-
Wedle zamówienia – przeszkodziła mu kelnerka z głębokimi, niebieskimi oczyma o
delikatnie pomalowanych rzęsach - specjalność szefa kuchni. Krewetki po
królewsku i świeży, pieczony na miejscu, jasny chleb.
-
Dziękuję – odpowiedział wpatrując się w talerz oraz pociągające spojrzenie
kelnerki o przyzwoitych kształtach. Spod luźnej koszulki z kołnierzykiem
uwydatniały się tradycyjnej wielkości piersi dla owego regionu. Twarz miała
delikatną. Nieduży, lekko zadarty nosek oraz niewysokie czoło przysłonięte włosami.
-
Podać jeszcze wina? – jego kieliszek stawał się już pusty, a zapowiadała się
przyzwoicie sycąca przystawka, a po niej jeszcze bardziej energotwórczy posiłek
główny
–
Będę wdzięczny – odparł – i niech się kucharz nie śpieszy z kolejną stawą –
uśmiechnął się – dzisiaj nigdzie nie pędzę.
Obsługa
bez słowa oddaliła się zostawiając go z ogromnym talerzem wypełnionym świeżymi,
morskimi owocami w pysznym sosie z przesadną ilością czosnku – tak jak lubił.
Chwycił
kromkę pieczywa, urwał kawałek i delektował się dobrocią tutejszego pieczenia
zamoczył chleb w zaprawie i zjadł.
Teraz
przyszła kolej na degustację małego, pomarańczowego stworzonka wodnego. Wziął
do ręki dużą krewetkę, przerzucił oczami z każdej strony, powąchał. Zanurzył
palce w pancerzyku w celu obrania jej do stanu jadalności, gdy został na niej
tylko ogonek ugryzł słonawe żyjątko i zanurkował we wspomnieniach.
**
Przypomniał
sobie zmarłego ojca, który zamiłowany w południu kontynentu zawsze
przygotowywał właśnie w ten sposób te małe, pomarańczowe zwierzątka.
Przypomniał
sobie jak jeździli całą rodziną do krajów na wielkim bucie ułożonym,
przemierzali ulice wybudowane pod stromymi, skalnymi klifami przyglądając się
pięknemu, kryształowemu morzu marzyli. Każdy o czymś innym.
Ojcu
widziało się na starość zamieszkanie na jednym z takich wzgórz, by każdego
poranka wstając móc popijać delikatny, winogronowy napój i rozkoszować się jego
pysznym smakiem jak i krajobrazem. Spoglądać na jeszcze nie zamglone parującą
wodę fale, które odbijałyby promienie słońca, by we włosy wplatał się subtelny
powiew chłodzącego wiaterku.
Matka
chciał mieć swój ogródek. Hodować domowe pomidorki, mieć niewielką winnicę,
zajadać się własnoręcznie dopieszczonymi winogronami oraz by co roku mogła z
nich robić wyśmienite wina. Do tego posiadać kwiatową plantację. Miała ochotę
pracować nad doskonaleniem piękna, żeby każdy jej roślinny kochanek rósł i
przynosił jej dumę.
Oboje
myśleli, iż spędzą tam całą starość, pochłonięci pielęgnacją posesji, oraz
darzącej do siebie szczerej miłości na wieki. Tam usnąć, wspólnie, w tym samym
czasie i tam zostać pochowanym by na zawsze zostać w miejscu, które od zawsze
kochali.
Syn.
Jemu nie zależało na spokoju i wytchnieniu, w jego żyłach płynęła przygoda, nie
miał zamiaru nim dokona wszystkich swych marzeń spocząć na szczycie góry w
niewielkim domku. On chciał poznawać, odkrywać niepoznane, nieznane jemu, bądź
całemu światu miejsca. To było jedyne wyjście na spełnieni siebie. Jemu nie
potrzebne, żadne wygodny, ciepłe posiłki o stałej porze, ani bezpieczne, zawsze
schludne, nocowanie. Liczyło się tylko życie w trasie, bez nakazów i
obowiązków. Nie myślał nigdy, że to rozwiązanie na życie całe, lecz tylko na
młodzieńcze lata. Bez tego nie widział siebie w przyszłości.
Żadne
z nich swych marzeń nie spełniło.
**
Pochłaniał
delektując się każdym gryzem morskie zwierzątka zagryzanymi kawałkami dobrego
pieczywa namoczonego w zaprawie przekąski.
Bezpośrednio
po skończeniu talerza z krewetkami do stołu podeszła Weronika, obsługująca go
kelnerka, z pytaniem o kolejne dania.
Zastanawiając
się co te jedno zdanie, rozpoczęte przez gościa, zakończone przez gospodarza,
oznaczało. Co powodowało, aż taki posłuch, iż wszyscy skakali teraz wokół
niego, jak naokoło króla?
Słowa
mają największą moc. Jednak czym wyróżniły go od całej masy innych klientów
siedzących i jedzących o wiele droższe potrawy niż Writer?
-
Czy można już podać danie główne? – zapytała
-
Ależ oczywiście – odpowiedział wycierając dłońmi kanciki ust.
Zdążył
już wypić pół butelki półsłodkiego, krwawego wina, a tak mu smakowało, że pił
bez ustanku, choć z głową.
-
Dobre te wino maci – wydawało mu się, iż zaczyna odczuwać zmęczenie umysłu,
spowodowane najedzeniem oraz alkoholem, a przed nim jeszcze jedne posiłek i
powrót do domu.
Kelnerka
dolała mu jeszcze kieliszek ze stojącej na środku stołu karafki po czym
skierowała krok do kuchni po średnio wysmażonego, olbrzymiego steka z
ziemniakami oraz pokrojonymi pomidorami.
Na
stole lekko zamroczonym pisarzem znajdował się kieliszek wina, duży talerz z potrawą,
sztućce, długopis i notatnik. Nim jeszcze do końca straci pamięć schował go do
kieszeni w celu pewności że nie zostanie on gdzieś zapodziany. Chwycił nóż oraz
widelec, które zanurzył w mięsie w celu odkrojenia segmentu do skosztowania.
Kilka
kęsów i kilka kieliszków potem, gdy flakonik z winem opróżniony był do dna, a
na talerzu zostały odrobiny pokarmu.
-
Nie jem zbyt wiele… - powtórzył do siebie - …mocne to cholerstwo.
Po
nie krótkiej przerwie od jedzenia i picia do stolika podeszła obsługująca go
dziewczyna z uzależniającymi oczyma.
-
Czy coś jeszcze podać?
-
Nie dzięk… - odbiło mu się - .. uje. Przepraszam. – najadł się za cały tydzień.
– albo, może… szklankę gazowanej wody i rachunek.
-
Już pędzę – widząc zadowolenie jego osoby przestała stresować się w rozmowie z
tajemniczym osobnikiem.
Po
nieznacznej chwili wróciła w ręku trzymając tacę, na której stała nieduża
szklanka, oraz woda w małej, szklanej butelce z wyblakło zielonym korkiem i
niewielki skórzany, podobny do tego z kartą dań, różniący się jedynie
rozmiarem, futeralik z małym świstkiem papieru wewnątrz.
-
Proszę, oto woda – podała nalewając do naczynia odrobinę przezroczystego płynu
– a to rachunek, wedle życzenia – odłożyła gdzieś na uboczu stołu kwadratową
książeczkę.
Odeszła
bez słowa.
On
bez pośpiechu wyciągnął gruby plik pieniędzy złożony na pół w kieszeni spodni,
spojrzał na należność za obiad, wybrał z nadwyżką przybliżoną wartość. Zamknął
powolutku wraz z gotówką, wstał z kanapy, zebrał ekwipunek i ruszył ku drzwiom
wyjściowym.
Na
świeżym powietrzu zrobiło mu się od razu lepiej. Zebrał myśli dotyczące
przeszłości, teraźniejszości oraz przyszłości.
Nie
posiadał planu na później jednak miał pewność, że w końcu najadł się porządnie,
a cena obiadu nie ma znaczenia, zwłaszcza, za taki posiłek połączony z chwilą
natchnienia oraz wspomnień z dzieciństwa. Lubił wracać do przeszłości, kiedy
jego jedynym zmartwieniem były drobiazgi, takie jak pomyślność z kochankami,
porozumiewanie się z rodzicami, a także ciekawe spędzenie wolnych chwil. Teraz
została mu pasja – pisanie.
Cieszył
się, ale brakowało mu ludzi, otoczenia sprawiającego, że będzie prawdziwie
szczęśliwi. Sam nie wiedział kiedy tak na prawdę stracił kontakt z przyjaciółmi
czy rodziną.
Pamiętał,
że gdy wyjechał w świat jego droga samotnika zaczęła się, bo gdy wrócił mało
ludzi pamiętających o jego istocie. Wtedy pozostało mu pamiętać rady starego
druha, powrócić do pisania na czas i zarabiania na siebie w ten czy inny
sposób.
**
Kierował
się na dworzec w kierunku dworca autobusowego, którym pojedzie na stare śmieci,
przepisze, przeredaguje tekst, który napisał, o ile oczywiście Alojzy Dionizy
von Bieluch nie zapomni o nadaniu przesyłki. Bo jeśli nie, to pozostanie mu
jedynie zaczęcie wszystkiego od nowa, a co za tym idzie więcej pracy i mniej
czasu na zakończenie całej powieści.
**
Siedział
w przestarzałym, ledwo jadącym autobusie telepiącym i rozpadającym się. Ledwo
dało usłyszeć się własne myśli, a co dopiero
głosy postronnych pasażerów.
W
pojeździe siedział on, stara kobieta z torbami na zakupy wypełnionymi
produktami, młoda dziewczyna z platynowymi blond włosami do ramion, ciemną
skórą na twarzy i niedoskonałościami skrytymi pod tanim podkładem, mężczyzna
wchodzący w wiek dojrzałości w obcisłych spodniach, przylegającym swetrze z
kapturem i w czarnym, dwurzędowym płaszczu.
Na
przedzie autobusu stał chłopak z plecakiem i workiem w ręku. Opatulony we
wszystkie możliwe warstwy, z czapką na głowie i szalikiem na szyi. Zgrzane
dziecko ledwo stało, jednak zajęte grą na telefonie nie zważało, że zaraz mogło
omdleć, a w kabinie nie znajdowała się prawie na pewno osoba zdolna i chętna
udzielenia mu pierwszej pomocy.
Droga
do jego domu przebiegała spokojnie, żadnych ulicznych incydentów, żadnym
mijanych wypadków, ani pożarów zmarzniętych lasów. W kolei napotkał tylko,
nieżywego od alkoholu, mężczyznę w średnim wieku, jednak nie miał ochoty na
interwencje bo był to często widywany przez niego uczestnik komunikacji
miejskiej na tej trasie. Miał niedbałą, długą brodę, wąsy przepalone, a cały pokryty
w bliznach i strupach o czerwonej karnacji cuchnął gorzelnią zmieszaną z
zapachem śmietniska i zgnilizny, a wytrawny nos wyczuł także smród uryny.
Na
starym podwórzu, które zwie swoim domem, zauważył tych samych znanych tylko z
widzenia ludzi. Te same dzieci na huśtawkach, te same matki z wózkami
rozmawiające na identyczne tematy od lat, oraz ojców nie różniących się od
swoich żon. Popijali mocne, tanie piwo i gawędzili o swoich problemach.
Na
brudnej miejskiej ulicy znajduje się niewielu mieszkańców, a jeszcze mniej
przejezdnych, mieszkając tutaj od wielu lat, bo prawie od urodzenia dało się
upamiętniać twarze tubylców, a nieznajome facjaty przyciągały zaciekawienie
oraz podejrzliwość.
-
Uwaga! – krzyknęło jakieś dziecko widząc zamyślonego mężczyznę idącego przed
siebie z kapturem na głowie, papierosem w ustach i obiema rękoma w kieszeni.
Pisarz
usłyszawszy ostrzeżenie odwrócił nieobecny wzrok ku odgłosowi i zobaczył
nadlatującą piłkę. Szybkim ruchem uchylił się przed pociskiem po czym wrócił do
swojego zamyślenia.
-
Przepraszam… - zza pleców dobiegał cichnący głos dziecka, któro przed chwilą
ostrzegało go, pobiegłszy po dmuchaną kulkę.
Writer
mimo wszystko nie zareagował na wołanie, jakie z chwilą umilkło, a chłopcy, i
jedna dziewczynka, wrócili do gry na pokrytym ubitym śniegiem i lodem boisku.
Kilkaset
uderzeń serca później stał w oczekiwaniu na windę, która miała zawieźć go na
jego poziom, by mógł oddać się swojej pracy na całego. Nie miał teraz na to
ochoty, jednak nie miał wyjścia. Co pozostało mu do robienia w samotni dnia?
Bez przyjaciół, bez rodziny? Żadnych kontaktów w telefonie poza agencją do
spraw pisania?
Nie
miał gdzie się podziać.
**
Wysłużony
zamek zawarczał pod wpływem równie starego klucza. Drzwi zatrzeszczały, a
Writer znalazł się w swej pustelni zwanej pospolicie mieszkaniem. Rozpiął
najpierw kurtkę, potem bluzę, zdjął obie części. Odłożył otwieracze na bok,
wrócił do odzieży wierzchniej, w której zostawił papierosy. Wyłożył je obok
narzędzi do otwierania drzwi. Schylił się by rozsznurować ciężkie buty, po czym
wstał i noga o nogę zsunął z siebie obuwie.
Kiedy
stał w przepoconej koszulce oraz spodniach w przedpokoju poczuł chłód, bowiem
od tygodnia kwatera stała pusta z powyłączanymi grzejnikami. Nie czekając na
nic ruszył do łazienki w celu wzięcia prysznica. Zrzucił przechodzoną odzież,
położył niedbale do miski znajdującej przy wejściu i, mimo wczesnej pory stanął
wycieńczony, naprzeciw lustra i wpatrując się w kilku dniowy zarost i swoje
zaniedbane ciało.
Przekręcił
pokrętło na najgorętszy stopień, odkręcił wodę i czekając na stworzenie
odpowiedniej atmosfery dla kąpieli wpatrywał się w swój portret namalowany po
przez odbicie jego osoby w lustrze.
Podniósł
nogę i zrobił krok w gorącą kałuże po czym wsunął całe ciało i ustawił wodę,
mniej więcej, po środku kurka. Rurami popłynęła bezbarwna ciecz odpowiednio
zmieszana by pozwolić mu się zrelaksować.
Woda
opływała jego nagie ciało, a on nie przeciwstawiał się gorącej cieczy masującej
oraz rozluźniającej jego zmęczone mięśnie. Sam nie miał już pojęcia co się
dzieje. Raz przed jego oczami dzieją się dziwne rzeczy, potem znowu
najnormalniejsze, po czym okazuje się, że to wszystko było tylko snem.
Autysta
myślący nad szybko i wyłapujący detale z
jego książek. Intymne spotkanie z Weroniką, pierwszą miłością. Rozmowa z matką
Łukasza, na pozór niekomunikatywnego dziecka. Dziwne wizje, powroty do
przeszłości.
Chyba
zaczynał wariować… albo to natłok spraw.
Uznał,
że znów musi wyjechać. Na długo, sam jeden.
Bez
słów, bez zeszytów, długopisów, ani przeszłości.
Spakować
plecak, napchać do niego długoterminowego jedzenia i pójść przed siebie.
Potrzebował
znów zaufać ludziom.
Ale
to wszystko utopia… jak na razie. Wpierw czekało go zakończenie opisywania
opowieści od Sokołowie, pułkowniku zamkniętym przez własną głupotę w kolejnej
celi.
Sterczał
w bez ruchu, oparty o szybę, ociekający i przysypiający rozmyślał nad
najoczywistszymi sprawami, jak nad rzeczami wagi najwyższej.
Po
trzydziestu minutach zmęczony parzeniem się stanął naprzeciw siebie w lustrze i
powiedział:
-
Pierdolę. Chcę się wyrwać!
Mówił
tak, a jeszcze tego samego dnia jego krytycznym marzeniem było znalezienie się
w tym miejscu. Spoglądanie na ponure podwórze, na którym… na którym nie
siedział od wielu lat. Jego jedność z otoczeniem kończyła się na opisywaniem w
fikcyjnych realiach widzianych przez szyby okien postaci przechadzających się.
**
Znowu
to się działo…
**
Widział…
Widział bujną zieloną krainę, w której wznosiły się niewielkie pagórki pokryte
intensywną zielenią na przemian z pięknymi kolorowymi kwiatami. Polany
rozciągające się po horyzont, nie było tam ludzi. Tamte rejony zamieszkiwały
stare rasy, elfy, i krasnoludy żyjące w pokoju i przymierzu.
Elfy
zajmowały się pozyskiwaniem ziół, uprawę roślin. Poznawali i integrowali się z
przyrodą naziemną. Przemierzali morza, najciemniejsze i najdalsze lasy tak by
pozyskiwać coraz to nowe arkany natury. Nie prowadzili wojen, oddawali życia za
pokój i harmonię z ziemią.
Krasnoludy
za to stworzenia wychowane w mrokach podziemia budowały swe osady z kamienia,
głęboko pod osiedlami długouchych, penetrowali środowisko skryte pod trawami,
środowisko zawładnięte przez ciemności. Pozyskiwali nowe surowce, przetapiali
je na lepsze od poprzednich bronie, wynajdywali łatwiejsze sposoby na podboje
niebezpiecznych podziemi. Szukali, budowali, a to co opłacało się sprzedać
sprzedawali na powierzchnie elfom wymieniając na zioła, wiedzę oraz żywność,
której nie dało zdobyć się pod ziemią.
Nie
mogli zatroszczyć się o takie artefakty sami iż uczuleni byli na słońce, tak
jak długouchy na ciemności. Tworzyło to między nimi linię porozumienia i
zależności, jedni od drugich byli zależni.
Długowieczni
troszczyli się o Matkę naturę, która niszczona przez ludzką rasę potrzebowała
swych obrońców. Mieli bowiem oni znaczną przewagę liczebną, jednak elfów trudno
było wytropić i zniszczyć, równoważyli się zatem.
Ludzi
występowało wielu, ale to długouchy żyły nieskończenie długo to też czyniło ich
groźnymi przeciwnikami. Traktowali między sobą, zaniechiwali i wznawiali nowe
konflikty. Taka ich rasa, człowiek musi cierpieć, potrzebne mu to do
funkcjonowania, chce zabijać żąda więcej niż mu się należy. To też przerażało
rasę nieśmiertelnych, wiedzieli, że ich lata są policzone, za setki, tysiące,
może nawet dziesiątki wieków nie będzie tu dla nich miejsca. Ludzie przerosną
ich, zaczną niewolić, bądź po prostu niszczyć i tępić. Jedyną możliwością dla
nieludzi pozostawała wędrówka na nowe, nieodkryte jeszcze lądy, bądź zejście do
podziemi gdzie czekała ich zmiana, bez wystarczającego źródła światła
pozwalającego im swobodne poruszanie się.
Bowiem,
każdy elf zapuszczający się w mrok przeżywał, jednak jego organizm przestawał
pobierać dobroć płynącą od Boga Heliosa co oznaczało powolną degenerację
komórek, a co za tym szło ich piękne, proste, wysokie ciała cierpły, kurczyły
się i czerniały. W wielkich Elfich wojowników przeistaczali się w małe
poczwarne gnomy.
Radość
do życia gasła, pozostała wola przetrwania za wszelką cenę. Schodząc pod ziemię
stawali się agresywni w stosunku do siebie nawzajem, zatem ich priorytetem było
znalezienie bądź stworzenie własnego słońca.
Bez
tego ich rasie pozostało wymarcie.
Zawarli
więc sojusz. Trzy rasy na planecie pod jednym dachem. Elfy, ludzie i krasnoludy
połączone by dokonać rewolucji i stworzyć źródło tak potężne i o takiej sile by
dorównywało gwieździe świecącej miliony jednostek stąd.
Prace
trwały latami, dekadami. Naukowcy zmieniali się, wybuchały wojny między rasami
i gatunkami, całe narody niknęły z map. Stawali naprzeciw sobie jednak uczeni
pozostawali neutralni, tak bowiem nakazywał traktat:
„Uczeni mieszać się w waśnie
rodzinne nie będą, tak jak i narodów, władcy w wyznaczone im przed laty prace
ingerować praw nie mają. Tak zostało bowiem powiedziane i udokumentowane przez
Panów Dali. Dogłębni nie mogą także konstruować niczego przeciw innym rasom i
narodom korzystając z wiedzy zaczerpniętej od swych towarzyszy przy pracy.
Zostanie im nadany bowiem w tym
celu skrawek niezależnej i nienależącej do nikogo ziemi. W celach naukowych
zjednoczą się wszystkie rody.”
Nikt
nie śmiał łamać praw i traktatów nadanych tysiące lat przed nimi przez Panów
Dali, czyli pierwszych Elfów, Ludzi i Krasnoludy władających i zasiedlających
własne tereny. Oni nakazali to co do dzisiejszego dnia się spełnia i wypełnia.
Nikt nie miał więc prawa do przeciwstawiania się im prawą… prócz ludzi, rasie
gniewnej i żadnej.
Taka
bowiem człowiecza natura – znajdź, oswój, wykorzystaj i zniszcz, po czym za
wiele lat twój syn, bądź, córka odczują niesłuszność twojego wyroku.
**
-
Kurwa!!!
Pisarz
był rozwścieczony na swój płatający mu figle rozum. Rozumiał, że w normalnych
okolicznościach cieszyłby się z takich
przypływów weny. Jednak dzisiaj, ani w ostatnich czasach nie na rękę mu
pomysły. Potrzebował przerwy i spokoju. Swobodnego i chłodnego podejścia do
sprawy.
Przed
oczami widział dzieje elfów i innych rasy, widział przeszłość i przyszłość a
także i teraźniejszość. Nie potrzebował tego, skoro jego powieść o ludach Dali
już zakończona została wiele lat temu, a kontynuację zabunkrował gdzieś w
jednej ze skrzyń ponieważ nikt nie planował wydawać tak wymagającej powieści.
Brak jej było wydźwięku i przyjęcia przez masy, tak to jest z trudnymi słowami.
Leży
sobie teraz stos zapisanych maszynopisem kartek z wieloma tysiącami słów,
czarnych na białym. Wyraz obok wyrazu, literka obok literki.
Nie
myśląc od ubiegłych czasach chwycił pokrętło nagrzane i poruszył. Przez wąż
popłynęła lodowata woda. Mistrz pióra zaklął i przetrzymał mrożącą kąpiel.
Otrzeźwiał z myśli, teraz marzył o ręczniku i swoim wyleżanym przez lata łóżku
i prześmiardniętej tytoniem kołdrze.
Jak
sobie wymarzył. Po krótkiej chwili leżał w łóżku kompletnie nagi w ciemnościach
rozbijanych jedynie dalekim światłem dwornych latarni.
**
Ludzie
od zarania dziejów przeszyci byli nienawiścią i czynili zło. Mieli do tego
wrodzone predyspozycje. Przeciwnie do elfów, których zdolnościami okazało się
czynienie dobra i dbanie o to co ich.
Krasnoludy
pozostawały wobec tego neutralne, nie sprawiały chęci ani do zła, bądź dobra.
Trzymały się cienkiej granicy głęboko pod trawami. Gdzie słońca nie ma, gdzie
wszystko trzeba osiągnąć siłą własnych kończyn oraz sojuszów, bowiem konflikty
powodowały tylko i wyłącznie straty. Uzależnieni zatem byli od obojętności –
nie mieszali się w sprawy innych, starali zachować status quo.
Po
wiekach przymierza, kiedy to budowa nad sterowanym Heliosem miała dobiec końca
ludzie uderzyli na ziemie niczyją. Splamiwszy ją krwią zagarnęli mechanicznego
bożka dla siebie stając się dzięki temu potężniejszymi. Korzystając ze zbiorów
znalezionych w twierdzach, warowniach i wieżach magów rozsianych po całej
krainie. Zostali najpotężniejszym z rodów. Posiadali wiedzę należącą do
wszystkich.
Jednak
łamanie traktatów nie skończyło się dla władców za to odpowiedzialnych dobrze.
Krasnoludy
wylęgły na powierzchnie, lochy opustoszały, elfy wraz ze swoją magią stanęły po
stronie karłów, dołączyli się także buntownicy z rodu ludzkiego, jakim nie
spodobała się zdrada.
Powstali.
Tysiące
ludzkiego rycerstwa, stanęło naprzeciw zjednoczonej sile nieludzi. Tysiące
hufców przewyższających zarówno liczebnością, ale i mocą człowieczej armii.
Zaczęła
się wyniszczająca wojna, która pochłonęła dziesiątki tysięcy wojowników jak i
niewiast i ich dzieci.
Rody
przerzedziły się, liczebność każdych znacznie się zmniejszyła, a miejsca na
świecie nie brakowało na razie dla nikogo. Krasnoludy, Elfy oraz Ludzie pod
przywództwem nowego pana podpisali nowe pismo, o nieagresję, o wspólną pomoc w
razie niebezpieczeństwa.
Po
wielu latach wyniszczającej wojny nastały czasy pokoju. Stworzona została Rada,
na czele której zasiadło po trzech przedstawicieli z każdego rodu, sześciu
radnych i trzech patriarchów stojących na czele trzech ras żyjących teraz
pośród siebie. Niebyło zakazów. Każdy decydował o własnym miejscu na i pod
ziemią….
**
Nie
wysoka, ciemno włosa dama stałą osamotniona pośród pustych ścian opróżnionego
pokoju. Odziana w długą poszarpaną i zwiewną suknię odsłaniającą jej lewą nogę
aż po samo udo, ramiona i prawie całe piersi, aż do sutków. Na dłoniach
obwieszona była w skromne bransoletki nabyte w trakcie pracy. Jej krótkie,
krucze włosy kontrastowały z delikatną, drobną oraz bladą twarzyczką. Na uszach
zwisały koliste kolczyki.
Stała
przed ogromną, napełnioną po brzegi gorącą wodą balia. Z nad powierzchni
przezroczysta ciecz parowała, kobieta zmęczona życiem marzyła teraz tylko i
wyłącznie o zmyciu z siebie całego trudu dnia powszedniego i zrelaksowaniu się
opływając w gorące środowisko.
Złożyła
całą biżuterię na podłogę nieopodal kadzi, rozwiązała cumę podtrzymującą suknię
na jej zgrabnym ciele. Odzienie zsunęło się z niej jednym sunięciem odsłaniając
jej postać. Chwyciła krynolinę z szorstkiego źle poprzycinanego materiału po
czym złożyła w kostkę i położyła na ozdobach. Zrobiła szerokiego kroku do kadzi
rozwierając swoją cnotę. Wąsko ogolone podbrzusze, i zgrabny brzuch. Stojąc
teraz umięśnionymi nogami w wodzie przyzwyczajała się do temperatury by za
chwilę dać nura cała. Przez ten czas spojrzała na piersi, uniosła jedną, potem
drugą, delikatnie tworząc okręgi po brzegu dużych brodawek, które na wskutek
pieszczot usztywniły się. Zaczęła sama zadowalać się swym ciałem rozluźniając
je.
Po
kilku minutach zmęczona opadła delikatnie by nie rozlać drogocenną kąpielową
maź.
Leżała
oparta dłońmi o brzeg wanny folgując swe ciało. Naszła ją ochota na kolejne
pieszczoty. Jedną dłonią kontynuowała swoją zabawę z sutkiem pocierając palcem
o niego, masując i podszczypując na zmianę. Długą dłoń skierowała wpierw na swój
nadwrażliwy brzuch po czym na wzgórze łonowy, gdzie zabawiała się swoją
elegancko wydepilowaną, krótką fryzurą.
Gdy
jej ciało zaczynało nagrzewać się od środka skierowała palce do centra.
Poczęła
pocierać powolnie wargi, delikatnie i drobiazgowo. Gdy namoczyła się, a śluz z
wnętrza ciała nawilżył mokrą pochwę skierowała swoje palce wprost do
życiodajnego otworu. Posuwała wolno do środka i na zewnątrz rozpychając i
szorując o ścianki waginy, zmieniając pozycję oraz pieszczoty. Piersi nie
rytmicznie i bez schematów drapała, zaciskała, rozluźniała, pocierała, tak samo
wargi sromowe szybko smyrała od zewnątrz po czym używała swych palców jako
własnego członka i doprowadzała się sama do zadowolenia.
Zwalniała
i przyśpieszała według własnych zachcianek i upodobań. Miała bowiem ochotę na
odrobinę przyjemności po całym dniu ciężkiej pracy. Jej ciało wyglądało
doskonale, piersi przyciągały każde męskie, i nie tylko męskie, dłonie, zwiewna
suknia podkreślała jej atrakcyjność i wzbudzała zainteresowanie wśród społeczeństwa.
Przynajmniej większości, prócz zazdrosnych pań, którym brak było tego co ona
miała, oraz oficjalnych pogadanek klech, którzy po skończonej mszy i tak
przychodzili do niej i by zaznać zakazanej im przez Boga rozkoszy.
Jej
ciało płonęło, zbliżał się bowiem moment kulminacyjny, i doskonale o tym
wiedziała, nie wstydziła robić sobie tego sama, jedynie ona widziała jak
doprowadzić ten organ do zadowolenia.
Nastąpił
skurcz mięśni. Opadła z wyczerpania do wody. Na powietrzu pozostała tylko jej
drobna kredowa twarz.
**
Obudził
się nad ranem cały spocony z kołdrą powywracaną, w połowie leżącą na podłodze.
Jego obnażone ciało pokryte było mokrą powłokę. Otworzył szeroko oczy po czym
zmrużył powieki kiedy spotkały się ze światłem dobiegającym z dworu.
-
Pieprzone sny – powiedział podnosząc się ciężko.
Zebrał
pościel i ułożył ją na łóżku, po czym goły skierował się do łazienki gdzie bez
jakiegokolwiek przygotowania wsunął się do kabiny prysznicowej. Odkręcił zawór
w stronę niebieskiego okręgu i stał pod strumieniem klnąc na własną głupotę. Po
kilku minutach lodowatego strumienia doleciała do niego umiarkowanie ciepła
woda.
Odetchnął
z ulgą po czym sięgnął po gąbkę, jeszcze nie wyschniętą po wczorajszym myciu.
Nałożył nadmiar mydła i wtarł w ciało.
Po
wielu minutach pod strumieniem wynurzył się, ubrał w czyste ubrania złożone na
oddzielnych półkach jego wielkiej szafy.
Po
kwadransie siedział na biurowym krześle, ustawionym w centrum pokoju, i popalał
kolejnego papierosa, w napoczętej paczce pozostał mu już ostatni.
-
No i co teraz zrobimy? – zapytał sam siebie – Zeszytu ni chuja, pamięci tak
sama – wyliczał – wena mnie nie nawiedza… poza przeszłością i dziwnymi snami.
Siedział
wpatrując się w dym palonego tytoniu bezwładnie wędrujący ku górze
niezniekształcony przez podmuchy wiatru.
-
Wyjedź – powiedział cichy głos zza pleców.
Gwałtownie
obrócił się na krześle w stronę szeptu.
Lecz
nikt za nim nie stał.
-
Kurwa.. – przeciągnął – wariujesz, gościu. – po czym zaciągnął się raz jeszcze,
aż po sam filtr.
Z
mieszania nad nim dobiegało wysokie szczekanie psa, popatrzył na sufit z
pożałowaniem i dowiedział.
-
Od rana do wieczora – wypuścił smog z płuc – to samo.
Konsternował
swoje życie przez kolejne kwadranse, aż od drzwi dobiegł go rozrywający ciszę
irytujący dźwięk dzwonka. Podniósł oblicze, sygnał powtórzył się trzykrotnie o
tej samej długości.
-
Kurier? – zapytał retorycznie, po czym sam odpowiedział na własne pytanie – a
może jednak Alojzy nie zaniechał?
Wstał,
rozprostował kończyny, na skutek czego strzeliło mu w karku. Po przyjemnym
rozluźnieniu mięśni poszedł do wejścia, by uchylić gościowi i odebrać,
najprawdopodobniej, przesyłkę od pana von Bielucha. Stanął przed ruchomą płytą
z drewna, popatrzył się z odległości kroku na szklaną, wypukłą soczewkę.
Przyłożył
prawe oko do pryzmaty, po drugiej stronie znajdowała się starsza kobieta w
długiej ciemno różowej zielenią kratowanej spódnicy, spod której wystawały
grube czarne rajstopy chowające się w białych pobrudzonych butach zimowych. Z
wierzchu w krótkiej, materiałowej, fasonowo eleganckiej kurtce. Na głowie miała
jasny kremowy beret. Całość wyglądała na jej szczupłym ciele komicznie, w ręku
trzymała nieznanej treści makulaturę.
-
Kto tam? – zapytał odsuwając zasuwkę, nie otwierając jednak.
-
Posłaniec – odpowiedziała niejednoznacznie.
Sam
nie wiedział co oznaczać miało to stwierdzenie, posłańcem mógł być każdy, ale
nie może, nie przyjąć z powrotem zeszytu, po za tym co zrobić mu mogła kobieta
w wieku podeszłym?
Uchylił
odrobinę drzwi, wystawiał oko oraz część twarzy między framugę, a wrota.
-
Słucham – poruszył temat – w jakiej sprawie?
-
Jestem posłańcem, mój drogi – powiedziała pani z ogromny uśmiechem na ustach i
przesadzoną dobrocią w głosie.
-
Z czym przychodzicie?
-
Wpuść, a dostaniesz czego potrzebujesz. – poradziła mu kurtuazyjnie, jednakże
stanowczo.
Zmuszony
bowiem był przeboleć obecność starej baby, w celu poznania intencji i może
odzyskania własności.
Pozwolił
na tę okoliczność wejść starej, dziwacznie prezentującej własną osobę damie.
Wkroczyła
do mieszkania małymi, lecz żwawymi krokami, nie zdejmując butów patrząc po
ścianach obłąkańczym wzrokiem skierowała się na krzesło w kuchni.
Nie
przejmowała się gospodarzem ni rozpuszczającym się szarobrązowym śniegiem
przyniesionym właśnie z dworu. Bez zdejmowania odzieży powierzchniowej
rozsiadła się na krześle wpatrując swe wielkie niemal białe oczyska w skromnego
pisarza.
On
zdegustowany nowo przybyłą postacią zapalił pozostawionego w opakowaniu
papierosa. Rozluźniony włożył stojące buty obok by nie zamoczyć skarpetek od
mokrej podłogi. Poszedł śladem gościa do pomieszczenia kuchennego. Oparty o
futrynę zaciągał się swoim ostatnim tytoniowym skrętem. Nie czekał, aż kobieta
sama powie w jakiej sprawie niepokoi prozaika.
Teraz
kiedy miał możliwość dokładnego zlustrowania przybysza przyuważył znamię na
zewnętrznej części prawej dłoni. Czarnym
atramentem, wprowadzonym specjalistycznym piórem pod skórę, wytatuowane dwie
prostopadło usytuowane, proste kreski równej długości złożone w całość dzieląc
na jednakowe fragmenty.
Zniszczona
twarz odzwierciedlała przewidywany wiek nieznajomej, która nie myślała o
używaniu żadnych perfum, ani kosmetyków obniżających postrzeganie przez
otoczenie, zwą oni ten zabieg odmłodzeniem, ale wygląda na to, że nie stosuje
się ona do zaleceń.
-
Macie moją książkę? – zapytał bezpośrednio mając ponad średnią impertynencję posłańca.
-
Mam, Słowa – odpowiedziała, na co spadł mu kamień z serca – jeżeli o to pytasz
młodzieńcze.
-
To dawaj pani, i się żegnamy – podszedł wrzucając papierosa niedbale do zlewu.
Zasyczał.
Z
wyciągniętą dłonią stał po drugiej stronie stolika, na co osobnik płci
przeciwnej zaczynał zastanawiać się czy jest on bowiem wariatem czy żądnym
poznania.
-
Usiądź, by wysłuchać Słów – pokazała mu krzesło, a ze zbioru makulatury
wybrała, formatu, połowy, reszty szpargałów, obszerną książkę w grubej oprawie,
z tym samym znakiem, który widniał na jej dłoni.
Okładka
okazywała częste ślady użytkowania, zagniecenia papieru oraz wytarcia. Często,
intensywnie i gorliwie stosowana nie mogła pozostać bez śladów
-
Czy to są te twoje „słowa”?! – wybuchnął, nie wytrzymał obecności obcego
człowieka, o takiej bezczelności, w ścianach jego własnego mieszkania – Wynoś
się! – krzyczał na nią, a ona w spokoju wysłuchiwała – I posprzątaj syf, który
narobiłaś swoimi buciorami, babo! – nie przerywał – Podnoś zawszone dupsko i
won! – tak wściekły nie był od lat, może to przyczyna jego odstępstwa od
populacji.
Idioci,
głosiciele, idole, wzorce. Od lat nie czytał gazety, nie oglądał telewizji.
Jeżeli wiedział o sytuacji otoczenia to z tablicy ogłoszeń na parterze jego
pionu, bądź informacji otaczających go na około w miejscach publicznych. Pewne,
że kiedy zapytać ktoś chciałby go o godzinę, bądź datę uzyskał by marną
odpowiedź. Dzielił życie na porę dnia, nocy oraz wiosnę, lato, jesień, zimę.
Płacił podatki, oddawał cesarzowi co cesarza, a w zamian za to oczekiwał
świętego spokoju, a nie zgrzybiałego babska z krzyżami na rękach,
nawiedzających go we własnym domu i paskudzących starannie wyczyszczonych
podłóg.
-
Ogłuchłaś? – zdziwiony jej ignorancją – jeszcze chwila, a sam cię wypieprzę
stąd. – uspokoił ton, ale wciąż nie był
to stan quo z brakiem jawnych emocji.
Kobieta
wstała. Zebrała swoje szpargały zostawiając jedną z kartek na stole.
-
Do widzenia. – bez namiętnie pożegnała kierując się w stronę drzwi.
Chwycił
śmiecia i ruszył za nią.
-
Zabieraj to! – wcisnął jej między dłonie, ale ona zawzięcie zamiast odebrać
upuściła w kałużę roztopionego śniegu.
Stała
już za progiem jego mieszkania.
Nie
zwracając na niechcianego gościa uwagi trzasnął drzwiami, tak że pięć pięter w
dół, jak i w górę usłyszeć dało się pogłos.
Wymęczony
z rana emocjami opadłszy na zamknięte wrota wyjął paczkę po papierosach.
-
Kurwa! – na brak zawartości zareagował impulsywnie wystrzeliwując siłą mięśni
rąk w przestrzeń puste pudełko, no i klnąc… - nawet wy przeciwko mnie?
Siedział
teraz zmarnowany pod wyjściem z własnego domu i wpatrywał się w pustkę nie
wiedząc co począć.
Coraz
to bardziej pchała go od środka motywacja by wyjechać. Miał dość. Chciał
odpocząć. Odpocząć po swojemu. Odpocząć po swojemu, tak jak robił to i chce
wciąż robić. Spakować plecak, wziąć drobne na bilet i ruszyć, tylko tym razem
tam gdzie nigdy nie dotarł, a o czym marzył zawsze.
Tam gdzie leżą dwie duże wyspy, gdzie rdzenni
mieszkańcy do dziś biegają za zwierzętami odziani w zwiewne płótna, tatuują
twarze w taki sposób by tylko znający poznali ich znaczenie. Chciał dotrzeć na
sam koniec świata. Gdzie dwie wyspy tak różniące się od siebie, a dzieli je tak
mały dystans.
Potrzebował
pieniędzy.
Tych,
które już posiadł, a zabezpieczył daleko.
Nie
pozostało już mu nic innego jak jechać. Jechać przed siebie.
Lecz
przed nim jeszcze długa droga. Nie posiadał żadnego przygotowania fizycznego,
bo mentalnie gotów był zawsze – wiedział, przewidywał, że prędzej czy później
ta sytuacja nastąpi i oczekiwał jej.
Aż
w końcu nastała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz