wtorek, 25 grudnia 2012

XIII - Plan / Pomysł / Przyszłość / Posłaniec





- Wedle zamówienia – przeszkodziła mu kelnerka z głębokimi, niebieskimi oczyma o delikatnie pomalowanych rzęsach - specjalność szefa kuchni. Krewetki po królewsku i świeży, pieczony na miejscu, jasny chleb.
- Dziękuję – odpowiedział wpatrując się w talerz oraz pociągające spojrzenie kelnerki o przyzwoitych kształtach. Spod luźnej koszulki z kołnierzykiem uwydatniały się tradycyjnej wielkości piersi dla owego regionu. Twarz miała delikatną. Nieduży, lekko zadarty nosek oraz niewysokie czoło przysłonięte włosami.
- Podać jeszcze wina? – jego kieliszek stawał się już pusty, a zapowiadała się przyzwoicie sycąca przystawka, a po niej jeszcze bardziej energotwórczy posiłek główny
– Będę wdzięczny – odparł – i niech się kucharz nie śpieszy z kolejną stawą – uśmiechnął się – dzisiaj nigdzie nie pędzę.
Obsługa bez słowa oddaliła się zostawiając go z ogromnym talerzem wypełnionym świeżymi, morskimi owocami w pysznym sosie z przesadną ilością czosnku – tak jak lubił.
Chwycił kromkę pieczywa, urwał kawałek i delektował się dobrocią tutejszego pieczenia zamoczył chleb w zaprawie i zjadł.
Teraz przyszła kolej na degustację małego, pomarańczowego stworzonka wodnego. Wziął do ręki dużą krewetkę, przerzucił oczami z każdej strony, powąchał. Zanurzył palce w pancerzyku w celu obrania jej do stanu jadalności, gdy został na niej tylko ogonek ugryzł słonawe żyjątko i zanurkował we wspomnieniach.
**
Przypomniał sobie zmarłego ojca, który zamiłowany w południu kontynentu zawsze przygotowywał właśnie w ten sposób te małe, pomarańczowe zwierzątka.
Przypomniał sobie jak jeździli całą rodziną do krajów na wielkim bucie ułożonym, przemierzali ulice wybudowane pod stromymi, skalnymi klifami przyglądając się pięknemu, kryształowemu morzu marzyli. Każdy o czymś innym.
Ojcu widziało się na starość zamieszkanie na jednym z takich wzgórz, by każdego poranka wstając móc popijać delikatny, winogronowy napój i rozkoszować się jego pysznym smakiem jak i krajobrazem. Spoglądać na jeszcze nie zamglone parującą wodę fale, które odbijałyby promienie słońca, by we włosy wplatał się subtelny powiew chłodzącego wiaterku.
Matka chciał mieć swój ogródek. Hodować domowe pomidorki, mieć niewielką winnicę, zajadać się własnoręcznie dopieszczonymi winogronami oraz by co roku mogła z nich robić wyśmienite wina. Do tego posiadać kwiatową plantację. Miała ochotę pracować nad doskonaleniem piękna, żeby każdy jej roślinny kochanek rósł i przynosił jej dumę.
Oboje myśleli, iż spędzą tam całą starość, pochłonięci pielęgnacją posesji, oraz darzącej do siebie szczerej miłości na wieki. Tam usnąć, wspólnie, w tym samym czasie i tam zostać pochowanym by na zawsze zostać w miejscu, które od zawsze kochali.
Syn. Jemu nie zależało na spokoju i wytchnieniu, w jego żyłach płynęła przygoda, nie miał zamiaru nim dokona wszystkich swych marzeń spocząć na szczycie góry w niewielkim domku. On chciał poznawać, odkrywać niepoznane, nieznane jemu, bądź całemu światu miejsca. To było jedyne wyjście na spełnieni siebie. Jemu nie potrzebne, żadne wygodny, ciepłe posiłki o stałej porze, ani bezpieczne, zawsze schludne, nocowanie. Liczyło się tylko życie w trasie, bez nakazów i obowiązków. Nie myślał nigdy, że to rozwiązanie na życie całe, lecz tylko na młodzieńcze lata. Bez tego nie widział siebie w przyszłości.
Żadne z nich swych marzeń nie spełniło.
**
Pochłaniał delektując się każdym gryzem morskie zwierzątka zagryzanymi kawałkami dobrego pieczywa namoczonego w zaprawie przekąski.
Bezpośrednio po skończeniu talerza z krewetkami do stołu podeszła Weronika, obsługująca go kelnerka, z pytaniem o kolejne dania.
Zastanawiając się co te jedno zdanie, rozpoczęte przez gościa, zakończone przez gospodarza, oznaczało. Co powodowało, aż taki posłuch, iż wszyscy skakali teraz wokół niego, jak naokoło króla?
Słowa mają największą moc. Jednak czym wyróżniły go od całej masy innych klientów siedzących i jedzących o wiele droższe potrawy niż Writer?
- Czy można już podać danie główne? – zapytała
- Ależ oczywiście – odpowiedział wycierając dłońmi kanciki ust.
Zdążył już wypić pół butelki półsłodkiego, krwawego wina, a tak mu smakowało, że pił bez ustanku, choć z głową.
- Dobre te wino maci – wydawało mu się, iż zaczyna odczuwać zmęczenie umysłu, spowodowane najedzeniem oraz alkoholem, a przed nim jeszcze jedne posiłek i powrót do domu.
Kelnerka dolała mu jeszcze kieliszek ze stojącej na środku stołu karafki po czym skierowała krok do kuchni po średnio wysmażonego, olbrzymiego steka z ziemniakami oraz pokrojonymi pomidorami.
Na stole lekko zamroczonym pisarzem znajdował się kieliszek wina, duży talerz z potrawą, sztućce, długopis i notatnik. Nim jeszcze do końca straci pamięć schował go do kieszeni w celu pewności że nie zostanie on gdzieś zapodziany. Chwycił nóż oraz widelec, które zanurzył w mięsie w celu odkrojenia segmentu do skosztowania.
Kilka kęsów i kilka kieliszków potem, gdy flakonik z winem opróżniony był do dna, a na talerzu zostały odrobiny pokarmu.
- Nie jem zbyt wiele… - powtórzył do siebie - …mocne to cholerstwo.
Po nie krótkiej przerwie od jedzenia i picia do stolika podeszła obsługująca go dziewczyna z uzależniającymi oczyma.
- Czy coś jeszcze podać?
- Nie dzięk… - odbiło mu się - .. uje. Przepraszam. – najadł się za cały tydzień. – albo, może… szklankę gazowanej wody i rachunek.
- Już pędzę – widząc zadowolenie jego osoby przestała stresować się w rozmowie z tajemniczym osobnikiem.
Po nieznacznej chwili wróciła w ręku trzymając tacę, na której stała nieduża szklanka, oraz woda w małej, szklanej butelce z wyblakło zielonym korkiem i niewielki skórzany, podobny do tego z kartą dań, różniący się jedynie rozmiarem, futeralik z małym świstkiem papieru wewnątrz.
- Proszę, oto woda – podała nalewając do naczynia odrobinę przezroczystego płynu – a to rachunek, wedle życzenia – odłożyła gdzieś na uboczu stołu kwadratową książeczkę.
Odeszła bez słowa.
On bez pośpiechu wyciągnął gruby plik pieniędzy złożony na pół w kieszeni spodni, spojrzał na należność za obiad, wybrał z nadwyżką przybliżoną wartość. Zamknął powolutku wraz z gotówką, wstał z kanapy, zebrał ekwipunek i ruszył ku drzwiom wyjściowym.
Na świeżym powietrzu zrobiło mu się od razu lepiej. Zebrał myśli dotyczące przeszłości, teraźniejszości oraz przyszłości.
Nie posiadał planu na później jednak miał pewność, że w końcu najadł się porządnie, a cena obiadu nie ma znaczenia, zwłaszcza, za taki posiłek połączony z chwilą natchnienia oraz wspomnień z dzieciństwa. Lubił wracać do przeszłości, kiedy jego jedynym zmartwieniem były drobiazgi, takie jak pomyślność z kochankami, porozumiewanie się z rodzicami, a także ciekawe spędzenie wolnych chwil. Teraz została mu pasja – pisanie.
Cieszył się, ale brakowało mu ludzi, otoczenia sprawiającego, że będzie prawdziwie szczęśliwi. Sam nie wiedział kiedy tak na prawdę stracił kontakt z przyjaciółmi czy rodziną.
Pamiętał, że gdy wyjechał w świat jego droga samotnika zaczęła się, bo gdy wrócił mało ludzi pamiętających o jego istocie. Wtedy pozostało mu pamiętać rady starego druha, powrócić do pisania na czas i zarabiania na siebie w ten czy inny sposób.
**
Kierował się na dworzec w kierunku dworca autobusowego, którym pojedzie na stare śmieci, przepisze, przeredaguje tekst, który napisał, o ile oczywiście Alojzy Dionizy von Bieluch nie zapomni o nadaniu przesyłki. Bo jeśli nie, to pozostanie mu jedynie zaczęcie wszystkiego od nowa, a co za tym idzie więcej pracy i mniej czasu na zakończenie całej powieści.
**
Siedział w przestarzałym, ledwo jadącym autobusie telepiącym i rozpadającym się. Ledwo dało usłyszeć się własne myśli, a co dopiero  głosy postronnych pasażerów.
W pojeździe siedział on, stara kobieta z torbami na zakupy wypełnionymi produktami, młoda dziewczyna z platynowymi blond włosami do ramion, ciemną skórą na twarzy i niedoskonałościami skrytymi pod tanim podkładem, mężczyzna wchodzący w wiek dojrzałości w obcisłych spodniach, przylegającym swetrze z kapturem i w czarnym, dwurzędowym płaszczu.
Na przedzie autobusu stał chłopak z plecakiem i workiem w ręku. Opatulony we wszystkie możliwe warstwy, z czapką na głowie i szalikiem na szyi. Zgrzane dziecko ledwo stało, jednak zajęte grą na telefonie nie zważało, że zaraz mogło omdleć, a w kabinie nie znajdowała się prawie na pewno osoba zdolna i chętna udzielenia mu pierwszej pomocy.
Droga do jego domu przebiegała spokojnie, żadnych ulicznych incydentów, żadnym mijanych wypadków, ani pożarów zmarzniętych lasów. W kolei napotkał tylko, nieżywego od alkoholu, mężczyznę w średnim wieku, jednak nie miał ochoty na interwencje bo był to często widywany przez niego uczestnik komunikacji miejskiej na tej trasie. Miał niedbałą, długą brodę, wąsy przepalone, a cały pokryty w bliznach i strupach o czerwonej karnacji cuchnął gorzelnią zmieszaną z zapachem śmietniska i zgnilizny, a wytrawny nos wyczuł także smród uryny.
Na starym podwórzu, które zwie swoim domem, zauważył tych samych znanych tylko z widzenia ludzi. Te same dzieci na huśtawkach, te same matki z wózkami rozmawiające na identyczne tematy od lat, oraz ojców nie różniących się od swoich żon. Popijali mocne, tanie piwo i gawędzili o swoich problemach.
Na brudnej miejskiej ulicy znajduje się niewielu mieszkańców, a jeszcze mniej przejezdnych, mieszkając tutaj od wielu lat, bo prawie od urodzenia dało się upamiętniać twarze tubylców, a nieznajome facjaty przyciągały zaciekawienie oraz podejrzliwość.
- Uwaga! – krzyknęło jakieś dziecko widząc zamyślonego mężczyznę idącego przed siebie z kapturem na głowie, papierosem w ustach i obiema rękoma w kieszeni.
Pisarz usłyszawszy ostrzeżenie odwrócił nieobecny wzrok ku odgłosowi i zobaczył nadlatującą piłkę. Szybkim ruchem uchylił się przed pociskiem po czym wrócił do swojego zamyślenia.
- Przepraszam… - zza pleców dobiegał cichnący głos dziecka, któro przed chwilą ostrzegało go, pobiegłszy po dmuchaną kulkę.
Writer mimo wszystko nie zareagował na wołanie, jakie z chwilą umilkło, a chłopcy, i jedna dziewczynka, wrócili do gry na pokrytym ubitym śniegiem i lodem boisku.
Kilkaset uderzeń serca później stał w oczekiwaniu na windę, która miała zawieźć go na jego poziom, by mógł oddać się swojej pracy na całego. Nie miał teraz na to ochoty, jednak nie miał wyjścia. Co pozostało mu do robienia w samotni dnia? Bez przyjaciół, bez rodziny? Żadnych kontaktów w telefonie poza agencją do spraw pisania?
Nie miał gdzie się podziać.
**
Wysłużony zamek zawarczał pod wpływem równie starego klucza. Drzwi zatrzeszczały, a Writer znalazł się w swej pustelni zwanej pospolicie mieszkaniem. Rozpiął najpierw kurtkę, potem bluzę, zdjął obie części. Odłożył otwieracze na bok, wrócił do odzieży wierzchniej, w której zostawił papierosy. Wyłożył je obok narzędzi do otwierania drzwi. Schylił się by rozsznurować ciężkie buty, po czym wstał i noga o nogę zsunął z siebie obuwie.
Kiedy stał w przepoconej koszulce oraz spodniach w przedpokoju poczuł chłód, bowiem od tygodnia kwatera stała pusta z powyłączanymi grzejnikami. Nie czekając na nic ruszył do łazienki w celu wzięcia prysznica. Zrzucił przechodzoną odzież, położył niedbale do miski znajdującej przy wejściu i, mimo wczesnej pory stanął wycieńczony, naprzeciw lustra i wpatrując się w kilku dniowy zarost i swoje zaniedbane ciało.
Przekręcił pokrętło na najgorętszy stopień, odkręcił wodę i czekając na stworzenie odpowiedniej atmosfery dla kąpieli wpatrywał się w swój portret namalowany po przez odbicie jego osoby w lustrze.
Podniósł nogę i zrobił krok w gorącą kałuże po czym wsunął całe ciało i ustawił wodę, mniej więcej, po środku kurka. Rurami popłynęła bezbarwna ciecz odpowiednio zmieszana by pozwolić mu się zrelaksować.
Woda opływała jego nagie ciało, a on nie przeciwstawiał się gorącej cieczy masującej oraz rozluźniającej jego zmęczone mięśnie. Sam nie miał już pojęcia co się dzieje. Raz przed jego oczami dzieją się dziwne rzeczy, potem znowu najnormalniejsze, po czym okazuje się, że to wszystko było tylko snem.
Autysta myślący nad szybko i  wyłapujący detale z jego książek. Intymne spotkanie z Weroniką, pierwszą miłością. Rozmowa z matką Łukasza, na pozór niekomunikatywnego dziecka. Dziwne wizje, powroty do przeszłości.
Chyba zaczynał wariować… albo to natłok spraw.
Uznał, że znów musi wyjechać. Na długo, sam jeden.
Bez słów, bez zeszytów, długopisów, ani przeszłości.
Spakować plecak, napchać do niego długoterminowego jedzenia i pójść przed siebie.
Potrzebował znów zaufać ludziom.
Ale to wszystko utopia… jak na razie. Wpierw czekało go zakończenie opisywania opowieści od Sokołowie, pułkowniku zamkniętym przez własną głupotę w kolejnej celi.
Sterczał w bez ruchu, oparty o szybę, ociekający i przysypiający rozmyślał nad najoczywistszymi sprawami, jak nad rzeczami wagi najwyższej.
Po trzydziestu minutach zmęczony parzeniem się stanął naprzeciw siebie w lustrze i powiedział:
- Pierdolę. Chcę się wyrwać!
Mówił tak, a jeszcze tego samego dnia jego krytycznym marzeniem było znalezienie się w tym miejscu. Spoglądanie na ponure podwórze, na którym… na którym nie siedział od wielu lat. Jego jedność z otoczeniem kończyła się na opisywaniem w fikcyjnych realiach widzianych przez szyby okien postaci przechadzających się.
**
Znowu to się działo…
**
Widział… Widział bujną zieloną krainę, w której wznosiły się niewielkie pagórki pokryte intensywną zielenią na przemian z pięknymi kolorowymi kwiatami. Polany rozciągające się po horyzont, nie było tam ludzi. Tamte rejony zamieszkiwały stare rasy, elfy, i krasnoludy żyjące w pokoju i przymierzu.
Elfy zajmowały się pozyskiwaniem ziół, uprawę roślin. Poznawali i integrowali się z przyrodą naziemną. Przemierzali morza, najciemniejsze i najdalsze lasy tak by pozyskiwać coraz to nowe arkany natury. Nie prowadzili wojen, oddawali życia za pokój i harmonię z ziemią.
Krasnoludy za to stworzenia wychowane w mrokach podziemia budowały swe osady z kamienia, głęboko pod osiedlami długouchych, penetrowali środowisko skryte pod trawami, środowisko zawładnięte przez ciemności. Pozyskiwali nowe surowce, przetapiali je na lepsze od poprzednich bronie, wynajdywali łatwiejsze sposoby na podboje niebezpiecznych podziemi. Szukali, budowali, a to co opłacało się sprzedać sprzedawali na powierzchnie elfom wymieniając na zioła, wiedzę oraz żywność, której nie dało zdobyć się pod ziemią.
Nie mogli zatroszczyć się o takie artefakty sami iż uczuleni byli na słońce, tak jak długouchy na ciemności. Tworzyło to między nimi linię porozumienia i zależności, jedni od drugich byli zależni.
Długowieczni troszczyli się o Matkę naturę, która niszczona przez ludzką rasę potrzebowała swych obrońców. Mieli bowiem oni znaczną przewagę liczebną, jednak elfów trudno było wytropić i zniszczyć, równoważyli się zatem.
Ludzi występowało wielu, ale to długouchy żyły nieskończenie długo to też czyniło ich groźnymi przeciwnikami. Traktowali między sobą, zaniechiwali i wznawiali nowe konflikty. Taka ich rasa, człowiek musi cierpieć, potrzebne mu to do funkcjonowania, chce zabijać żąda więcej niż mu się należy. To też przerażało rasę nieśmiertelnych, wiedzieli, że ich lata są policzone, za setki, tysiące, może nawet dziesiątki wieków nie będzie tu dla nich miejsca. Ludzie przerosną ich, zaczną niewolić, bądź po prostu niszczyć i tępić. Jedyną możliwością dla nieludzi pozostawała wędrówka na nowe, nieodkryte jeszcze lądy, bądź zejście do podziemi gdzie czekała ich zmiana, bez wystarczającego źródła światła pozwalającego im swobodne poruszanie się.
Bowiem, każdy elf zapuszczający się w mrok przeżywał, jednak jego organizm przestawał pobierać dobroć płynącą od Boga Heliosa co oznaczało powolną degenerację komórek, a co za tym szło ich piękne, proste, wysokie ciała cierpły, kurczyły się i czerniały. W wielkich Elfich wojowników przeistaczali się w małe poczwarne gnomy.
Radość do życia gasła, pozostała wola przetrwania za wszelką cenę. Schodząc pod ziemię stawali się agresywni w stosunku do siebie nawzajem, zatem ich priorytetem było znalezienie bądź stworzenie własnego słońca.
Bez tego ich rasie pozostało wymarcie.
Zawarli więc sojusz. Trzy rasy na planecie pod jednym dachem. Elfy, ludzie i krasnoludy połączone by dokonać rewolucji i stworzyć źródło tak potężne i o takiej sile by dorównywało gwieździe świecącej miliony jednostek stąd.
Prace trwały latami, dekadami. Naukowcy zmieniali się, wybuchały wojny między rasami i gatunkami, całe narody niknęły z map. Stawali naprzeciw sobie jednak uczeni pozostawali neutralni, tak bowiem nakazywał traktat:
„Uczeni mieszać się w waśnie rodzinne nie będą, tak jak i narodów, władcy w wyznaczone im przed laty prace ingerować praw nie mają. Tak zostało bowiem powiedziane i udokumentowane przez Panów Dali. Dogłębni nie mogą także konstruować niczego przeciw innym rasom i narodom korzystając z wiedzy zaczerpniętej od swych towarzyszy przy pracy.
Zostanie im nadany bowiem w tym celu skrawek niezależnej i nienależącej do nikogo ziemi. W celach naukowych zjednoczą się wszystkie rody.”
Nikt nie śmiał łamać praw i traktatów nadanych tysiące lat przed nimi przez Panów Dali, czyli pierwszych Elfów, Ludzi i Krasnoludy władających i zasiedlających własne tereny. Oni nakazali to co do dzisiejszego dnia się spełnia i wypełnia. Nikt nie miał więc prawa do przeciwstawiania się im prawą… prócz ludzi, rasie gniewnej i żadnej.
Taka bowiem człowiecza natura – znajdź, oswój, wykorzystaj i zniszcz, po czym za wiele lat twój syn, bądź, córka odczują niesłuszność twojego wyroku.
**
- Kurwa!!!
Pisarz był rozwścieczony na swój płatający mu figle rozum. Rozumiał, że w normalnych okolicznościach cieszyłby się  z takich przypływów weny. Jednak dzisiaj, ani w ostatnich czasach nie na rękę mu pomysły. Potrzebował przerwy i spokoju. Swobodnego i chłodnego podejścia do sprawy.
Przed oczami widział dzieje elfów i innych rasy, widział przeszłość i przyszłość a także i teraźniejszość. Nie potrzebował tego, skoro jego powieść o ludach Dali już zakończona została wiele lat temu, a kontynuację zabunkrował gdzieś w jednej ze skrzyń ponieważ nikt nie planował wydawać tak wymagającej powieści. Brak jej było wydźwięku i przyjęcia przez masy, tak to jest z trudnymi słowami.
Leży sobie teraz stos zapisanych maszynopisem kartek z wieloma tysiącami słów, czarnych na białym. Wyraz obok wyrazu, literka obok literki.
Nie myśląc od ubiegłych czasach chwycił pokrętło nagrzane i poruszył. Przez wąż popłynęła lodowata woda. Mistrz pióra zaklął i przetrzymał mrożącą kąpiel. Otrzeźwiał z myśli, teraz marzył o ręczniku i swoim wyleżanym przez lata łóżku i prześmiardniętej tytoniem kołdrze.
Jak sobie wymarzył. Po krótkiej chwili leżał w łóżku kompletnie nagi w ciemnościach rozbijanych jedynie dalekim światłem dwornych latarni.
**
Ludzie od zarania dziejów przeszyci byli nienawiścią i czynili zło. Mieli do tego wrodzone predyspozycje. Przeciwnie do elfów, których zdolnościami okazało się czynienie dobra i dbanie o to co ich.
Krasnoludy pozostawały wobec tego neutralne, nie sprawiały chęci ani do zła, bądź dobra. Trzymały się cienkiej granicy głęboko pod trawami. Gdzie słońca nie ma, gdzie wszystko trzeba osiągnąć siłą własnych kończyn oraz sojuszów, bowiem konflikty powodowały tylko i wyłącznie straty. Uzależnieni zatem byli od obojętności – nie mieszali się w sprawy innych, starali zachować status quo.
Po wiekach przymierza, kiedy to budowa nad sterowanym Heliosem miała dobiec końca ludzie uderzyli na ziemie niczyją. Splamiwszy ją krwią zagarnęli mechanicznego bożka dla siebie stając się dzięki temu potężniejszymi. Korzystając ze zbiorów znalezionych w twierdzach, warowniach i wieżach magów rozsianych po całej krainie. Zostali najpotężniejszym z rodów. Posiadali wiedzę należącą do wszystkich.
Jednak łamanie traktatów nie skończyło się dla władców za to odpowiedzialnych dobrze.
Krasnoludy wylęgły na powierzchnie, lochy opustoszały, elfy wraz ze swoją magią stanęły po stronie karłów, dołączyli się także buntownicy z rodu ludzkiego, jakim nie spodobała się zdrada.
Powstali.
Tysiące ludzkiego rycerstwa, stanęło naprzeciw zjednoczonej sile nieludzi. Tysiące hufców przewyższających zarówno liczebnością, ale i mocą człowieczej armii.
Zaczęła się wyniszczająca wojna, która pochłonęła dziesiątki tysięcy wojowników jak i niewiast i ich dzieci.
Rody przerzedziły się, liczebność każdych znacznie się zmniejszyła, a miejsca na świecie nie brakowało na razie dla nikogo. Krasnoludy, Elfy oraz Ludzie pod przywództwem nowego pana podpisali nowe pismo, o nieagresję, o wspólną pomoc w razie niebezpieczeństwa.
Po wielu latach wyniszczającej wojny nastały czasy pokoju. Stworzona została Rada, na czele której zasiadło po trzech przedstawicieli z każdego rodu, sześciu radnych i trzech patriarchów stojących na czele trzech ras żyjących teraz pośród siebie. Niebyło zakazów. Każdy decydował o własnym miejscu na i pod ziemią….
**
Nie wysoka, ciemno włosa dama stałą osamotniona pośród pustych ścian opróżnionego pokoju. Odziana w długą poszarpaną i zwiewną suknię odsłaniającą jej lewą nogę aż po samo udo, ramiona i prawie całe piersi, aż do sutków. Na dłoniach obwieszona była w skromne bransoletki nabyte w trakcie pracy. Jej krótkie, krucze włosy kontrastowały z delikatną, drobną oraz bladą twarzyczką. Na uszach zwisały koliste kolczyki.
Stała przed ogromną, napełnioną po brzegi gorącą wodą balia. Z nad powierzchni przezroczysta ciecz parowała, kobieta zmęczona życiem marzyła teraz tylko i wyłącznie o zmyciu z siebie całego trudu dnia powszedniego i zrelaksowaniu się opływając w gorące środowisko.
Złożyła całą biżuterię na podłogę nieopodal kadzi, rozwiązała cumę podtrzymującą suknię na jej zgrabnym ciele. Odzienie zsunęło się z niej jednym sunięciem odsłaniając jej postać. Chwyciła krynolinę z szorstkiego źle poprzycinanego materiału po czym złożyła w kostkę i położyła na ozdobach. Zrobiła szerokiego kroku do kadzi rozwierając swoją cnotę. Wąsko ogolone podbrzusze, i zgrabny brzuch. Stojąc teraz umięśnionymi nogami w wodzie przyzwyczajała się do temperatury by za chwilę dać nura cała. Przez ten czas spojrzała na piersi, uniosła jedną, potem drugą, delikatnie tworząc okręgi po brzegu dużych brodawek, które na wskutek pieszczot usztywniły się. Zaczęła sama zadowalać się swym ciałem rozluźniając je.
Po kilku minutach zmęczona opadła delikatnie by nie rozlać drogocenną kąpielową maź.
Leżała oparta dłońmi o brzeg wanny folgując swe ciało. Naszła ją ochota na kolejne pieszczoty. Jedną dłonią kontynuowała swoją zabawę z sutkiem pocierając palcem o niego, masując i podszczypując na zmianę. Długą dłoń skierowała wpierw na swój nadwrażliwy brzuch po czym na wzgórze łonowy, gdzie zabawiała się swoją elegancko wydepilowaną,  krótką fryzurą.
Gdy jej ciało zaczynało nagrzewać się od środka skierowała palce do centra.
Poczęła pocierać powolnie wargi, delikatnie i drobiazgowo. Gdy namoczyła się, a śluz z wnętrza ciała nawilżył mokrą pochwę skierowała swoje palce wprost do życiodajnego otworu. Posuwała wolno do środka i na zewnątrz rozpychając i szorując o ścianki waginy, zmieniając pozycję oraz pieszczoty. Piersi nie rytmicznie i bez schematów drapała, zaciskała, rozluźniała, pocierała, tak samo wargi sromowe szybko smyrała od zewnątrz po czym używała swych palców jako własnego członka i doprowadzała się sama do zadowolenia.
Zwalniała i przyśpieszała według własnych zachcianek i upodobań. Miała bowiem ochotę na odrobinę przyjemności po całym dniu ciężkiej pracy. Jej ciało wyglądało doskonale, piersi przyciągały każde męskie, i nie tylko męskie, dłonie, zwiewna suknia podkreślała jej atrakcyjność i wzbudzała zainteresowanie wśród społeczeństwa. Przynajmniej większości, prócz zazdrosnych pań, którym brak było tego co ona miała, oraz oficjalnych pogadanek klech, którzy po skończonej mszy i tak przychodzili do niej i by zaznać zakazanej im przez Boga rozkoszy.
Jej ciało płonęło, zbliżał się bowiem moment kulminacyjny, i doskonale o tym wiedziała, nie wstydziła robić sobie tego sama, jedynie ona widziała jak doprowadzić ten organ do zadowolenia.
Nastąpił skurcz mięśni. Opadła z wyczerpania do wody. Na powietrzu pozostała tylko jej drobna kredowa twarz.
**
Obudził się nad ranem cały spocony z kołdrą powywracaną, w połowie leżącą na podłodze. Jego obnażone ciało pokryte było mokrą powłokę. Otworzył szeroko oczy po czym zmrużył powieki kiedy spotkały się ze światłem dobiegającym z dworu.
- Pieprzone sny – powiedział podnosząc się ciężko.
Zebrał pościel i ułożył ją na łóżku, po czym goły skierował się do łazienki gdzie bez jakiegokolwiek przygotowania wsunął się do kabiny prysznicowej. Odkręcił zawór w stronę niebieskiego okręgu i stał pod strumieniem klnąc na własną głupotę. Po kilku minutach lodowatego strumienia doleciała do niego umiarkowanie ciepła woda.
Odetchnął z ulgą po czym sięgnął po gąbkę, jeszcze nie wyschniętą po wczorajszym myciu. Nałożył nadmiar mydła i wtarł w ciało.
Po wielu minutach pod strumieniem wynurzył się, ubrał w czyste ubrania złożone na oddzielnych półkach jego wielkiej szafy.
Po kwadransie siedział na biurowym krześle, ustawionym w centrum pokoju, i popalał kolejnego papierosa, w napoczętej paczce pozostał mu już ostatni.
- No i co teraz zrobimy? – zapytał sam siebie – Zeszytu ni chuja, pamięci tak sama – wyliczał – wena mnie nie nawiedza… poza przeszłością i dziwnymi snami.
Siedział wpatrując się w dym palonego tytoniu bezwładnie wędrujący ku górze niezniekształcony  przez podmuchy wiatru.
- Wyjedź – powiedział cichy głos zza pleców.
Gwałtownie obrócił się na krześle w stronę szeptu.
Lecz nikt za nim nie stał.
- Kurwa.. – przeciągnął – wariujesz, gościu. – po czym zaciągnął się raz jeszcze, aż po sam filtr.
Z mieszania nad nim dobiegało wysokie szczekanie psa, popatrzył na sufit z pożałowaniem i dowiedział.
- Od rana do wieczora – wypuścił smog z płuc – to samo.
Konsternował swoje życie przez kolejne kwadranse, aż od drzwi dobiegł go rozrywający ciszę irytujący dźwięk dzwonka. Podniósł oblicze, sygnał powtórzył się trzykrotnie o tej samej długości.
- Kurier? – zapytał retorycznie, po czym sam odpowiedział na własne pytanie – a może jednak Alojzy nie zaniechał?
Wstał, rozprostował kończyny, na skutek czego strzeliło mu w karku. Po przyjemnym rozluźnieniu mięśni poszedł do wejścia, by uchylić gościowi i odebrać, najprawdopodobniej, przesyłkę od pana von Bielucha. Stanął przed ruchomą płytą z drewna, popatrzył się z odległości kroku na szklaną, wypukłą soczewkę.
Przyłożył prawe oko do pryzmaty, po drugiej stronie znajdowała się starsza kobieta w długiej ciemno różowej zielenią kratowanej spódnicy, spod której wystawały grube czarne rajstopy chowające się w białych pobrudzonych butach zimowych. Z wierzchu w krótkiej, materiałowej, fasonowo eleganckiej kurtce. Na głowie miała jasny kremowy beret. Całość wyglądała na jej szczupłym ciele komicznie, w ręku trzymała nieznanej treści makulaturę.
- Kto tam? – zapytał odsuwając zasuwkę, nie otwierając jednak.
- Posłaniec – odpowiedziała niejednoznacznie.
Sam nie wiedział co oznaczać miało to stwierdzenie, posłańcem mógł być każdy, ale nie może, nie przyjąć z powrotem zeszytu, po za tym co zrobić mu mogła kobieta w wieku podeszłym?
Uchylił odrobinę drzwi, wystawiał oko oraz część twarzy między framugę, a wrota.
- Słucham – poruszył temat – w jakiej sprawie?
- Jestem posłańcem, mój drogi – powiedziała pani z ogromny uśmiechem na ustach i przesadzoną dobrocią w głosie.
- Z czym przychodzicie?
- Wpuść, a dostaniesz czego potrzebujesz. – poradziła mu kurtuazyjnie, jednakże stanowczo.
Zmuszony bowiem był przeboleć obecność starej baby, w celu poznania intencji i może odzyskania własności.
Pozwolił na tę okoliczność wejść starej, dziwacznie prezentującej własną osobę damie.
Wkroczyła do mieszkania małymi, lecz żwawymi krokami, nie zdejmując butów patrząc po ścianach obłąkańczym wzrokiem skierowała się na krzesło w kuchni.
Nie przejmowała się gospodarzem ni rozpuszczającym się szarobrązowym śniegiem przyniesionym właśnie z dworu. Bez zdejmowania odzieży powierzchniowej rozsiadła się na krześle wpatrując swe wielkie niemal białe oczyska w skromnego pisarza.
On zdegustowany nowo przybyłą postacią zapalił pozostawionego w opakowaniu papierosa. Rozluźniony włożył stojące buty obok by nie zamoczyć skarpetek od mokrej podłogi. Poszedł śladem gościa do pomieszczenia kuchennego. Oparty o futrynę zaciągał się swoim ostatnim tytoniowym skrętem. Nie czekał, aż kobieta sama powie w jakiej sprawie niepokoi prozaika.
Teraz kiedy miał możliwość dokładnego zlustrowania przybysza przyuważył znamię na zewnętrznej  części prawej dłoni. Czarnym atramentem, wprowadzonym specjalistycznym piórem pod skórę, wytatuowane dwie prostopadło usytuowane, proste kreski równej długości złożone w całość dzieląc na jednakowe fragmenty.
Zniszczona twarz odzwierciedlała przewidywany wiek nieznajomej, która nie myślała o używaniu żadnych perfum, ani kosmetyków obniżających postrzeganie przez otoczenie, zwą oni ten zabieg odmłodzeniem, ale wygląda na to, że nie stosuje się ona do zaleceń.
- Macie moją książkę? – zapytał bezpośrednio mając ponad średnią impertynencję posłańca.
- Mam, Słowa – odpowiedziała, na co spadł mu kamień z serca – jeżeli o to pytasz młodzieńcze.
- To dawaj pani, i się żegnamy – podszedł wrzucając papierosa niedbale do zlewu.
Zasyczał.
Z wyciągniętą dłonią stał po drugiej stronie stolika, na co osobnik płci przeciwnej zaczynał zastanawiać się czy jest on bowiem wariatem czy żądnym poznania.
- Usiądź, by wysłuchać Słów – pokazała mu krzesło, a ze zbioru makulatury wybrała, formatu, połowy, reszty szpargałów, obszerną książkę w grubej oprawie, z tym samym znakiem, który widniał na jej dłoni.
Okładka okazywała częste ślady użytkowania, zagniecenia papieru oraz wytarcia. Często, intensywnie i gorliwie stosowana nie mogła pozostać bez śladów
- Czy to są te twoje „słowa”?! – wybuchnął, nie wytrzymał obecności obcego człowieka, o takiej bezczelności, w ścianach jego własnego mieszkania – Wynoś się! – krzyczał na nią, a ona w spokoju wysłuchiwała – I posprzątaj syf, który narobiłaś swoimi buciorami, babo! – nie przerywał – Podnoś zawszone dupsko i won! – tak wściekły nie był od lat, może to przyczyna jego odstępstwa od populacji.
Idioci, głosiciele, idole, wzorce. Od lat nie czytał gazety, nie oglądał telewizji. Jeżeli wiedział o sytuacji otoczenia to z tablicy ogłoszeń na parterze jego pionu, bądź informacji otaczających go na około w miejscach publicznych. Pewne, że kiedy zapytać ktoś chciałby go o godzinę, bądź datę uzyskał by marną odpowiedź. Dzielił życie na porę dnia, nocy oraz wiosnę, lato, jesień, zimę. Płacił podatki, oddawał cesarzowi co cesarza, a w zamian za to oczekiwał świętego spokoju, a nie zgrzybiałego babska z krzyżami na rękach, nawiedzających go we własnym domu i paskudzących starannie wyczyszczonych podłóg.
- Ogłuchłaś? – zdziwiony jej ignorancją – jeszcze chwila, a sam cię wypieprzę stąd. – uspokoił ton, ale wciąż  nie był to stan quo z brakiem jawnych emocji.
Kobieta wstała. Zebrała swoje szpargały zostawiając jedną z kartek na stole.
- Do widzenia. – bez namiętnie pożegnała kierując się w stronę drzwi.
Chwycił śmiecia i ruszył za nią.
- Zabieraj to! – wcisnął jej między dłonie, ale ona zawzięcie zamiast odebrać upuściła w kałużę roztopionego śniegu.
Stała już za progiem jego mieszkania.
Nie zwracając na niechcianego gościa uwagi trzasnął drzwiami, tak że pięć pięter w dół, jak i w górę usłyszeć dało się pogłos.
Wymęczony z rana emocjami opadłszy na zamknięte wrota wyjął paczkę po papierosach.
- Kurwa! – na brak zawartości zareagował impulsywnie wystrzeliwując siłą mięśni rąk w przestrzeń puste pudełko, no i klnąc… - nawet wy przeciwko mnie?
Siedział teraz zmarnowany pod wyjściem z własnego domu i wpatrywał się w pustkę nie wiedząc co począć.
Coraz to bardziej pchała go od środka motywacja by wyjechać. Miał dość. Chciał odpocząć. Odpocząć po swojemu. Odpocząć po swojemu, tak jak robił to i chce wciąż robić. Spakować plecak, wziąć drobne na bilet i ruszyć, tylko tym razem tam gdzie nigdy nie dotarł, a o czym marzył zawsze.
 Tam gdzie leżą dwie duże wyspy, gdzie rdzenni mieszkańcy do dziś biegają za zwierzętami odziani w zwiewne płótna, tatuują twarze w taki sposób by tylko znający poznali ich znaczenie. Chciał dotrzeć na sam koniec świata. Gdzie dwie wyspy tak różniące się od siebie, a dzieli je tak mały dystans.
Potrzebował pieniędzy.
Tych, które już posiadł, a zabezpieczył daleko.
Nie pozostało już mu nic innego jak jechać. Jechać przed siebie.
Lecz przed nim jeszcze długa droga. Nie posiadał żadnego przygotowania fizycznego, bo mentalnie gotów był zawsze – wiedział, przewidywał, że prędzej czy później ta sytuacja nastąpi i oczekiwał jej.
Aż w końcu nastała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz