Pisarz wstał kierując wyciągniętą
rękę ku człowiekowi z naprzeciwka. Doszedł do wniosku, że jest z nim coś nie
tak, ale o resztę musiał dowiedzieć się sam, i to nie od niego.
Chory przeszedł do przedpokoju
wciąż z wyraźnie przestraszony.
Dotarli piętro niżej po
niedługiej chwili, tuż po obmyciu ubrań z popiołu przez lokatora mieszkania
numer 7 znajdującego się na trzecim piętrze. Paranoik za nim wciąż skulony,
Pisarz przed drzwiami, do których właśnie miał dzwonić.
Niespełna rozumu wyszedł zza
niego i w ten sam sposób co kilkadziesiąt minut obudził jego samego zaczął
stukać do wrót.
- Czy to coś oznacza? – zapytał z
ciekawości pisarz. Rozmówca kompletnie go zignorował i wciąż pukał.
Po krótkiej chwili. Zaprzestał. Z
wnętrza dało się usłyszeć ciężkie stąpanie połączone z szuraniem o podłogę.
Kroki ustały, stary i wysłużony zamek zabrzmiał. Skrzypiące drzwi uchyliły się,
przez wąską szparkę dało dostrzec się starczy wzrok odgradzający się od nich
okularami, podobnych rozmiarów co te u młodszego domownika drugiego piętra.
- Łukaszku, gdzieś był tyle
czasu? – uszczęśliwiona kobieta otworzyła szerzej, dając im wgląd na przedsionek.
Zadbany. Tapeta w kwiatki, stara jednak niezbyt zniszczona. Podobnie jak u niego.
Na lewo szafka, na prawo wieszaki. Na wieszakach dwie kurtki, jedna damska,
druga męska. Babinka nieco zdziwiła się wizytą nieznajomego jej człowieka. –
Kim jest twój gość, Łukaszku? – Łukaszek się nie odezwał. Wszedł cicho do domu
i zniknął gdzieś za rogiem.
- Dzień dobry, pani. – schylił
głowę na te słowa – Pani syn pomylił mieszkania i przyszedł do mnie myśląc, że
to wasz dom.
- Dziwne… - zamyśliła się –
Proszę, proszę. Niech pan nie stoi na korytarzu. Zrobię panu herbaty.
Siedzieli w kuchni. Writer od
strony okna, na któro patrzała Elżbieta. Pochłonięci mieszaniem herbaty.
Łukasz w tym czasie siedział
samotnie na swoim łóżku wpatrując się w pustą ścianę pokoju. Pomieszczenie było
przyzwoitych rozmiarów, bowiem zmieścił się tam duży regał z biurkiem, tapczan,
komoda z akwarium, a wciąż pozostawało jeszcze trochę miejsca.
Siedział tam i patrzył. Nie myślał.
Myślał o niczym. Nie przejmował się słowami nieznajomego, który według niego
zajął jego lokum. Wciąż był przekonany, że to tamten dom należy do niego, i że
to on tam mieszka.
Rozważał, czy to wszystko mu się
po prostu nie śni.
- Przepraszam na chwilkę, zobaczę
tylko co słychać u mojego syna. – nieśmiało powiedziała kobieta wstając oraz
patrząc wciąż w oczy gościa czekając aż potwierdzi, że zrozumiał. Wciąż
mieszała herbatę.
- Niech sobie pani mną głowy nie
zawraca, poczekam.
Ruszyła w stronę ostatniego
pokoju po prawo. Tego, który u niego jest zamknięty.
- Popadasz w paranoję… - Złapał
się z głowę i przetarł oczy. – to przez te książki.
Umoczył usta w dobrze zaparzonej
i posłodzonej herbacie. Stracił nawet ochotę na palenie, a to rzadkość.
Siedział i czekał. Z pokoju dobiegały go tylko ciche głosy, na przemian kobiecy
oraz męski. Nie wchodziły na siebie. Przypominało mu to dialogi na kursach
językowych.
Dryfował w samotności w otchłań
zapomnienia.
Z każdym łykiem herbaty i
przepłynięciem jej kropel po gardle ogrzewając je kojąco oddalał się coraz to
bardziej od świata rzeczywistego. Rytmiczny dialog tylko potęgował ten stan.
Dryfował w samotności w otchłań
zapomnienia.
Przed oczami zaczynał migotać mu
świat, powoli i subtelnie. Świat wirował, on wirował. Czy to ta herbatka? A może
otoczenie? Albo brak nikotyny?
Przed twarzą coraz częściej
pojawiał się i znikał się jeden obraz. Jedna sceneria. Jeden krajobraz, aż
zamarzł.
Pisarz znajdował się w nicości.
Mógł rozglądać się do woli. Ruchy nic nie dawały, przemieszczał się w punkcie
nie pokonując żadnego dystansu.
**
Był to piękny letni dzień. Słońce
doskwierało, miasto tętniło życiem. Wielka, portowa metropolia. Otoczona od
trzech stron wodami opływała w dostatek. Przystań roiła się od kupców,
marynarzy oraz uciech. Niewysokie, bogate domki ustawione w szeregach by równo
przylegały do brukowanej ulicy. Ulic było wiele, wszystkie jednak sprowadzały
się do jednego. Monumentalnych rozmiarów budowli. W środku miasta znajdowała
się wieża, budowana siłami zjednoczonych w tym celu mieszkańców grodu.
Mężczyźni nosili kamienie, szlifowali je, układali coraz to wyżej i wyżej.
Kobiety szykowały posiłki oraz roznosiły wody dla spragnionych mężczyzn.
Wieża była przeraźliwie wielka.
Widoczna zza horyzontu. Była odniesieniem dla podróżników, wskazywała drogę.
Wznosiła się bowiem do nieba i była widoczna zewsząd. Konstruowali ją dniami i
nocami. Najwybitniejsi architekci miejscy połączyli siły by stworzyć arcydzieło
architektury.
Budowla przybierała barwę słońca,
ogrzewana i skąpana w jego blasku, ponieważ ono towarzyszyło jej co dnia.
Według rysunków miała ona sięgać samych niebios, łączyć dwa cudowne światy, być
odpowiedzią na wiele pytań. Wielu oddało najwyższą ofiarę by cel został
osiągnięty – straciło swe życia, lecz nie ma zwycięstwa bez poświęcenia. Budowa
to niebezpieczna zabawa. Zwłaszcza gdy igra się nie tylko z siłami ludzkimi, a
także i z samym Bogiem.
Najwierniejsi słudzy Stwórcy
ostrzegali i przeciwstawiali się przedsięwzięciu, byli przekonani, iż za to co
czynią Najwyższy Władca ześle na nich nieszczęście, lecz kto by słuchał ostrzeżeń
starca.
Budowniczowie byli już u skraju
bram niebieskich. Wieża miała zostać po wielu latach pracy ukończona. Panowie
miejscy planowali ucztę na to święto. Planowali zaprosić na nią samego Pana,
kamień w całej krainie był na wykończeniu. Wszystko co mieli zużyli już prawie
w całości na budowę. Tego dnia zjechało
się wielu możnych z obrębu całego grodu. Wielu oligarchów, kapłanów, książąt.
Wszyscy oczekiwali już tylko Jednego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz