piątek, 9 listopada 2012

Dzień dziewiąty - w ostatniej chwili... się wyrobiłem - 17 280


O jedenastej zero dwa stał na nowo przed drzwiami kobiety z przed lat. Będąc szczerym zaczynał się stresować tym spotkaniem – po zmianie jaka zaszła w tej osobie obawiał się jej, ale i był ciekawy, w końcu – każda nowa przygoda to kolejne słowa w którejś z przyszłych powieści. Mimo iż tworzył światy, mimo iż tworzył postaci, nowe nazwy i przygody jednak duża część z nich miała swój zarodek właśnie w prawdzie, w tym co było jest i będzie. Przelewał swoje uczucia, uczucia innych na papier pod innymi nazwiskami. Dziwienie się z tym czuł, wiedział, że jeżeli osoby to czytające znały by prawdziwe imię autora i powiązały koniec z końce doszły by do wniosku, iż to fragment ich osobowości, ich wyglądu. Tego co z nim przeżyły.
Mogłoby był miło, albo nie miło. Jednak to nie istotne.
W oczekiwaniu, przejrzał napisane ostatniej nocy słowa, trochę je pozmieniał, trochę ubarwił i poskładał na nowo, wypił dzbanek herbaty i nawet nie palił. Sam sobie się dziwił. Od jakiegoś czasu czuł coraz mniejszy pociąg do zatruwania się.
 A jeszcze za młodu mówił sobie, że pali bo chce, że pali bo to mu sprawiało przyjemność. I była to prawda – do pewnego mementu. Przez długi okres czasu, kiedy to zaczynał swoją przygodę z tytoniem, sam decydował czy pali czy nie pali, nie czuł potrzeby jednak sprawiał mu to zbyt dużą frajdę, no i pewnego razu zabawa zmieniła się w nałóg, no i tak zostało do dnia dzisiejszego, ale kiedy nawiedza go pani zwana pospolicie w kręgach piszących Weną, wtedy nałóg mija, wtedy zajęty za bardzo jest pisanie, zapisywaniem kolejnych liter, które przeobrażają się  w sylaby, a  one w słowa, co daje nam zdania. Zdania akapity, akapity strony, a strony na samym końcu po wielu godzinach, dniach, miesiącach pracy co daje nam upragniony koniec i pustkę. Czystkę i wolność od słowa. Wtedy ma trochę czasu na odpoczynek i swobodę. Ale pamiętać musi, że jeżeli Wena odezwie się ponownie to nie może jej zlekceważyć bo to oznaczało by katastrofę. Obraza Pani Weny to najgorsze co dla piszącego może być.
Tak sobie rozmyślał przez długi czas siedząc i popijając herbatę co jakiś czas uzupełniając szklankę.
Aż wybiła godzina. Poszedł szybko opróżnić zbiornik z moczem i ruszył  w koszulce, spodniach ku drzwiom. Przez głowę przeszło mu, iż będzie konieczne zakupienie nowych ubrań. Bowiem przyjeżdżając tu nie wziął ze sobą niczego, jedynie to co miał przy sobie i na sobie.
O jedenastej zero dwa stał na nowo przed drzwiami kobiety z przed lat. Zastukał w drzwi, najpierw delikatnie lecz już trzecie uderzenie było dobrze słyszane na całej klatce.
Dziewczyna ubrana była już nieco inaczej. Obcisła koszula, przylegające czarne spodnie, czego ona od niego chciała, że robi to co robi? Kiedy jeszcze się znali nigdy by się tak nie ubrała, a teraz popatrzcie, na spotkanie ze zwykłym lokatorem „jej” mieszkania ubiera się jak na wieczorne spotkanie.
- Wejdź. – powiedziała do niego. Zaprosił go do tego samego  pomieszczenia co wtedy. Różnica była taka, iż teraz wszystkie pokoje były zamknięte. – coś do picia? – zapytała uprzejmie.

Co się zmieniło? O co w tym wszystkim chodzi? – myślał sobie pisarzyna idąc wolnym krokiem do pokoju. Jedno wiedział na pewno, że to co się dzieje nie podobało mu się ani trochę.
Rozsiadł się tym razem zgodnie z zaproszeniem w wygodnym fotelu na przeciwko telewizora, przed nim znajdowała się niska ława, z jednego z najpopularniejszych sklepów meblowych na świecie, obłożony brązową sklejką.
Za jego plecami umieszczony był stół, przy którym obserwował ostatnim razem właścicielkę mieszkania. Nie był w stanie teraz robić nic prócz wpatrywania się w ciemnię ekranu oraz odgłosy krzątającej się jeszcze gospodyni. Na półce przed nim stał niewielki wskazówkowy zegar oprawiony w wyszczerzoną kocią głowę. W psychodeliczną jak ta z Alicji w krainie czarów, pisarzyna zapatrzył się na posuwające na prawo wskazówki, zatracił się w czasie, znów stracił władzę nad swym umysłem.
*
Mały zegarek zamienił się w wielki zegar na wieży. Stał ubrany w ciepły płaszcz zimowy na środku ogromnego placu. Na około rozchodziły się odgłosy budzącego się lasu mino iż znajdował się w tym momencie w środku miasta, kilkanaście kroków od niego na niskim taborecie siedział długowłosy mężczyzna, miał kręcone naturalnie, płowe włosy rozpuszczone i zwisające mu na twarz. Pochylony był ku gitarze, na której grał jakąś balladę. Uniósł głowę by wydobyć z siebie mocny, męski głos. Twarz sprawiała, że wyglądał na około trzydzieści lat, w brwi miał kolczyk,  grał naprawdę niesamowicie, nie dobiegał go niestety, żadne dźwięki poza odgłosem bicia w struny oraz śpiewających ptaków.
Zaczął przemierzać ulicę, jak zwyczajny szary przechodzień. Starał wtopić się w tłum, stać się jednym z wyobrażeń jak te, mijające pisarza. Nie wychodziło mu to najlepiej, każdy przyglądał mu się z obrzydzeniem, jakby był nagi, albo śmierdział. Odwzajemniał spojrzenia pozornie przypadkowych ludzi,  patrzył się tak długo, aż oni nie ustępowali, bądź tracili odstępcę z pola widzenia. Kierował się ku wielkiej, bogatej budowli, opływającej w kosztowności oraz lśniła najszczerszym złotem, była to konstrukcja niebywale wspaniała, sam nie wiedział co mu dolega, jednak zdawał sobie sprawę, że może we wnętrzu znajdzie odpowiedzi na trapiące go ostatnio pytania, może w iluzji uda mu się poznać choć fragment prawdy.
Zbliżając się do ogrodzenia dookoła ogrodu znajdującego się na terytorium świątyni gdzie rosły starannie wypielęgnowane krzaki, dostojnie oraz wysoko wznoszące się drzewa, po obu stronach wąskiego bruku znajdowały się po trzy drzewce na szczytach, których znajdowały się sztandary powiewające przy delikatnych podmuchach zefiru. Kroczył teraz marmurowymi schodami ku portalowi z witrażem z portretem świętego w aureoli  trzymającego w jednym ręku księgę w drugim pastorał. Odziany był w prostą, brązową szatę, tło było mało kreatywne – błękitne.
Wnętrze tak samo jak opakowanie opływało w pieniądz. Złote filary, srebrne łączenia, obrazy w pozłocistych ramach. Sztandary na cześć bóstwa szyte złocistymi nićmi. Gdzie nie spojrzeć tam bogactwo i sława. Wywyższenie postaci. Nie wiedział gdzie jest, jednak nie znał osoby uznanej tu jako czempiona, nie był to na pewno Bóg, którego on znał, tamten walczył słowem i miłością, ten mieczem i gniewem. Mimo iż witraż wskazywał zupełnie coś innego, w środku dowiedział się prawdy.
W głównej nawie środkiem, której kroczył tuż przed ołtarzem stało dwóch odzianych w zbroje strażników. W rękach trzymali długie halabardy, a przy pasach przytroczone mieli krótkie miecze, na napierśnikach wybite były znaki Czempiona, jakiego najwidoczniej wynosili do rangi najwyższego – miecz i płomień. Pisarzyna z każdym  krokiem tracił wiarę o tym iż tutaj może poznać jakikolwiek dogmat. Stanął na wysokości drugiej ławy od wnętrza. Wzrok kapłana spowodował iż przemyślał sobie wszystko, wiedział jednak iż z każdą chwilą ma coraz mniej czasu na ewentualny odwrót.
Zobaczył jak duchowny skierował krok ku innowiercy, albo może raczej do niewiernego.
Pisarz szybkim krokiem zaczął zmierzać ku ujściu, jako że dom modlitwy był prawie pusty to każdy krok słychać było dokładnie, a to sprawiło iż jeszcze bardziej się zestresował i aż zaczął biec. Uciekał od osoby, która wcale go nie goniła, chciała porozmawiać, przekonać go do swojego szeregu racji, niezmiennych racji.
- Stój, synu. – powiedział dobrotliwym głosem, szczupły i niski kapłan w długiej brązowej todze ze sznurem przewiązanym w pasie. Na jednym z końców liny zaplątane było kilka supłów.
Writer jak na zaklęcie. Zatrzymał się. Nogi odmówiły mu kompletnie posłuszeństwa, umysł się uspokoił i nie odczuwał już potrzeby ucieczki. Były bezpieczny – tak przynajmniej mu się zdawało…
- Zaczekaj na pokornego i skromnego sługę Bożego – chrypliwie wyszeptał stojąc o krok za nim kładąc dłoń na pisarskim ramieniu. 
Mimowolnie odwrócił się i spojrzał zakapturzonej postaci na oczy.
Duszpasterz nie miał na sobie żadnych znamion, ani znaków. Był suchy i bezbarwny. Nie splamiony ludzkim życiem.  Czysty.
- Dziecko. Zbłądziłeś. Widzę to w twoim sercu – jakby mu zależało na jakimś szarym pisarzynie – choć ze mną, jestem gotów z tobą porozmawiać. Decyzje od Ścieżce pozostawiam już tobie.
Zgodził się. Co miał do stracenia skoro i tak był uwięziony we własnym umyśle.
Co za dziwny tydzień, pomyślał.
Ruszyli wolno w stronę ołtarza, na którym stał sakrament, obeszli strażników i wylądowali na środku prezbiterium.
- Popatrz teraz tam – wskazał mu ławy – tam na co dzień siedzi tysiące mężczyzn, kobiet oraz dzieci. Wszyscy przychodzą w jednym celu, aby posłuchać słowa napisanego ręką samego Boga. Kierował on wiele tysięcy lat temu tymi, którzy chcieli spełnienia jego dzieła. Oddawali się mu, poświęcali czas, składali ofiary, a on w zamian za to dał im prawa, dał im obowiązki. Dał cel w życiu, znaleźli swoje powołanie. Założyli kościół wyznania Stwórcy Potężnego, który przy pomocy legionów niebieskich oraz tych co uznali Jego wielkość. A ci którzy się sprzeciwili – zapłacili stosowną cenę.
- Zginęli?
- W męczarniach. Jest cały rozdział poświęcony temu w jednej ze Świętych Ksiąg. Chcesz się zapoznać?
- Nie dziękuję, nie lubię zabijania w imię idei. Idee są bez sensowne. Zasady, nie, ale idee stworzone przez kogokolwiek niż ja nie mają sensu. Nie będę zabijał w swoim imieniu, a zwłaszcza w imieniu kogoś innego. Nawet w imię boga.
- Zatem nie jesteś mężczyzną.
- Może dla ciebie nie, mam wyjebane co myślisz. Nie potrzebuję niczyich rad oraz kierunku, w którym mam iść – mówił to do pasterza, który z każdym momentem zdawał się tracić cierpliwość – Sam go znajdę, jeżeli nadejdzie taka potrzeba.
Ksiądz nie wytrzymał.
- Bluźnierca! – wykrzyczał, aż mury się odezwały – Szatan! – obrażał go, zapluwając się cały – Straże, pojmać go. – Dwa posągi ruszyły w jego stronę. Komicznie wyglądali jak na te czasu, lecz kiedy zobaczył lśnienie broni to przeraził go fakt iż wpakował się  w niezłą kawałe… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz