środa, 7 listopada 2012

Dzień siódmy - się spociłem - nadgoniłem dzisiaj czas - teraz to ja gonię czas! - Idę uczyć się Roty! - 13 689


Obudziło mnie delikatne smyranie okolic intymnych.
Otworzyłem oczy.
Zostałem uderzony w nerkę. Zaplułem się.
- Привет, Sokolow! – kat wyszczerzył zęby – Dziś opowiesz nam bajkę, jak to wielka, biała rasija chciała złapać Orzełka w klatkę – znowu uderzenie, tym razem plunąłem krwią.
Rozejrzałem się po sali. Dowódca nadal siedział na krześle i przyglądał się mi. Trzymał w jednym ręku kiełbasę, a w drugim bułkę. Poczułem głód, który minął z kolejnym uderzeniem. Zamroczyło mnie.
Najbliższe dni zapowiadały się nie najciekawiej dla mojego ciała.
- Głodnyś? – zapytał dowódca – Spisz się, a cos dostaniesz.
Wstał.
Zatoczył się wokół stołu,  zaprezentował się i przysiadł, na siedzeniu, które wziął wraz ze sobą.
- To może zacznijmy od nowa. Nazywam się Sierpniowy, podoba się? Tak jak ta wasza rewolucja
- Październik – wyszeptałem
- Co proszę?
- Październikowa – powtórzyłem gdy nachylił się nade mną
- Jeden pies, kto normalny robi rewolucję październikową w listopadzie? – zadał pytanie kierując wzrok na blondyna, lecz ten nie odpowiedział.
- Tak czy inaczej, powiesz mi teraz co i kiedy planujesz z tymi twoimi – zakpił –‘towarzyszami’, albo my pokarzemy co robimy z takimi dupkami jak ty.
Czekałem krótką chwilę z odpowiedziom, zastanawiałem się co powiedzieć, jak powiedzieć i czy powiedzieć. To mimo wszystkich wykładów, zajęć oraz przysięg okazało się trudnym wyborem.
- Chuj ci w dupę, sierpie! – wykrztusiłem
- Chuj to będzie, ale tobie, albo może i nie – spauzował – może i nie będzie – pauza – chuja. – zaśmiał się złowieszczo po czym wyszedł z pokoju.
Zostałem sam na sam, z katem.
Zapowiadał się ciekawy dzień.
Pan sierpniowy wrócił.
-Byłbym zapomniał – dodał – miłego poranka panom życzę – zgasił światło.
Z korytarza dało się jeszcze usłyszeć radosne pogwizdywanie. A z wewnątrz szelesty w ciemności. Nagle zapadła cisza, a po ciszy coś… coś strasznego… może wydać się to dziwne, ale to było prawdziwe tak prawdzie jak ja sam, jak gwiazdy na Kremlu, jak krzyże na cerkwiach.
Skierował się do mnie, położył mi coś na oczy, jakbym bez tego coś widział i włączył radio, akurat jakaś audycja.
Znajdowałem się między granicą stref, spiker mówił poprawną polszczyzną jednak akcent miał właśnie z pogranicza, pokręcił i zmienił częstotliwość, nie było już stacji, nie było już głosów, nie było nic. Tylko szum i ciemność.
Znajdował się we własnym umyśle, był więźniem samego siebie. Był kukiełką, a kat marionetkarzem.
Szum zagłuszającym otoczenie, oraz kompletna ciemność wywołują fatamorgany, a co jeśli ktoś potrafi kierować tymi snami? Kat umysłu?
 *
Znajdował się teraz w przestrzeni. Wszędzie biel. On też biały, odziany w szpitalne ubranie. Stał na boso na niedostrzegalnej podłodze. Za nim kryła się twarz, twarz, której nie dostrzegał. Postać była blaga jak ściana, unosiła swój czerep ponad przestrzeń, miała wyszczerzone pomalowane na czerwono usta, oczy szalone. Włosy długie sterczące w każdym kierunku.
Lalkarz zniknął. Sokołow zaczął spadać… nagle znalazł się tysiące kilometrów nad gruntem, jednak spadał nadal w nicości, nie widział tego, ale czuł i bał się, że za chwilę może także nie zauważyć podłogi. Nie zauważył.
Przy grzmocił z całej siły w przezroczystą powierzchnie.
Zaczęła ciec mu krew z nosa.
Chwilę potem przeniósł się do dziwnego miejsca. Wyglądało jak dno. Zaczął się topić. W pierwszym momencie próbował wypłynąć na powierzchnie, starał się dotrzeć wyżej niż jest wody. Odpychał się rękoma jak najmocniej, używał całej siły  swego ciała by unieść się choć milimetr. Zaczynało brakować mu tchu, wciąż widział przed sobą słońce w górze, a jego dzieliło coraz mnie, wiedział, że jeżeli się nie pośpieszy do zginie na dnie i nikt nigdy go nie wygrzebie.
Poraził go prąd. Poczuł paraliż, skurcz mięśni. Przeszył go kolejny wstrząs. Jakby piorun znad wody, widział je. Widział błyskawice, umykał im, rażony elektrycznością płynął wciąż ku wolności.
Wolność okazała się nie tak świetlana jak ją sobie wymarzył żołnierz nowej armii czerwonej.
Sterczał nagi w strugach deszczu na okręcie pirackim, w kręgu mężczyzn w różnorakim wieku ubranych w czarne płaszcze przeciwdeszczowe trzymających macierzystej roboty karabiny maszynowe. Jeden z nich nie miał płaszcza, naprzeciw niemu, w czarnej czapce, golfie i skórzanej kurtce. Przypominał mu tego Sierpa. Tylko on zachowywał powagę mimo iż po jego skroniach strumieniami lały się krople wody. Cała reszta załogi śmiała się z obnażonego człowieka, szturchali go, popychali, poniżali, gdy upadał kopali i podnosili na nowo, aby zrobić to wszystko a nawet więcej raz jeszcze. Nagle został uderzony w plecy, obrócił się i zobaczył postać Iwanowa, jego podwładnego z biczem w ręku, śmiał się wraz z towarzyszami. Jak spostrzegł wzrok ‘przełożonego’ zamachnął się i chlasnął go sznurem po tułowiu, zawijając poharatał policzek, pokład zaczerwienił się. Tłum za wiwatował. Zaczął krzyczeć:
- Dość! Dość! Proszę nie!
- Mięczak. – dostał w odpowiedzi. Szumienie w uszach ustało. Dopiero teraz uświadomił sobie, że przez cały ten czas słyszał tylko szum, wszystko czego doświadczył to zwidy, mięczak. – tak więc, towarzyszu podpułkowniku Sokołow, chcecie mi powiedzieć coś?
- Chuj ci w dupę!
- Tak też sądziłem – szum powrócił.
Tłum za wiwatował. Coś strzeliło, i drugi, i trzeci i czwarty, piąty. Padł na ziemię. Deski zalały się krwią, jego krwią. Podniosło go dwóch chyżych chłoptasiów. Spojrzał przez zamglone oczy przed siebie. Ku niemu kierował się właśnie wyobrażony Sierp i powiedział:
- Jak się czujesz, głodny jesteś?
- Jeb się!
- Bardzo dobrze, pamiętaj, że to będzie trwać i trwać. To się nie skończy, chyba, że będziesz grzecznym pieskiem i powiesz swojemu panu co chce wiedzieć.
- Jeb się! – powtórzył zachłystując  się wodą lejącą się na niego.
Zrobił ruch rękoma by rzucili go na ziemię. Przy okazji dostał kilka kopniaków na twarz.
- Pod kilem go!
- Pod kilem! – krzyczała kohorta – Pod kilem! – wrzeszczeli unosząc w górę dłonie zaciśnięte w pięści.
Przywiązali go do liny której koniec znajdował się na drugim końcu statku, a która ciągnęła się pod okrętem, skrępowali dłonie i nogi. Bez zbędnej gadaniny kopnęli go prosto  czeluści zimnej zielonej wody. po dłuższej chwili spędzonej tak, zaczęli ciągnąć go, lecz nie tak jak tego by sobie życzył. Wcale nie mieli ochoty pchać go ku górze. Bezwiednie zmierzał ku głębinie. Pod statek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz