Obudziło
mnie delikatne smyranie okolic intymnych.
Otworzyłem
oczy.
Zostałem
uderzony w nerkę. Zaplułem się.
-
Привет, Sokolow! – kat wyszczerzył zęby – Dziś opowiesz nam bajkę, jak to
wielka, biała rasija chciała złapać Orzełka w klatkę – znowu uderzenie, tym
razem plunąłem krwią.
Rozejrzałem
się po sali. Dowódca nadal siedział na krześle i przyglądał się mi. Trzymał w
jednym ręku kiełbasę, a w drugim bułkę. Poczułem głód, który minął z kolejnym
uderzeniem. Zamroczyło mnie.
Najbliższe
dni zapowiadały się nie najciekawiej dla mojego ciała.
-
Głodnyś? – zapytał dowódca – Spisz się, a cos dostaniesz.
Wstał.
Zatoczył
się wokół stołu, zaprezentował się i
przysiadł, na siedzeniu, które wziął wraz ze sobą.
-
To może zacznijmy od nowa. Nazywam się Sierpniowy, podoba się? Tak jak ta wasza
rewolucja
-
Październik – wyszeptałem
-
Co proszę?
-
Październikowa – powtórzyłem gdy nachylił się nade mną
-
Jeden pies, kto normalny robi rewolucję październikową w listopadzie? – zadał
pytanie kierując wzrok na blondyna, lecz ten nie odpowiedział.
-
Tak czy inaczej, powiesz mi teraz co i kiedy planujesz z tymi twoimi – zakpił
–‘towarzyszami’, albo my pokarzemy co robimy z takimi dupkami jak ty.
Czekałem
krótką chwilę z odpowiedziom, zastanawiałem się co powiedzieć, jak powiedzieć i
czy powiedzieć. To mimo wszystkich wykładów, zajęć oraz przysięg okazało się
trudnym wyborem.
-
Chuj ci w dupę, sierpie! – wykrztusiłem
-
Chuj to będzie, ale tobie, albo może i nie – spauzował – może i nie będzie –
pauza – chuja. – zaśmiał się złowieszczo po czym wyszedł z pokoju.
Zostałem
sam na sam, z katem.
Zapowiadał
się ciekawy dzień.
Pan
sierpniowy wrócił.
-Byłbym
zapomniał – dodał – miłego poranka panom życzę – zgasił światło.
Z
korytarza dało się jeszcze usłyszeć radosne pogwizdywanie. A z wewnątrz
szelesty w ciemności. Nagle zapadła cisza, a po ciszy coś… coś strasznego… może
wydać się to dziwne, ale to było prawdziwe tak prawdzie jak ja sam, jak gwiazdy
na Kremlu, jak krzyże na cerkwiach.
Skierował
się do mnie, położył mi coś na oczy, jakbym bez tego coś widział i włączył
radio, akurat jakaś audycja.
Znajdowałem
się między granicą stref, spiker mówił poprawną polszczyzną jednak akcent miał
właśnie z pogranicza, pokręcił i zmienił częstotliwość, nie było już stacji,
nie było już głosów, nie było nic. Tylko szum i ciemność.
Znajdował się we własnym umyśle,
był więźniem samego siebie. Był kukiełką, a kat marionetkarzem.
Szum zagłuszającym otoczenie,
oraz kompletna ciemność wywołują fatamorgany, a co jeśli ktoś potrafi kierować
tymi snami? Kat umysłu?
*
Znajdował się teraz w
przestrzeni. Wszędzie biel. On też biały, odziany w szpitalne ubranie. Stał na
boso na niedostrzegalnej podłodze. Za nim kryła się twarz, twarz, której nie
dostrzegał. Postać była blaga jak ściana, unosiła swój czerep ponad przestrzeń,
miała wyszczerzone pomalowane na czerwono usta, oczy szalone. Włosy długie
sterczące w każdym kierunku.
Lalkarz zniknął. Sokołow zaczął
spadać… nagle znalazł się tysiące kilometrów nad gruntem, jednak spadał nadal w
nicości, nie widział tego, ale czuł i bał się, że za chwilę może także nie zauważyć
podłogi. Nie zauważył.
Przy grzmocił z całej siły w
przezroczystą powierzchnie.
Zaczęła ciec mu krew z nosa.
Chwilę potem przeniósł się do
dziwnego miejsca. Wyglądało jak dno. Zaczął się topić. W pierwszym momencie
próbował wypłynąć na powierzchnie, starał się dotrzeć wyżej niż jest wody.
Odpychał się rękoma jak najmocniej, używał całej siły swego ciała by unieść się choć milimetr.
Zaczynało brakować mu tchu, wciąż widział przed sobą słońce w górze, a jego
dzieliło coraz mnie, wiedział, że jeżeli się nie pośpieszy do zginie na dnie i
nikt nigdy go nie wygrzebie.
Poraził go prąd. Poczuł paraliż,
skurcz mięśni. Przeszył go kolejny wstrząs. Jakby piorun znad wody, widział je.
Widział błyskawice, umykał im, rażony elektrycznością płynął wciąż ku wolności.
Wolność okazała się nie tak
świetlana jak ją sobie wymarzył żołnierz nowej armii czerwonej.
Sterczał nagi w strugach deszczu
na okręcie pirackim, w kręgu mężczyzn w różnorakim wieku ubranych w czarne
płaszcze przeciwdeszczowe trzymających macierzystej roboty karabiny maszynowe.
Jeden z nich nie miał płaszcza, naprzeciw niemu, w czarnej czapce, golfie i
skórzanej kurtce. Przypominał mu tego Sierpa. Tylko on zachowywał powagę mimo
iż po jego skroniach strumieniami lały się krople wody. Cała reszta załogi
śmiała się z obnażonego człowieka, szturchali go, popychali, poniżali, gdy
upadał kopali i podnosili na nowo, aby zrobić to wszystko a nawet więcej raz
jeszcze. Nagle został uderzony w plecy, obrócił się i zobaczył postać Iwanowa,
jego podwładnego z biczem w ręku, śmiał się wraz z towarzyszami. Jak spostrzegł
wzrok ‘przełożonego’ zamachnął się i chlasnął go sznurem po tułowiu, zawijając
poharatał policzek, pokład zaczerwienił się. Tłum za wiwatował. Zaczął
krzyczeć:
- Dość! Dość! Proszę nie!
- Mięczak. – dostał w odpowiedzi.
Szumienie w uszach ustało. Dopiero teraz uświadomił sobie, że przez cały ten
czas słyszał tylko szum, wszystko czego doświadczył to zwidy, mięczak. – tak
więc, towarzyszu podpułkowniku Sokołow, chcecie mi powiedzieć coś?
- Chuj ci w dupę!
- Tak też sądziłem – szum
powrócił.
Tłum za wiwatował. Coś strzeliło,
i drugi, i trzeci i czwarty, piąty. Padł na ziemię. Deski zalały się krwią,
jego krwią. Podniosło go dwóch chyżych chłoptasiów. Spojrzał przez zamglone
oczy przed siebie. Ku niemu kierował się właśnie wyobrażony Sierp i powiedział:
- Jak się czujesz, głodny jesteś?
- Jeb się!
- Bardzo dobrze, pamiętaj, że to
będzie trwać i trwać. To się nie skończy, chyba, że będziesz grzecznym pieskiem
i powiesz swojemu panu co chce wiedzieć.
- Jeb się! – powtórzył
zachłystując się wodą lejącą się na
niego.
Zrobił ruch rękoma by rzucili go
na ziemię. Przy okazji dostał kilka kopniaków na twarz.
- Pod kilem go!
- Pod kilem! – krzyczała kohorta
– Pod kilem! – wrzeszczeli unosząc w górę dłonie zaciśnięte w pięści.
Przywiązali go do liny której
koniec znajdował się na drugim końcu statku, a która ciągnęła się pod okrętem,
skrępowali dłonie i nogi. Bez zbędnej gadaniny kopnęli go prosto czeluści zimnej zielonej wody. po dłuższej
chwili spędzonej tak, zaczęli ciągnąć go, lecz nie tak jak tego by sobie
życzył. Wcale nie mieli ochoty pchać go ku górze. Bezwiednie zmierzał ku
głębinie. Pod statek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz