Obudziło
go natarczywe stukanie w drzwi wejściowe.
Spał
sobie jeszcze smacznie w łóżku na prawym boku, przykryty miękką i ciepłą
kurtką, za oknami wschodziło teraz słońce budząc na do życia cały świat. Na
nowym, jeszcze nie wyleżanym, materacu, w ogromnym, dwuosobowym łożu leżał
mężczyzna.
Jednak
rytmiczne uderzenia wytrąciły go z równowagi. Wstał po czym szybko ruszył do
wejścia.
Pukanie
umilkło. Stanął jak wryty.
Przypomniał
sobie wszystko to co się stało.
Zastanawiał
się, czy to był tylko sen, czy może prawda, a może to ten gaz, może teraz
majaczy, albo starają się mu wmówić to, a tak naprawdę obserwują i podsłuchują
jego osobę.
Pełna
inwigilacja.
Nie
chciał jednak oceniać sytuacji zbyt pochopnie. Podszedł spokojnie pod drzwi.
Wyjrzał przez szklane oko, stał w nich starszy mężczyzna podobny do Pana
Alojzego Dionizego von Bielucha, właściciela tego lokalu. Spojrzał jeszcze raz,
potem sprawdził godzinę.
7.59
-
Tak?
-
Dzień dobry, panu. – powiedział uprzejmie, a gdy tamten uchylił drzwi
kontynuował – Mamy do załatwienia sprawy finansowe.
-
To znaczy? – odpowiedział mniej grzecznie, z faktu, że gość przychodzi o
stanowczo wczesnej dla Pisarza porze budząc go ze snu, mimo iż spanie nie było
jednym z lepszych, pobudka wywołała niechęć do niezapowiedzianego wizytatora.
Otworzył
wierzeje wpuszczając Alojzego z braku uzyskanej odpowiedzi.
Przybyły
mężczyzna nie czekając na zaproszenie udał się do pomieszczenia po prawo – do
kuchni. Usiadł w całym rynsztunku na krzesełku i czekał. Oczekiwał i
posiadywał.
Mistrz
pióra z papierosem w ustach wszedł do tego samego miejsca i nie zważając na
człowieka zaparzył sobie herbatę z większą ilością cukru niż zwykle, oddychał i
wydychał smok zatruwając swoje ciało oraz przy okazji starca.
-
Zabijasz swe ciało, niszczysz swoje zdrowie. – powiedział mu niedbale Bieluch
znajdujący się teraz przy otwartym oknie, któro uchylił bez wiedzy lokatora.
Do
zamglonego i śmierdzącego mieszkania wpuszczono nowe, świeże powietrze, któro w
procesie dyfuzji zastąpiło zużyte na zdatne do życia.
-
Tak więc… - oddychając powiedział - …o co konkretnie się mamy dzisiaj spierać?
Podpisałem przecież papiery, zostawiłem autograf, a pieniądze zgodnie z umową
dostarczyć mam… - pomyślał chwilę - …pańskiej bratanicy do końca miesiąca.
-
To prawda, jednak wolałbym załatwić to już teraz – dało się dostrzec zmianę w
postaci, która dzisiaj go nawiedziła – Tak na wszelaki wypadek.
Bieluch
bowiem nie uśmiechnął się jeszcze ani razu od wkroczenia w obszar mieszkalny.
Obecny
gospodarz oparł dłonie o stolik, nachylił się w stronę rozmówcy i tak rzekł:
-
Panie Bieluch, rozumiem wątpliwości, jednak umowę podpisaliśmy, a w niej o
terminie wpłaty. – Popatrzył na szklankę z herbatą, potem odetchnął rześkim
powietrzem – mimo iż szanuję pańską osobę to nie lubię niezapowiedzianych
zmian, zwłaszcza w porozumieniach.
-
Nie przyszedłem tutaj dyskutować, albo załatwiamy interesy na miejscu, albo
może się pan wynosić.
Nie
podobało się Pisarzowi podejście staruszka. Zmieniło się diametralnie do tego jak
rozmawiali ze sobą… wczoraj… a może to nie było wczoraj?
W
każdym razie miał pewność – umowa jest, i data wpłaty niezmienną pozostanie.
Nic go tu nie trzyma, może w każdym momencie stąd odejść. Natchnienie powstanie
zawsze i wszędzie.
-
Coś się stało, że nagle oczekujecie ode mnie gotówki? – zrobił się ciekawy, bo
w zależności od odpowiedzi jego decyzja mogła ulec zmianie.
-
Nie twoja sprawa, synu. – rozdrażniony A.D. von Bieluch zareagował krótko.
-
Nie chce być nie miły – zaczął spokojnym głosem – ale jesteśmy umówieni na
konkretną datę, która to jeszcze nie nastąpiła – właściciel nie przerywał mu –
dostaniecie swoje pieniądze na czas. Nie wcześniej, nie później.
Dziadek
już chciał coś odrzucić, ale tamten nie dopuścił go do głosu.
-
Chyba, że poznam powód, wtedy będziemy mogli porozmawiać o aneksowaniu
konwencji. – uśmiechnął się popijając herbatę.
-
Weronika… – przetarł zaszklone oczy, zdjął szalik i czapkę, opadł na krzesło -
… ona… - mówił z trudem - … się zabiła. – schował twarz w ręce.
Zapadła
cisza. Nie tylko w domu, ale jak gdyby i na świecie. Wydawało się, że wiatr
przestał wiać, drzewa kołysać, ptaki śpiewać. Zapadła cisza, a on nie był już w
domu, a na polanie, zielonej polanie w wielkiej dolinie znanej ze swej młodości
kiedy to opisywał poczynania dzielnego Hrabiego, który to bił pogan swym
wspaniałym mieczem.
Wczuł
się i widział jego oczyma, jak i oczyma jego braci.
*
To
był słoneczny i piękny dzień, wiatry chłodziły nagrzaną przełęcz w kwiaty i
zieleń ubraną. Drzewa w dolinie pod Roncevaux umoczone w słońcu promieniały,
różnobarwne kwiaty upiękniały kotlinę, zwierzęta dawały jej ducha, Jedne
polowały inne były zaledwie pokarmem. Małe ptaszynki nuciły, większe wznosiły
się majestatycznie w przestworzach przemierzając tereny zielone, które niebawem
miały spłynąć czerwienią.
Jasne
światło Heliosa odbijało się na lśniących zbrojach saracenów. Zbroili się
poganie bowiem. Wdziewali pancerze, wszyscy prawie w potrójne druciane koszule
ubrani, wiązali już wyborne saragoskie hełmy, przypasywali piękne miecze z
wiedeńskiej stali, bogato zdobione i dobrze robione tarcze mieli, walenckie
włócznie i sztandary w bieli, czerwieni i błękicie skąpane, muły i koniusze
pozostawiali, siedzieli na koniach i w zwartych szeregach jechali.
Tysiące
trąb grało, i żeby podnieść na duchu pogan, a Francuzów strach wywołać.
Francowie
słyszeli, Oliwier przyboczny Rolanda, który to dowódcą na straży tylnej stał,
kiedy to Król Karol do domu wracał po udanej wojence w Hiszpanii. Wstąpił na
wzgórze i spoglądając w zielenią pokrytą dolinę, spostrzegł pogoń zapowiedzianą
dumnymi trąbami. Woła do swego towarzysza:
-
Od strony Hiszpanii słyszę hałas, widzę tyle błyszczących pancerzy i tyle
lśniących hełmów! Wiedział o tym Ganelon, przebiegły zdrajca, który wobec
cesarza nas naznaczył!
Roland
gniewny na przyjaciela nakazał mu milczenie. Zdradziecko nazwany Ganelon był
bowiem ojczymem jego.
Oliwier
wstąpił na wzgórze, widok szerokiego królestwa hiszpańskiego, a tam w dole
Saracenowie, zebrani w liczbie wielu. Hełmy, strojne złotem i drogimi
kamieniami błyszczały. Tarcze i zbroje szmelcowane i włócznie i chorągwie
wiszące u żeleźców. Żwawo zszedł ze wzgórza by opowiedzieć pobratymcom co
ujrzał.
-
Rolandzie, mój bracie, przyjacielu – nawoływał go towarzysz – Karol usłyszy,
zawróci swą hufce, wspomoże nasz wszystkich!
Baron
tak mu na to rzekł:
-
Nie daj Bóg, aby moim imieniem własny ród zhańbiono i aby piękna Francja w
pogardę pójść miała! Lepiej będę walił Durendalem co sił, mym mieczem
wysłużonym, co noszę go przy boku. Ujrzycie brzeszczot Jego skąpany we krwi
bluźnierców. – W zadumie skierował wzrok na dolinę, gdzie grzmiały krzyki
nieprzyjaciół –Zdrajcy poganie zebrali się na swoje nieszczęście. – teraz swe
oczy odwrócił na przyjaciół – Przysięgam ja, wam! Wszyscy skazani są na śmierć!
Oliwier
nie ustępliwie chciał przekonać by w róg dął, by nawrócił legiony króla, sami
bowiem rady nie dadzą nieprzyjaciołom. Dowódca
jednak słuchać go nie chciał, jego duma i strach przed hańbą przysłoniły
mu prawdę, nie dawał się przekonać, sam w bój iść chciał w ojczyzny imię, na
jej cześć, zabijać wrogich zjadaczy chleba.
Turpin,
arcybiskup sprzągł konia i zjechał żwawo na łysy pagórek by pobłogosławić tłum
wiernego rycerstwa. Francuzi zsiedli z koni i uklękliwszy w kierunku pasterza
poprosili o błogosławieństwo przed bojem. Dostali pomyślność z pokutą ino będą
walić we wroga.
Przez
wąwozy ziem hiszpańskich jechał cwałem na swym chyżym koniu, Wejlantyfie, baron
Roland. Przybrany w zbroję, zdobiącą jego osobę, wraz z włócznią w ręku. Ku
niebu obrócone ma ostrze, do żeleźca czysty proporzec przytwierdzony, jego
frędzle uderzały o dłoń dowódcy. Na jasnej twarzy mienił mu się uśmiech, tuż za
nim jechał, ten którego Francuzi wołali swą tarczą. Mówił im,, iż wraz z
wieczorem, wezmą w swe ręce piękne i bogate łupy, iż poganie przychodzą tu po
nic innego jak po swe męczeństwo.
Jednakże
jego towarzysz nie zgodnie z nim, uznał, że czas na rozmowy nie nastał. Że nie
użył rogu, i Karola nie wezwał. Waleczny Król nie wiedział przez to nic o
natarciu. „Ruszajcie zatem na pogan z całym męstwem!” Wykrzyczał do nich, na to
oni odparli mu „Montjoie!”. Potem ruszyli w bój najpierw stępem, potem kłusem,
cwałem wreszcie, oh, mój Boże! Jakże wspaniała ta jazda była! Gotowali się w
swych lśniących pancerzach, w dumnych hełmach i z proporcami na
włóczniach. Bez strachu oraz oporu
Saraceni przyjmowali ich bojowy rytm, już się spotkali, już się bili, już cieli
– na lewo, na prawo.
Deszcz
czerwieni pokrył dolinę.
Geryn,
jego towarzysz Gerier oraz Anzeis bili wrogów, Malprymisa, Emira, Turgisa.
Kruszyli tarcze, hełmy, cieli mięśnie przeciwników, rozpruwając ciała,
rozrywając zbroje. Odcinali łby, ręce i nogi. Zrzucali po czym taranowali
rumakami.
Wspaniała
to była bitwa, Hrabia Roland wcale nie oszczędzał siebie, ani swego ogiera.
Wkładał włócznię w boki nieprzyjaciół póki drzewiec cały, nie połamany. Po
pięciu, dziesięciu, po piętnastu ciosach ułamał się, a nieustraszony Roland
dobył swojego druha w boju, Durendala. Ruszyli na Szernubla, łamał hełm, z
pięknymi, lśniącymi karbunkułami, rozcina mu skórę, tnie między ślepiami, aż po
sam krok. Krzyżem dnie konia, omijając stawy, na bujną splamioną czerwienią
trawę pada Saraceński trup.
Wśród
pogan Durendal budzi trwogę, płynący teraz w karmazynie po rękawy swego
dzierżyciela, a nawet pierś. Dobrze siekał i dobrze ciął niewierne dusze, walił
trupa za trupem, leciał czerep za czerepem.
Montjoie!
– krzyczy, a to okrzyk wojenny Karola.
Oh!
Oh! Gorąco się robić zaczynało! Francuzi i poganie, poganie i Francuzi cudowne
ciosy dawali. Pierwszy nacierał, drugi się bronił. Tyle podartych i
strzaskanych chorągwi i sztandarów spoczywało na zielonej trawie w kałużach
czerwieni od tych, którzy je nosili, dopokąd jeszcze żyli. Tylu Francuskich żon
i maci nie ujrzy swych mężczyzn. Tyle młodych dusz straciło dziś swe życia!
Król Karol Wielki płacze i zawodzi, nie doczekają się od niego dzisiaj pomocy!
Ganelon źle mu posłużył tego dnia, kiedy to poszedł do Saragossy i sprzedał się
za srebrników kilka, ale nie uszedł bez kary, bowiem utracił swe bycie i członki
na sądzie w Akwizgranie, na pohybel bowiem poszedł razem z trzydziestoma
krewnymi, których to śmierć zaskoczyła.
Ciężko
się walczyło, Roland i Durendal w duecie, Oliwier krzepko, arcybiskup też
dłużny nie pozostawał, położył tysiąc razy i Francuzi to też biją na raz
wszyscy. Tysiące i setki giną pogan. Chcą, czy nie chcą przełyk dawali. A
gdzieś daleko, w samej Francji waliły pioruny, a niebo niczym w noc wskazywało.
Widno się działo, kiedy to błyskawica na niebo leciała. Mury w domach bez
uszczerbku nie pozostawały jedne, ziemia drżał „Dzień sądu się zbliża!” –
mówili, Nie znając smutnej prawdy, bo to niebo płakało w żałobie nad śmiercią
wielkiego Rolanda rycerza!
Naprzeciw
nim stanął król Marsyl z cały swym wielkim wojskiem. Serca Franków płakały już
nad umarłymi, którzy nie wrócą z nimi do domu, choć walczyli godnie.
Marsyl
sunął w dół, zabrał dwadzieścia szyków pogańskiej hałastry za sobą, przybrani w
złote hełmy, lśniły ponad wszystko, słońce odbijało się od nich blaskiem,
szmelcowanych pancerzy.
Siedem
tysięcy trąb wyło za nimi, grzmiąc w dolinie i niosąc do Francuzów nowinę o
przybyłym wsparciu. Roland na to rzekł do swego przyjaciela Oliwiera „Walił
będę moim Durendalem, mieczem moim, a ty bierz swą Hauteclaire i wal ze mną!”
Król
pogański jechał na czele swych mężnych legionów, przednim w smolistą czerń
Saracen Abisem, okrutnik nad okrutnikami. Pełno w nim występku i zdrady, mord i
hańby jest jego chlebem przednim. Nie wierny, w Boga, syna jedynego nie uznaje.
Sam arcybiskup nie darzył go miłością i pragnął jego śmierci. Dosiadł zatem do
tego celu pięknego, doskonale ułożonego wierzchowca. Pasterz Pański poszedł w
bój!
„Francja
ucierpi stąd hańbę. Dziś bierze koniec nasze wierne druhostwo: nim przyjdzie
wieczór, rozstaniemy się; i to będzie ciężkie”- tak rzekł przyjaciel do
przyjaciela, patrząc na czerwoną dolinę pod Roncevaux gdzie niewierni obracali
w nicość zastępy głoszące Prawdę.
Roland
wyczuł, jak nie wierny, próbował okraść go z Durendala. Chwycił ostatkiem sił
róg z hełmu, kamienie leciały wraz z uderzeniami, ugodzony najpierw w łydkę
potem gdy opadł zaskoczony ciosem, dostał w czaszkę i plecy. Kości i czerep pękały, a
nieprzyjaciel opadł nieruchomy z otwartymi ślepiami obok Rolanda.
Oczy
zachodziły mu już mgłą, stanął ostatkiem sił by pożegnać się ze swym druhem,
umiłowanym Durendalem, z którym stoczył tyle pięknych bitew, jakim gromił
nieprzyjaciół w szczerym polu, jak rąbał na kawałki pogan i tych, co wyzwanie
mu narzucili. Chwycił za krwią obchłą rękojeść i o skałę w pobliżu uderzać
zaczął, aż skry się sypały „Ha! Najświętsza Panno, bądź mi ku pomocy, Ha,
Durendalu, dobry Durendalu, bieda z tobą! Skoro umieram, nie będę miał już
pieczy nad tobą” Miecz uderzany nie pryskał, nie szczerbił, gdy spostrzegł
smutną nowinę iż miecza swego nie połamie, lamentować w duchu nad nim począł.
Nie czuł gniewu, smucił się, bowiem nie widział sobie iż tchórz, nie wierny
miał prawo dzierżyć Durendala, jego miejsce było u boku Chrześcijanina. Czuł
jednak, że czas na niego, a Pan wzywa na sąd ostateczny. Rozejrzał się i
znalazł swym zamglonym wzrokiem szczyt góry, pędem wbiegł na nią i opadł z sił
na zieloną niesplamioną, bujną darń, twarzą ku ziemi. Róg i miecz położył pod
siebie, wycieńczony spojrzał po raz ostatni na zgraję pogan, czuł się bowiem
zwycięzcą i chciał by wszyscy w tym sam Karol Wielki, król, był pewien, że
odszedł jako zacny hrabia i triumfator. Drętwiejącą dłonią bił się w pierś, z
każdym razem słabnąc, za uczynki. Rękawicę swoją wzniósł do nieba.
Kres
był bliski, modlił się spoglądając na Hiszpanię, z prawą ręką do Boga
wyciągniętą: „Boże, przez twoją łaskę, mea culpa, za moje grzechy, wielkie i
małe, jakie popełniłem od godziny urodzenia, aż do dnia, w którym oto
poległem!” Wrogowie dostrzegający go z daleka dziwili się jemu, bowiem leżał i
bił się w pierś, patrzył na nich bez lęku, mimo iż kończył żywot.
Aniołowie
szli po niego.
Ofiarował
Bogu swa prawą rękawicę, Gabriel chwycił ją od niego, by on mógł skonać ze
złożonymi rękoma. Ostatnie bicie serca, ostatnie myśli, ostatnie słowa modlitwy
„Amen.”. Odszedł. Bóg zesłał po niego swoje sługi. Przybył po duszę Rolanda
anioł Cherubin i święty Michał Opiekun, a także święty Gabriel, nieśli już
duszę jego do raju. Saracenii obserwujący to na boku odłożyli swe kopie, swoje
miecze i tarcze. Przyglądali się jemu i swym oczom uwierzyć nie mogli, widzieli
bowiem Prawdę przeciw, której walczyli.
Jego
bohater upadł, zginął i dostąpił zaszczytu zasiądnięcia z samym Władcą przy
stole na wieczerzy. Czy mógł przystąpić większemu zaszczytowi?
**
Śmierć
osoby tak walecznej, dała mu wolność. Musiał zakończyć opowieść by zacząć wątek
kolejny – ten prawdziwy, rzeczywisty.
Stał
nadal naprzeciw Alojzego i wpatrywał się w jego szklane oczyska, na krańcach,
których zbierała się woda. Płakał szczerze nad śmiercią bratanicy jak Wielki
Karol nad utratą swego siostrzeńca, Hrabiego Rolanda.
-
Drogi Karolu – poprawił się – Dionizy. Chciałbym panu pomóc jak tylko mogę.
Niech mi tylko powie jak.
-
Potrzebuję pieniędzy na pokrycie kosztów… - nie dokończył, jednak młodzieniec nie
potrzebował tego wiedzieć, wiedział za to że czeka go przedwczesna zapłata,
którą nawiasem był skory zapłacić bez problematycznie.
Nie
wypytywał o przyczyny, i tak nie łatwo było mu o tym wspominać. Co starzec miał
się męczyć tłumaczeniem?
Wstał
od stołu, zagotował gorącą, jeszcze przed chwilą, wodę i zrobił gościowi
herbatę starając się przełamać lody, zapytał o coś mało z tematem związanego:
-
Ile pan słodzi?
-
Jedną – wsypał zatem jedną łyżeczkę cukru do szklanki – albo… dwie, dzisiaj
dwie… tak, dwie… - zapętlił się starszy mężczyzna.
**
Dosypał
niepośpiesznie kolejną porcję substancji pobudzającej.
W
oczekiwaniu na gotowość składowa, odwrócił się w stronę rozmówcy i trzymając
znowuż stalowy sztuciec w dłoni i przekładał go nerwowo:
-
Mogę… - zadał pytanie nieśmiało - …mogę wiedzieć, jak?
Sam
nie miał pojęcia, czy interesuje go ta informacja, jednak mężczyźnie mogło
zrobić się lżej na duszy, gdy porozmawia o tym z kimś z zewnątrz.
-
Policja twierdzi, że było to samobójstwo – odpowiedział mu niezwykle zgrabnie,
bez namiętnie oraz szybko. W poprzednich słowach dało dostrzec się wahanie,
teraz wyrazy płynęły niepowstrzymanie – znalazłem ją, w wannie z podciętymi
żyłami. Żadnego listu, żadnych nerwowych telefonów. Nic.
-
A pan? Co o tym myśli?
Odpowiedziała
mu pustka. Alojzy patrzył się przed siebie z otwartymi wielkimi oczyma, z
obojętnymi siwymi brwiami.
Woda
się zagotowała. Czajnik huczał niczym lokomotywa parowa kiedy cząsteczki
parującego tlenku wodoru uchodziły z
zamkniętego obiektu.
Chwycił
za gorące ucho i przechylił bezpośrednio nad, z grubego szkła, szklanką.
Naczynie wypełniło się wrzątkiem unosząc papierową torebkę ku górze.
Po kilku sekundach, gdy prozaik potrząsnął
tutką z ziołami w bezbarwną ciecz zaczęły wplatać się brązowawe smugi. Po
chwili cały kufel zabarwił się jednakowo, a para unosząca się znad parzyła w
dłonie. Chwycił za uchwyt i przeniósł na stół obok siedzącego staruszka, który
mimo okoliczności uśmiechnął się życzliwie do pisarza.
-
Wiesz co myślę? – zwrócił wzrok na rozmówcę – Wierzę im. Była naprawdę,
naprawdę dobrą dziewczyną, ale miała problemy – poczekał - ze sobą. Nie mówiła
o nich, ale dało się spostrzec. – patrzył się teraz w jego oczy, obaj
spoglądali sobie w nie – zapytasz czemu nie reagowałem? Reagowałem, wiele razy,
ale nie chciała rozmawiać, a siłą jej do tego zmusić nie potrafiłem. Może to
moja wina także, może nie. Któż to wie?
-
Nie zadręczajmy się takimi dywagacjami. – poradził młody, staremu – odeszła, i
nie wróci. Musimy nauczyć się z tym żyć.
Mężczyzna
wstał, wsunął krzesło, obie ręce położył na oparciu i spokojnym głosem
wypowiedział:
-
Spróbuj przekazać takie słowa jej rodzicom, już tu jadą. Należność za twoje
mieszkanie posłuży nam za organizację transportu. Jeżeli mógłbyś… - nie
dokończył
-
Mógłbym, ale aktualnie nie jestem świadom gdzie znajduje się najbliższy punkt
transakcji gotówkowych.
-
Ależ to nie problem – z pod płaszcza wysunął się niewielki mózg elektronowy –
mógłbym tylko zawczasu zdjąć z siebie odzież wierzchnią?
-
Wolałbym mimo wszystko, nie co bardziej tradycyjne metody – pomyślał o wyciągu
transakcyjnym i długopisie – nie ufam cudom techniki.
-
Nie dobrze, ponieważ są one o niebo łatwiejsze w obsłudze niż tradycyjne
zastosowania. Wszystko przyśpiesza się o godziny. To nasza przyszłość – traktował
staruszek.
-
Przyszłość to stworzymy my, a nie pieprzone zabawki, wirtualne światy czy
przyśpieszenie życia. To co tworzymy od stuleci z każdą chwilą kradnie nam
coraz to więcej tego co nazywamy codziennością i istnieniem ludzkim. Za kilka
set lat nic nie zostanie z uczuć, kierowania się sercem i wolności wyboru.
Zaplanujemy sobie życie od narodzin do dnia zgonu – zadumał się nad kolejnymi
słowami – ot co, i będziemy mieli kolejne armie bez mózgów i znów zaczniemy się
bić, a potem zostanie już kamień na kamieniu.
-
W takim razie proszę za mną – nie przyznał, jednak przemowa Writera nieco go
poruszyła i nie protestował jego słowom – pod blokiem stoi mój samochód.
Pojedziemy, zapłacimy i nie zobaczy mnie pan, aż do końca miesiąca kiedy to
spotkamy się w sprawie rozliczenia.
-
Doskonale – ruszył w stronę kluczy zostawionych na komodzie nieopodal wyjścia –
powiedzcie mi jeszcze tylko czemu... – spojrzał na drzwi zamknie codziennie
kłódka - … te drzwi, są zamknięte.
Blokady
nie było. Staruszek krzątający się jeszcze po pomieszczeniu gastronomicznym nie
zwrócił uwagi na jego zaskoczenie i szybki krok w kierunku, niegdyś, białego
pokoju.
Zatrzymał
się na sekundę trzymając za starą klamkę, spoglądał pytająco na staruszka,
który ignorował jego spojrzenie dopijał herbatę.
Popchnął
drzwi, a przed nim znajdowało się teraz kompletnie umeblowane pomieszczenie.
Naprzeciwległej ścianie duże biurko, starej daty tapczan po lewej, na środku
krzesło. Naokoło sekretarzyku półeczki, szafeczki i okna na dwóch ścianach. Nie
mógł uwierzyć. Jeszcze wczoraj wchodził tutaj z Weroniką, a w pokoju nie było
jednego mebla. Stąpał nieśmiałym krokiem, stąpał po woli nie mogąc uwierzyć w
to co się dzieje, ani w to co widzi.
Podparł
się o krzesło i rzucał oczami po ścianach.
Nie
potrafił poskładać tego co dostrzega z tym co pamięta.
Opadł
na znajdujące się przed nim krzesło. Przez otwarte okno widział odmalowany,
jednak stary, plac zabaw. Matka z małym dzieckiem podawali sobie na zmianę
małą, gumową, piłkę we wzorki. Na zmianę matka – dziecko, dziecko – matka.
Wcześnie wybrali się na codzienny spacer, kobieta wyglądała na młodą, nie
więcej niż dwadzieścia dwa lata miała długie blond włosy dokładnie ułożone pod
kolorystycznie pasującą do pogody białą czapkę, ciepłą zarazem grubą, puchową kurtkę
o barwie kremu i czarne ortalionowe spodnie.
Pomyśleć,
iż zaczynał się listopad i takie warunki atmosferyczne nie są tu codziennością,
o tej porze, ale cóż począć? Świat się zmienia, ludzie się zmieniają, co za tym
idzie klimat też się zmienia. Od kilkudziesięciu lat otoczenie wariuje coraz
zażarciej, opady śniegu w lipcu, grad oraz upały w grudniu. Powodzie na zmianę
z suszami. Trzęsienia ziemi, ogromne fale zalewające miasta, wybuchy wulkanów.
Miliony ludzi ginęło, jedni nazywać to zaczynają Ragnarokiem, Apokalipsą, bądź
po prostu końcem świata. Cóż więcej mówić? Ludzkość zbliża się wolnym krokiem
do upadkowi tylko przez własną nieuwagę i ignorancję. Brak poszanowania dla
środowiska, wysysają co najlepsze z ziemi i ruszają w poszukiwaniach dalej nie zważając
na przyszłość. Czym dalej w czasoprzestrzeń tym bardziej znaczące skutki
zaczynała, i wciąż ma w samo destrukcję. Nie wykluczane są prognozy, iż za
kilkaset, kilka tysięcy (o ile tyle nasza Matka wytrzyma) nie pozostanie
minerał na minerale, a ludzie będą zmuszeniu sobie znaleźć, ewentualnie
stworzyć nowy dom, który zamienią w pył jeżeli ile nie zrozumieją błędu.
Kobieta
z dzieckiem odbijał monotonie piłkę, raz jedno raz drugie. Dziecko opatulone
było w podobny kostium, jaki Writer pamięta z własnych zdjęci pochodzących
jeszcze z czasów dzieciństwa. Jednoczęściowy ciemnoniebieski kombinezon z
długim od kroku po szyję suwakiem oraz kapturem. Do tego duże jednopalczaste,
bordowe rękawiczki oraz czapka i szalik. Twarz maleństwa w znacznej części
pokrywały akcesoria anty chłodzące, lecz między nimi przebijały się drobne,
niewinne oczka.
Chłopczyk
mimo sztywnych ruchów kopał nadlatującą z wysoką częstotliwością piłkę zgrabnie
i prawie zawszę w stronę matki. Oboje mieli szerokie uśmiechy na ustach, śmiali
się i cieszyli chwilą, nie patrzyli na problemy liczyła się tylko zabawa.
Wychowanek jeszcze nie miał pojęcia, że jedno z rodziców niebawem wyjedzie
daleko i być może nie wróci.
-
Wszystko w porządku? – Zapytał zdziwiony Alojzy, który podszedł do pokoju.
-
Słucham? – wyrwany z amoku, zapytał odruchowo.
-
Pytam, czy wszystko w porządku – powtórzył.
-
Tak, tak – odparł mu na biegu jeszcze nie do końca powróciwszy do
rzeczywistości.
Odpowiedź
nie był z godna z prawdą, ale intuicja wygrała szybkością z ciekawością. Jednak nie na długo.
-
Co się stało z tym pokojem? – złapał mężczyznę za ramię.
-
A co się miało stać? – starzec stanął odwracając się w jego stronę zaraz po
zadanym pytaniu.
-
Kiedy wynajmowałem ten lokal, Weronika – tu na chwilę utkwił – drzwi zamknięte
stały na kłódkę, po której dzisiaj brak śladu, a po drugie, gdy weszliśmy
obejrzeć te pomieszczenie było kompletnie białe. Chciałbym dlatego wiedzieć
dlaczego dzisiaj jest ono pełne mebli.
-
O czym pan mówi? – dziadyga zapytał przejęty i zdziwiony niczym Pisarz przy
pierwszym zetknięciem z wyposażonym pokojem – całe mieszkanie zostało oddane do
użytku i nie mam pojęcia o co chodzi z żadną kłódką.
-
Mogę przysiąść, że w tym miejscu znajdował się zamek – pokazał na drzwi gdzie
ostatnio znajdywało się zamknięcie - nie
rozumiem…
Zrezygnowany
porzucił temat, a obaj siedzieli już w średniej klasy samochodzie. Kierował pan
Bieluch, pisarz zanim odjechali widział jeszcze cząstkę szczęśliwej rodziny
wciąż bawiącą się na szarym podwórku. Uśmiechnął się patrząc na ich dostatek.
-
Wracam do siebie.
-
Słucham? – zapytał zdziwiony, ponownie, mężczyzna.
Radosny
pisarz w końcu zrozumiał, że najlepiej nie jest mu wcale w luksusach i pięknych
mieszkaniach z miłymi sąsiadami, a najlepiej czuje się między prostymi
mieszkańcami brudnych podwórek, które zawsze pełne są uczuć – gniew, radość,
żal, zaufanie, ból, podziw, odrzucenie, troska. Tam jego dusza czuje się wolna.
Nie chciał wiedzieć, czy to co się stało przez ostatnie dni w jego głowie,
miało się dopiero wydarzyć, a może była to przestroga. Nie miał ochoty
dowiedzieć się o tym tak samo jak pewność rozpierała jego ciało, że wraca do
domu, gdzie będzie żył tak jak ma na to ochotę.
-
Słucham? - powtórzył nieco zdenerwowany.
Zatrzymał pojazd przy chodniku mało znanej pasażerowi ulicy.
-
Wracam do domu, proszę zawieźć mnie najpierw w sprawie wpłaty, a następnie
bezpośrednio na dworzec.
-
Coś się stało?
-
W sumie to wiele – odpowiedział zgodnie z prawdą – jednak jest to zbyt trudne
do wytłumaczenia. To po prostu jest, a ja muszę sobie z tym poradzić.
-
W takim razie nie naciskam.
Samochód
ruszył na nowo.
Mijali
te same ulice, chodniki, drzewa co Pisarzyna jadąc kilka dni temu taksówką. Po
kilku kilometrach ulicą główną skręcili w prawo – w wąski, odnowiony zaułek
gdzie pierwszym lokalem właśnie był punkt transakcyjny. Na szyldzie widniała
duża litera „M”.
-
To tutaj – oznajmił kierowca – Poczekam tutaj.
-
Masz jakiś numer konta? – pierwszy raz zwrócił się do Alojzego Dionizego von
Bielucha bezpośrednio – Jakoś muszę przelać pieniądze.
Uśmiechnął
się.
-
Mam. – Wyciągnął z kieszonki w samochodzie wizytówkę z danymi – tu znajdziesz
wszystkie potrzebne ci informacje.
-
Dzięki.
Dionizy
uśmiechnął się teraz do niego, tylko jakoś krzywo.
Prozaik
stał na środku chodnika mijany przez przypadkowych przechodniów. Starszych bądź
młodszych, jedni zwrócili uwagę na stojącego na samym środku człowieka, inni
przechodzili na około niego podążając swoimi ścieżkami nie spoglądając na
jednego, szarego przechodnia.
Czy
na pewno szarego?
Prozaik
stał na środku chodnika mijany przez przypadkowych przechodniów. Starszych bądź
młodszych, jedni zwrócili uwagę na stojącego na samym środku człowieka, inni
przechodzili na około niego podążając swoimi ścieżkami nie interesując się
szarym człowieczkiem, który unosił dłoń w celu zatrucia się po raz kolejny
nikotyną. Gdy zakończył swój rytuał ruszył do drzwi z tekturką w dłoni.
Wnętrze
lokalu odzwierciedlało ducha czasu – proste, ubogie w kolory, równe bryły
ubrane w jedną barwę oraz otoczenie kontrastujące do nich. Na prawej ścianie
znajdowała się informacja oraz biuro szybkich transakcji, po lewo od wejścia
boksy dla osób zaznajamiających się z funkcjonowaniem instytucji. W rogu
znajdował się także komputer służący pewno również do celów płatniczych.
-
Chciałbym dokonać transferu pieniężnego – oznajmił sucho młodemu mężczyźnie w
czarnych wąskich okularach.
Nie
zareagował na prośbę pisarza.
Obcięty
schludnie, z niewielką bródką, w różowej koszuli w prążki.
-
Chciałbym dokonać transferu pieniężnego – podniósł głos nie doczekawszy się
odpowiedzi od obsługi.
-
Słucham? – wyrwany z pracy nad dokumentami spojrzał na klienta i kartkę w ręku
– czym mogę służyć?
Pisarz
wciął głęboki oddech.
-
Chciałbym… – zirytowany powtórzył po raz trzeci - …dokonać transferu
pieniężnego.
-
Na jakie nazwisko? – na to podał mu kartkę z danymi Alojzego.
-
Doskonale – przeciągnął przyglądając się wizytówce – a pański numer klienta?
-
511… 051… 463 – powoli podyktował obsługującemu go człowiekowi
-
… 463 – zawtórował członek punktu – jaką kwotę panie…?
-
Writer.
-
Słucham?
-
Tak proszę się do mnie zwracać – grzecznie nakazał – Panie Writer.
-
Jaką więc kwotę chce pan przelać, Panie Writer?
-
1024.
-
Doskonale – uśmiechnął się do niego mężczyzna z zegarkiem o dużej, czarnej
tarczy ze srebrnymi wskazówkami, na prawym nadgarstku w okularach – jeszcze
tylko… – wyrwał nowo wydrukowany dokument i podał go do podpisania – …autograf
poproszę i gotowe.
Chwycił
długopis po czym przeciągnął go po papierze tworząc mało czytelną parafę.
Skierował oczy na pracownika, narzędzie wylądowało na blacie.
-
Popatrzmy. – Przejrzał oczyma po kartce - … doskonale. – zatwierdził, i kiwnął
na pożegnanie.
-
Kopia? – zapytał sucho
-
Racja, racja… gdzie ja mam głowę? – uderzył się
w czoło i podał identyczny kawałek papieru pisarzowi – oto i kopia.
Złożył
powolnie kartkę dwa razy na pół i schował do wewnętrznej kieszeni kurtki.
Spojrzał na pracownika zajętego na nowo stosami makulatury. Rozejrzał się po
pomieszczeniu.
Pusto.
W lokalu nie znajdował się ani jeden klient prócz niego. Dziwne.
Jednak
był tam bankomat, to mu wystarczyło. Udał się zatem po gotówkę.
**
Po
chwili gotowy był do podróży.
Obrócił
się i stanowczym krokiem opuścił obszar zamknięty. Wypalił w drodze do samochodu
jeszcze jednego papierosa. Ulica też wydała się jakaś wymarła, minął tylko
starszej daty kobietę w przechodzonej kurtce, długiej ciemnej spódnicy i ponuro
różowej czapce. Szła o lasce z siatką pełną zakupów. Nie śpieszyła się, w
pewnym wieku staje się to trudnością. Zmierzała powolutku od strony głównej
alei w głąb małych i coraz to rzadziej odnowionych kamienic.
-
Nienawidzę takich miejsc, możemy już jechał?
-
Ależ oczywiście – zwolnił hamulec i zawrócił na drogę – a co z rzeczami, które
zostały w mieszkaniu?
-
Wyśle mi je pan na ten adres – napisał na odwrocie wizytówki, jaką dostał kilka
chwil temu adres zamieszkania.
-
Dobrze, skoro tak.
-
Tylko wdzięczny będę za pośpiech, gdyż zapomniałem swojego zeszytu, a w nim mam
notatki dotyczące powstawania książki.
-
W taki razie przesyłka jeszcze dzisiaj wyląduje na poczcie.
-
Dziękuję. – mijał najnormalniejszych przechodniów, samochody większe, mniejsze,
bardziej, mniej zniszczone użytkowaniem – jest to ważne dla mnie, aby mimo
wszystko nie czytał pan zawartości.
Popatrzył
się dziwnie na niego, ale zachowując zobojętnienie odparł:
-
Oczywiście. To pańskie dzieło. Przeczytam je dopiero gdy zostanie opublikowane.
-
Oczywiście. – dodał, wiedząc, że nie do końca tak to będzie wyglądać.
-
Jakkolwiek by ona nie została podpisana – uśmiechnął się nie jednoznacznie.
Pisarz jednakże wolał nie ciągnąć wątku.
Jechali
w milczeniu do samego dworca. Gdzie
uściskiem dłoni pożegnali się, nie wspominając słowem o Weronice.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz