Kiedy
zbliżali się do stołu w zaciemnionym pomieszczeniu, gdzie paliły się jak dotąd
tylko nieliczne lamy, światła rozpromieniły się i wraz cały pokój ożywił się, a
czarne ekrany stały się białymi z widniejącym na nich znakiem. Błękitny hełm
wikingów z białymi rogami, z herbem pod sobą. Błękitna tarcza z pionowymi
słowami o mikroskopijnych rozmiarów czcionce, której nie dało się rozczytać.
Symboliki nie znał, nigdy wcześniej też nie spotkał się z takim znakiem, jednak
niebawem miał przekonać się iż nasza generacja odczuje silny ból metafizyczny,
spowodowany zbyt małą ostrożnością. Największy ekran pokazywał teraz
osamotniony symbol ∑ zwany w matematycznym świecie jako Sigma.
-
Sigma? – zapytał unosząc brwi do góry pisarz uchylający głowę w stronę
stojącego kawałek za nim przewodnika.
-
Czekaj! – zatrzymał go – Zaraz wszystkiego się dowiesz.
Światła
zgasły, po czym zapaliły się na nowo. Po drugiej stronie stołu stał teraz
człowiek. Ubrany w czarny, lśniący smoking, z wysokim cylindrem na głowie i
białą jak kościotrup twarzą. Dłonie skryte miał pod białymi rękawiczkami
opartymi o złotą głowicę buławy. Stał nieruchomo mierząc wzrokiem przybysza. Po
krótkiej przerwie podrzucił laskę ku sufitowi i złapał w powietrzu gładkim
ruchem ręki.
-
Czy my się znamy? – zapytał pełen elegancji głos o perfekcyjnej dykcji. Zaczął
kroczyć ku nim na około stołu pełnym dostojeństwa i spokoju ruchem. Zachowywał
się jak światowiec żyjący kilka wieków w przeszłość.
Pisarz
nie miał pojęcia co mu odpowiedzieć. Nie bał się go, lecz szanował, czuł wobec
niego dystans, który sam stworzył w swojej myślicielskiej głowie. Zabierał się
do wygłoszenia jakiejś mowy jednak Łukasz go wyprzedził.
-
To ten, o którym panu mówiłem – powiedział powoli pochylając z lekka głowę ku
ziemi w geście ukłonu.
-
Doskonale – ucieszył się, podnosząc kąciki ust ku oczom, miał dołeczki na
policzkach oraz delikatne wąskie wargi. Cała jego twarz delikatna i młoda, choć
głos nadawał mu wieku, to pisarzyna wciąż nie był pewien ile ma on lat. –
Możesz już nas opuścić – wskazał dłoniom do rozmówcy po czym przeniósł wzrok na
nową zdobycz – Writerze.
Kiedy
tylko pośrednik zniknął w mrokach sali elegant wznowił krok oraz rozmowę.
-
Nazywam się Steward Kenvetch, i pochodzę z centralnego rejonu, co już pewnie
spostrzegłeś, Pisarzu – przedstawił się – Pewnie zastanawiasz się co to
wszystko ma ze sobą wspólnego. Czemu stoi przed tobą trupioblady mężczyzna
ubrany jak dżentelmen lat dawnych i mówi do ciebie w ten, a nie inny sposób –
zamienił jego myśli w słowa – i w jaki sposób zostałeś powiązany z dziełami
pozornie różnych autorów?
-
Rzeczywiście – potwierdził – zastanawia mnie to i z chęcią dowiem się jak
najwięcej…
-
Niebawem – nie dał mu dokończyć – niebawem, młodzieńcze.
-
Niebawem, zaraz, niedługo, spokojnie – zaczął wyliczać mu słowa, które słyszał
od ostatnich kilku godzin pytając o jakiekolwiek szczegóły – ile jeszcze mam
czekać!? Do kurwy nędzy!
-
Cóż za agresja, z pańskiej strony Panie Pisarzu. – oburzony elegant pokazał na
niego głownią buławy – nie życzę sobie takiego słownictwa pod własnym dachem!
-
Ja się nie wpraszałem, sami mnie tu zaprosiliście i podpuszczając zwabiliście –
nie uląkł się jednak jego słów – a teraz lepiej gadaj o co chodzi, albo wskaż
mi stronę, gdzie znajdę jakąś windę, schody, albo chociaż drabinę.
-
Daj mi chwilę, a będziesz wiedział to po co tu przyszedłeś. Jesteśmy już w
półfinale. Nie masz co się złościć przyjacielu. Cierpliwość… - zastanowił się
nad tym słowem - … nie jest twoją mocną stroną, nieprawda?
-
Nie – powiedział zapalając papierosa znalezionego w kieszeni kurtki.
-
To pana zabije – serdecznie pouczył go elegancko ubrany mężczyzna.
Odwdzięczył
mu się pogardliwym spojrzeniem.
Stali
prawie, że naprzeciw siebie, pomieszczenie skrywały mroki, a lampy świeciły się
jedynie wewnątrz heksagonu złożonego z betonowych kolumn. Pisarz miał okazję
przyjrzeć się teraz gospodarzowi. Z takiej odległości widać było, że bladość
wywołana jest sztucznie, a z pod maski dawało się dostrzec ukrywane
niedoskonałości. Usta delikatne, naturalnego koloru, oczy intensywnie
niebieskie z przebarwieniami o długich i grubych rzęsach.
-
Miałem się tu czegoś dowiedzieć – powiedział z papierosem w ustach – chyba.
-
Jeżeli jeszcze pan nie zrozumiał, na czym polegają dzisiejsze podchodu to
zawiodłem się. – spuścił wzrok aktorsko, po czym obrócił się i scenicznie
oddalał od rozmówcy- Ale… zacznijmy od początku. Nazywam się Steward Kenvetch,
ale to już pan wie, jestem dyrektorem, a zarazem łowcą, w sektorze kapitalnym,
czyli tym, w którym nadal się znajdujemy – dodał – Zna pan nas, widział nas,
słyszał, a nawet rozmawiał – stał teraz po drugiej stronie stołu, położył laskę
na blat po czym oparł się rękoma i mówił dalej – jestem Dyrektorem dystryktu
Stolicy, ale praktycznym zajęciem jest śledzenie odmieńców takich jak ty,
którzy myślą, że są cwani – elegant przestawał być znów takim eleganckim i
dystyngowany człowiekiem. W momencie gdy gospodarz zaczynał temat jego oraz tropienia,
na monitorach zaczęły pojawiać się notatki, gazety, zdjęcia, te które znalazł w
chacie Łukasza. Przelatywały także strony książek, okładki, umowy, podpisy.
Jeden wielki bałagan informacyjny – a człowiek, jaki cię tu przywiódł to mój
agent. Rzeczywiście ma problemy, cierpi na autystyczny zespół Aspergera i
dzięki naszej pomocy udaje się mu wykorzystywać, zarówno plusy tej choroby jak
i niwelować minusy. Niebawem stanie się idealnym łowcą.
-
Zajebiście, panie Stewardzie – powiedział z nieukrywaną obojętnością – ale co
to ma ze mną wspólnego, jak dla mnie to możecie sobie nawet pietruszki tutaj
sadzić.
-
Śledzimy takich jak ty, powiedziałem to już dwa razy, tych którzy
przeciwstawili się nam i złamali podstawową regułę umowy – na pisarza padło
ostre spojrzenie eleganta – anonimowość.
Prozaik
był prawie pewny z kim ma do czynienia, wolał jednak odrywać głupca, i
niedouczonego, bo gdyby miał rację, bowiem skończyło by się to nie najlepiej
dla niego samego.
Na
ekranie monitora znajdującego się na wprost artysty, pojawiła się karta
papieru, umowa, na dole której widniało jego nazwisko wraz z podpisem.
-
Jest pan, panie Pisarzu, skończony. Złamałeś zasadę, przestałeś grać według
reguł i dlatego będziemy musieli zakończyć współpracę, mimo wielkiego talentu
jaki posiadasz.
-
Tak… - musiał już grać w otwarte karty, bowiem wszyscy wiedzieli co się dzieje,
a udawanie idioty wiele nie zmieni w tej sytuacji… – a w jaki sposób niby
złamałem ową umowę? –… zapytał unosząc rękę z papierosem wskazując na ekran.
-
Czyżby mój posłannik ci tego nie przekazał? – retoryczne pytanie, na które
mistrz słowa postanowił jednak odpowiedzieć.
-
Czy użycie względnie podobnego miejsca z kilku nie łączących się tytułach jest
zdradą? Nie wymieniałem, żadnych imion, żadnych prawdziwych punktów
wskazujących łączność tego wszystkiego ze mną – wypluł nadmiar śliny na podłogę
– a potem z wami.
-
Jednak Łukasz je znalazł.
-
Łukasz… – wypowiedział po woli - … znał mnie z waszych akt, jest chodzącym
komputerem i zapamiętuje wszystko, a osoba przeciętna tego nie potrafi.
-
On nie miał niczego, po prostu czytał książki, które mu daliśmy.
-
To mu wystarczyłoby znaleźć podobieństwa, ale normalnie działająca osoba tego
nie uczyni, nawet przypadkowo z zespołem Aspergera – nie będzie ona w stanie przekazać
tego światu – tłumaczył się.
Pomieszczenie
popadło w mrok, świecił się tylko ekran z umową rzucający światło na plecy
Stewarda, którego czarną postać opływało białe światło tworząc go jeszcze
bardziej przerażającego.
Znajdowali
się w bez ruchu, żaden nie drgnął, dym z ostatka papierosa płatał niewidocznie
przestrzeń, a podmuch wiatru zmienił na moment jego kierunek. Przestrzeń
przecinała głucha cisza, nie dobiegały żadne dźwięki, a mrok spowijał wszystko
poza prezesem w cylindrze.
Usłyszał
stukanie bytów od tyłu, gwałtownie obrócił się przerażony, niczego nie
zauważył. Cofnął się do krawędzi stołu, niczego nie widział.
Kroki
umilkły, odwrócił się gwałtownie w stronę, gdzie przed chwilą stał mężczyzna.
Nie
było go tam. Obrócił się ponownie. Zaczął biec. Przed siebie, widział za
plecami światło ekranu, to stanowiło punkt odniesienia.
Znalazł
się pod ścianą. Chropowata, nie równa cegła. Zaczął skrobać, lecz okazało się
to nie skuteczne, walił w ścianę, znów usłyszał obcas zbliżający się do niego.
Obrócił się przylegając do ściany, serce waliło mu w piersi (zdawało mu się, że
tajemniczy osobnik też to słyszy), nogi drżały, pot spływał po powiekach i
zasłaniał rzeczywistość.
Kroki
z prawej, potem z lewej. Znów zaczął biec, na oślep. Widział przed sobą ekran
wiszącego telewizora, na którym widniała głowa rozbawionego klauna w wysokim
fioletowym kapeluszu, podobnym stylem do tego, który nosił Kenvetch, przewrócił
się.
Upadł
na miękkie materace. Podniósł się szybko i zaczął biec ile sił w nogach, wpadł
na biurko.
Zatrzymał
się. Pomyślał. Nie miał przy sobie niczego, co mogłoby wytworzyć światło. Nie
wiedział gdzie idzie, nie wiedział gdzie się znajduje i nie wiedział co jest mu
pisane.
Chociaż
w to nie wierzył. Był pewien, że jeżeli niczego sam nie zrobi to nikt niczego
za niego nie uczyni. Roztrzęsiony nie miał pojęcia co czynić. Schował się po
cichu pod mebel i czekał.
Niczego
nie słyszał. Niczego nie widział.
Ani
stukania, ani pukania.
Ani
chodu, ani kroków.
Światła
pogaszone. Mrok.
**
Spędził
na podłodze dobre kilka godzin bez ruchu oraz jakiegokolwiek szmeru. Starał się
zachowywać tak jakby go tam nie było. Sam chciał w to wierzyć, ale nie wierzył.
**
Strach
mijał. Rozum przejmował kontrolę nad ciałem. Serce zwolniło rytm. Writer myślał
dużo co powinien w tym wypadku uczynić, jedyne wyjście to szyb, przed który
znalazł się tutaj, jednak wydawało się to nie możliwe lub graniczące z cudem.
Ciemność nadal go przerażała, nie miał pojęcia co się wydarzy jeżeli zaufa
sobie i pójdzie w mroku działać.
Czekał.
Mijały minuty, dziesiątki minut, setki minut, a on siedział w bezruchu pod tym
samym blatem, tego samego stołu co na początku, mimo pełnego pęcherza i serca w
przełyku siedział i kontemplował każdy pochwycony detal otoczenia.
**
Stanął
prosto. Odrętwiałe mięśnie utrzymywały go, a odleżałe stawy zdradziły pozycję.
Stał.
Kontemplował ciemność. Niczego nie widział, miał nadzieję, że jego też nikt nie
widzi.
Mylił
się.
Zza
pleców dobiegł tłumiony dźwięk wystrzału. Gumowa kula trafiła go w łopatkę.
Upadł na kolana. Kolejny wystrzał. Padł na podłogę. Stracił przytomność.
Plastikowa
kula, tak mu się wydawało, nie była wcale kulą plastikową, a strzałką mającą za
zadanie uśpić cel. Zapanowała całkowita ciemność, w jego umyśle. Nie miał
pojęcia co się dzieje, gdzie go niosą. Lampy wciąż milczały, a ku niemu
podbiegło kilku ubranych w ciężkie buty
osobników. Z maskami na twarzach i opancerzeni jakby przyszli na wojnę z samym
Odynem. Jeden chwycił go i przerzucił przez ramię.
Odeszli
skąd przybyli. Nie pozostawiając po sobie śladów. Tropy i wskazówki dla
przypadkowych odkrywców zostały zniszczone, bowiem cała hala została
odpowiednio spreparowana by pozostałości po czyjejś obecności nie dało się
wykryć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz