ktoś wyszedł na klatkę. Nie chciał
teraz tam wracać się i sprawdzać kto to.
-
Kurwa… - usłyszał kobiecy głos.
Stanął
teraz przed wyborem. Wrócić się oraz wyjaśnić zajście, bądź stchórzyć i odejść,
a miasto poznawać na własną rękę.
-
Weronika!! – krzyknął słysząc na nowo nie naoliwione drzwi. Biegł teraz
niezgrabnie ku niej.
Dziewczyna
zdziwiona wołaniem uchyliła drzwi i wysunęła ciało owinięte ręcznikiem między
dom, a klatkę.
-
Przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałem zapytać o kilka spraw związanych z
mieszkaniem. – Popatrzyła na niego, potem po ścianach, zwróciła uwagę na
malutki krzyż harcerski przyczepiony na kurtce. Uśmiechnęła się delikatnie.
-
Tak – okazała się stanowczo zbyt miła – wejdź proszę.
Gdy
minęli próg kwatery, kobieta bezpośrednio pokierowała go na krzesło w dużym
pokoju. Całe mieszkanie było ogromne zważając na fakt iż mieszkała sama. W
drodze do dużego pokoju zdążył zauważyć jedynie uchyloną łazienkę oraz kuchnię.
Bowiem rozkład lokalu był następujący:
Od
drzwi: Pierwsze pomieszczenie na lewo to kuchnia, wykończona w stylu klasycznym
z odrobiną starości. Ciemnobrązowa sklejka otaczająca meble. Szafki nad blatem,
starszawa kuchenka gazowa z piecykiem oraz jednokomorowy zlew. Przy ścianie od
strony okna wysoka lodówka. Dokładnie taka sama jak u niego.
Po
prawo od wejścia pomieszczenie zamknięte. Kolejne pomieszczenie wydawało się sypialnią.
Na
wprost niego łazienka, a drugie drzwi po lewo to właśnie pokój dzienny.
Zastanawiał go fakt, jak na takiej samej powierzchni co jego lokum zmieszczono
takie monstrualne mieszkanie to.
W jaki sposób zostało tu
zbudowane?
Rozgościł
się w salonie, wpatrując w ruchy prawie nagiej piękności, zmierzającej do
sypialni by wdziać na siebie przyzwoite
ubranie nim zaczną konwersacje.
-
Daj mi tylko chwilkę – powiedziała łapiąc za ręcznik i zaczynając chód ku
przeciwległym drzwiom – tylko się ubiorę – nie
musisz, pomyślał sobie uśmiechając się krzywo.
Spojrzała
na niego spod oka, jakby chciała mu oświadczyć „domyślam się”, lecz on tylko
uśmiechnął się na to podwójnie.
Zniknęła
w drzwiach naprzeciwko, choć nie zamknęła ich do końca. Chciała wywołać u niego
pożądanie, a może tylko zazdrość? Kto
wie? Tylko ten, który zrozumiał ród kobiecy…
Pokój,
w którym siedział był niemały, nieco większy od jego własnej sypialni, z dużym
naściennym telewizorem oraz regałami po bokach,
na których umieszczono dwa głośnik. Pod odbiornikiem na podłodze stała
podłużna półka, a w jej wnętrzu odtwarzacz płyt, dekoder satelitarny i
najprawdopodobniej modem internetowy.
Na
ścianie wisiał stary obraz przypominający mu ten z rodzimego domu. Duży, zimowy
pejzaż przedstawiający Stolicę z przed lat. Za oknami widniała osiedlowa droga,
którą to przyjechał taksówką pierwszego dnia.
Pamiętał
niewielki sklep metaliczny znajdujący się po drugiej stronie w pasażu
handlowym. Samochody przejeżdżały rzadko, a jeden pas jezdni po każdej ze stron
obstawiony był pojazdami. Na chodnikach wielu było przechodniów mimo godzin
pracy i dnia roboczego.
Z
niedomkniętego pomieszczenia przez niewielki otwór odwrócona do niego plecami
stała naga Weronika, zrobiła to celowo? Kształtne biodra i talia, zza drzwi
wystał lewy pośladek, dało się dostrzec te same niedoskonałości co gdy
spotykali się za młodu – delikatne, punktowe zaczerwienienia na górnej części
ud. Zawsze domyślał się, że to był powód jej wstydliwości przy pokazywaniu nóg,
czy też chodzeniu w bieliźnie, lecz nigdy nie miał odwagi zapytać oto, mimo tak
długiej i dojrzałej znajomości.
Nałożyła
na siebie czarny koronkowy stanik, czarne [figi]
od kompletu. Odwróciła się w stronę podglądacza, pokiwała głową negując i
zamknęła pokój. Momentalnie po tym wyszła w zwiewnej, ciemnej koszuli oraz
jasnych, luźnych spodniach.
Usiadła
przy stole, wyjęła paczkę cienkich papierosów na stół wraz z zapalniczką, tą
samą co w restauracji i otworzyła usta:
10:10
-
Tak więc w czym rzecz?
-
Mam pytanie dotyczące kilku istotnych dla mnie szczegółów.
-
Słucham uważnie. – rozłożyła ręce i wpatrywała się w jego czyste oczy.
Wyciągnął
dłoń zaciśniętą w pięść powoli na stół i zaczął wymieniać
-
Pierwsze, łatwe: gdzie jest najbliższy sklep spożywczy? – wyciągnął kciuk –
Drugie, nieco trudniejsze: gdzie i co mogę tu znaleźć w obrębie dwudziestu
minut piechotą – wyprostował palec wskazujący – Trzecie, trudne: kto mieszka na
piętrze drugim, pod czwórką? – środkowy palec także opuścił pięść.
Kobieta
zakłopotała się na trzecie pytanie. Spojrzała na dłoń z trzema wystawionymi
palcami i wydukała:
-
To tak… Sklep znajdziesz idąc na prawo od wyjścia z budynku, maksymalnie
dwieście metrów– nie długo zajęło jej zapomnienie o trosce – drugie… coś
ciekawego. Przyjdź do mnie o 11 to ci powiem, muszę pomyśleć, a trzecie… - zatrzymała się – to długa
historia, mogę ją skrócić, ale osoba taka jak ty, na pewno będzie chciała ją
usłyszeć w całości, dlatego zaproponuje spotkanie, łamiąc moją główną zasadę.
-
Czyli?
Liczyła, że o to właśnie zapytam.
Dałem się złapać jak ptaszek w klatkę.
-
O niespotykaniu się z byłymi – powiedziała to tak beznamiętnie, że aż jego, po
tylu latach, po tylu przeżyciach coś zabolało, coś na nowo pękło.
-
To kiedy mam przyjść na dłuższą pogawędkę? – leczy nie da po sobie tego poznać.
-
O jedenastej. Dziś mam wolne. – odpowiedziała nie patrząc na niego a zapalając
damskią odmianę papieroska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz