wtorek, 25 grudnia 2012

VII – Tajemnica / Prawda, rozstrzygnięcie


VII – Tajemnica / Prawda, rozstrzygnięcie



Kiedy zbliżali się do stołu w zaciemnionym pomieszczeniu, gdzie paliły się jak dotąd tylko nieliczne lamy, światła rozpromieniły się i wraz cały pokój ożywił się, a czarne ekrany stały się białymi z widniejącym na nich znakiem. Błękitny hełm wikingów z białymi rogami, z herbem pod sobą. Błękitna tarcza z pionowymi słowami o mikroskopijnych rozmiarów czcionce, której nie dało się rozczytać. Symboliki nie znał, nigdy wcześniej też nie spotkał się z takim znakiem, jednak niebawem miał przekonać się iż nasza generacja odczuje silny ból metafizyczny, spowodowany zbyt małą ostrożnością. Największy ekran pokazywał teraz osamotniony symbol ∑ zwany w matematycznym świecie jako Sigma.
- Sigma? – zapytał unosząc brwi do góry pisarz uchylający głowę w stronę stojącego kawałek za nim przewodnika.
- Czekaj! – zatrzymał go – Zaraz wszystkiego się dowiesz.
Światła zgasły, po czym zapaliły się na nowo. Po drugiej stronie stołu stał teraz człowiek. Ubrany w czarny, lśniący smoking, z wysokim cylindrem na głowie i białą jak kościotrup twarzą. Dłonie skryte miał pod białymi rękawiczkami opartymi o złotą głowicę buławy. Stał nieruchomo mierząc wzrokiem przybysza. Po krótkiej przerwie podrzucił laskę ku sufitowi i złapał w powietrzu gładkim ruchem ręki.
- Czy my się znamy? – zapytał pełen elegancji głos o perfekcyjnej dykcji. Zaczął kroczyć ku nim na około stołu pełnym dostojeństwa i spokoju ruchem. Zachowywał się jak światowiec żyjący kilka wieków w przeszłość.
Pisarz nie miał pojęcia co mu odpowiedzieć. Nie bał się go, lecz szanował, czuł wobec niego dystans, który sam stworzył w swojej myślicielskiej głowie. Zabierał się do wygłoszenia jakiejś mowy jednak Łukasz go wyprzedził.
- To ten, o którym panu mówiłem – powiedział powoli pochylając z lekka głowę ku ziemi w geście ukłonu.
- Doskonale – ucieszył się, podnosząc kąciki ust ku oczom, miał dołeczki na policzkach oraz delikatne wąskie wargi. Cała jego twarz delikatna i młoda, choć głos nadawał mu wieku, to pisarzyna wciąż nie był pewien ile ma on lat. – Możesz już nas opuścić – wskazał dłoniom do rozmówcy po czym przeniósł wzrok na nową zdobycz – Writerze.
Kiedy tylko pośrednik zniknął w mrokach sali elegant wznowił krok oraz rozmowę.
- Nazywam się Steward Kenvetch, i pochodzę z centralnego rejonu, co już pewnie spostrzegłeś, Pisarzu – przedstawił się – Pewnie zastanawiasz się co to wszystko ma ze sobą wspólnego. Czemu stoi przed tobą trupioblady mężczyzna ubrany jak dżentelmen lat dawnych i mówi do ciebie w ten, a nie inny sposób – zamienił jego myśli w słowa – i w jaki sposób zostałeś powiązany z dziełami pozornie różnych autorów?
- Rzeczywiście – potwierdził – zastanawia mnie to i z chęcią dowiem się jak najwięcej…
- Niebawem – nie dał mu dokończyć – niebawem, młodzieńcze.
- Niebawem, zaraz, niedługo, spokojnie – zaczął wyliczać mu słowa, które słyszał od ostatnich kilku godzin pytając o jakiekolwiek szczegóły – ile jeszcze mam czekać!? Do kurwy nędzy!
- Cóż za agresja, z pańskiej strony Panie Pisarzu. – oburzony elegant pokazał na niego głownią buławy – nie życzę sobie takiego słownictwa pod własnym dachem!
- Ja się nie wpraszałem, sami mnie tu zaprosiliście i podpuszczając zwabiliście – nie uląkł się jednak jego słów – a teraz lepiej gadaj o co chodzi, albo wskaż mi stronę, gdzie znajdę jakąś windę, schody, albo chociaż drabinę.
- Daj mi chwilę, a będziesz wiedział to po co tu przyszedłeś. Jesteśmy już w półfinale. Nie masz co się złościć przyjacielu. Cierpliwość… - zastanowił się nad tym słowem - … nie jest twoją mocną stroną, nieprawda?
- Nie – powiedział zapalając papierosa znalezionego w kieszeni kurtki.
- To pana zabije – serdecznie pouczył go elegancko ubrany mężczyzna.
Odwdzięczył mu się pogardliwym spojrzeniem.
Stali prawie, że naprzeciw siebie, pomieszczenie skrywały mroki, a lampy świeciły się jedynie wewnątrz heksagonu złożonego z betonowych kolumn. Pisarz miał okazję przyjrzeć się teraz gospodarzowi. Z takiej odległości widać było, że bladość wywołana jest sztucznie, a z pod maski dawało się dostrzec ukrywane niedoskonałości. Usta delikatne, naturalnego koloru, oczy intensywnie niebieskie z przebarwieniami o długich i grubych rzęsach.
- Miałem się tu czegoś dowiedzieć – powiedział z papierosem w ustach – chyba.
- Jeżeli jeszcze pan nie zrozumiał, na czym polegają dzisiejsze podchodu to zawiodłem się. – spuścił wzrok aktorsko, po czym obrócił się i scenicznie oddalał od rozmówcy- Ale… zacznijmy od początku. Nazywam się Steward Kenvetch, ale to już pan wie, jestem dyrektorem, a zarazem łowcą, w sektorze kapitalnym, czyli tym, w którym nadal się znajdujemy – dodał – Zna pan nas, widział nas, słyszał, a nawet rozmawiał – stał teraz po drugiej stronie stołu, położył laskę na blat po czym oparł się rękoma i mówił dalej – jestem Dyrektorem dystryktu Stolicy, ale praktycznym zajęciem jest śledzenie odmieńców takich jak ty, którzy myślą, że są cwani – elegant przestawał być znów takim eleganckim i dystyngowany człowiekiem. W momencie gdy gospodarz zaczynał temat jego oraz tropienia, na monitorach zaczęły pojawiać się notatki, gazety, zdjęcia, te które znalazł w chacie Łukasza. Przelatywały także strony książek, okładki, umowy, podpisy. Jeden wielki bałagan informacyjny – a człowiek, jaki cię tu przywiódł to mój agent. Rzeczywiście ma problemy, cierpi na autystyczny zespół Aspergera i dzięki naszej pomocy udaje się mu wykorzystywać, zarówno plusy tej choroby jak i niwelować minusy. Niebawem stanie się idealnym łowcą.
- Zajebiście, panie Stewardzie – powiedział z nieukrywaną obojętnością – ale co to ma ze mną wspólnego, jak dla mnie to możecie sobie nawet pietruszki tutaj sadzić.
- Śledzimy takich jak ty, powiedziałem to już dwa razy, tych którzy przeciwstawili się nam i złamali podstawową regułę umowy – na pisarza padło ostre spojrzenie eleganta – anonimowość.
Prozaik był prawie pewny z kim ma do czynienia, wolał jednak odrywać głupca, i niedouczonego, bo gdyby miał rację, bowiem skończyło by się to nie najlepiej dla niego samego. 
Na ekranie monitora znajdującego się na wprost artysty, pojawiła się karta papieru, umowa, na dole której widniało jego nazwisko wraz z podpisem.
- Jest pan, panie Pisarzu, skończony. Złamałeś zasadę, przestałeś grać według reguł i dlatego będziemy musieli zakończyć współpracę, mimo wielkiego talentu jaki posiadasz.
- Tak… - musiał już grać w otwarte karty, bowiem wszyscy wiedzieli co się dzieje, a udawanie idioty wiele nie zmieni w tej sytuacji… – a w jaki sposób niby złamałem ową umowę? –… zapytał unosząc rękę z papierosem wskazując na  ekran.
- Czyżby mój posłannik ci tego nie przekazał? – retoryczne pytanie, na które mistrz słowa postanowił jednak odpowiedzieć.
- Czy użycie względnie podobnego miejsca z kilku nie łączących się tytułach jest zdradą? Nie wymieniałem, żadnych imion, żadnych prawdziwych punktów wskazujących łączność tego wszystkiego ze mną – wypluł nadmiar śliny na podłogę – a potem z wami.
- Jednak Łukasz je znalazł.
- Łukasz… – wypowiedział po woli - … znał mnie z waszych akt, jest chodzącym komputerem i zapamiętuje wszystko, a osoba przeciętna tego nie potrafi.
- On nie miał niczego, po prostu czytał książki, które mu daliśmy.
- To mu wystarczyłoby znaleźć podobieństwa, ale normalnie działająca osoba tego nie uczyni, nawet przypadkowo z zespołem Aspergera – nie będzie ona w stanie przekazać tego światu – tłumaczył się.
Pomieszczenie popadło w mrok, świecił się tylko ekran z umową rzucający światło na plecy Stewarda, którego czarną postać opływało białe światło tworząc go jeszcze bardziej przerażającego.
Znajdowali się w bez ruchu, żaden nie drgnął, dym z ostatka papierosa płatał niewidocznie przestrzeń, a podmuch wiatru zmienił na moment jego kierunek. Przestrzeń przecinała głucha cisza, nie dobiegały żadne dźwięki, a mrok spowijał wszystko poza prezesem w cylindrze.
Usłyszał stukanie bytów od tyłu, gwałtownie obrócił się przerażony, niczego nie zauważył. Cofnął się do krawędzi stołu, niczego nie widział.
Kroki umilkły, odwrócił się gwałtownie w stronę, gdzie przed chwilą stał mężczyzna.
Nie było go tam. Obrócił się ponownie. Zaczął biec. Przed siebie, widział za plecami światło ekranu, to stanowiło punkt odniesienia.
Znalazł się pod ścianą. Chropowata, nie równa cegła. Zaczął skrobać, lecz okazało się to nie skuteczne, walił w ścianę, znów usłyszał obcas zbliżający się do niego. Obrócił się przylegając do ściany, serce waliło mu w piersi (zdawało mu się, że tajemniczy osobnik też to słyszy), nogi drżały, pot spływał po powiekach i zasłaniał rzeczywistość.
Kroki z prawej, potem z lewej. Znów zaczął biec, na oślep. Widział przed sobą ekran wiszącego telewizora, na którym widniała głowa rozbawionego klauna w wysokim fioletowym kapeluszu, podobnym stylem do tego, który nosił Kenvetch, przewrócił się.
Upadł na miękkie materace. Podniósł się szybko i zaczął biec ile sił w nogach, wpadł na biurko.
Zatrzymał się. Pomyślał. Nie miał przy sobie niczego, co mogłoby wytworzyć światło. Nie wiedział gdzie idzie, nie wiedział gdzie się znajduje i nie wiedział co jest mu pisane.
Chociaż w to nie wierzył. Był pewien, że jeżeli niczego sam nie zrobi to nikt niczego za niego nie uczyni. Roztrzęsiony nie miał pojęcia co czynić. Schował się po cichu pod mebel i czekał.
Niczego nie słyszał. Niczego nie widział.
Ani stukania, ani pukania.
Ani chodu, ani kroków.
Światła pogaszone. Mrok.
**
Spędził na podłodze dobre kilka godzin bez ruchu oraz jakiegokolwiek szmeru. Starał się zachowywać tak jakby go tam nie było. Sam chciał w to wierzyć, ale nie wierzył.
**
Strach mijał. Rozum przejmował kontrolę nad ciałem. Serce zwolniło rytm. Writer myślał dużo co powinien w tym wypadku uczynić, jedyne wyjście to szyb, przed który znalazł się tutaj, jednak wydawało się to nie możliwe lub graniczące z cudem. Ciemność nadal go przerażała, nie miał pojęcia co się wydarzy jeżeli zaufa sobie i pójdzie w mroku działać.
Czekał. Mijały minuty, dziesiątki minut, setki minut, a on siedział w bezruchu pod tym samym blatem, tego samego stołu co na początku, mimo pełnego pęcherza i serca w przełyku siedział i kontemplował każdy pochwycony detal otoczenia.
**
Stanął prosto. Odrętwiałe mięśnie utrzymywały go, a odleżałe stawy zdradziły pozycję.
Stał. Kontemplował ciemność. Niczego nie widział, miał nadzieję, że jego też nikt nie widzi.
Mylił się.
Zza pleców dobiegł tłumiony dźwięk wystrzału. Gumowa kula trafiła go w łopatkę. Upadł na kolana. Kolejny wystrzał. Padł na podłogę. Stracił przytomność.
Plastikowa kula, tak mu się wydawało, nie była wcale kulą plastikową, a strzałką mającą za zadanie uśpić cel. Zapanowała całkowita ciemność, w jego umyśle. Nie miał pojęcia co się dzieje, gdzie go niosą. Lampy wciąż milczały, a ku niemu podbiegło kilku ubranych  w ciężkie buty osobników. Z maskami na twarzach i opancerzeni jakby przyszli na wojnę z samym Odynem. Jeden chwycił go i przerzucił przez ramię.
Odeszli skąd przybyli. Nie pozostawiając po sobie śladów. Tropy i wskazówki dla przypadkowych odkrywców zostały zniszczone, bowiem cała hala została odpowiednio spreparowana by pozostałości po czyjejś obecności nie dało się wykryć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz