środa, 7 listopada 2012

Dzień siódmy - w szkole - się rozpisałem - zwrot akcji - Czas goni nas, goni nas, goni nas - 12 714


Dostanie i zajęcie posterunku okazało się nie takie oczywiste jak było w planach, bowiem już na samym rogu ulicy otaczającej budowlę natknęliśmy się na tuzin dobrze uzbrojonych strażników. Już wtedy dało się dostrzec jakąś anormalność tego w działaniu  milicji, ale nie mogliśmy zawrócić bowiem w tym samym czasie trwał już szturm na kwaterę główną.
Tak więc, nie zwracając uwagi na przeciwności, ruszyliśmy przed siebie. Zmieniliśmy plan działania.
Dwóch naszych snajperów miało zostać wykorzystanych już teraz. Ustawiłem ich na dachach pobliskich budynków i rozkazałem na sygnał wyeliminować jak najwięcej strażników zostając przy tym w ukryciu. Prawie w tym samym czasie wkraczaliśmy my, czyli cała reszta oddziału. Mieliśmy za zadanie rozprawić się i pojmać co poniektórych w sprawie przesłuchania oraz dowiedzenia się co jest nie tak.
Polaki byli tak zdezorientowani, że większych problemów nie mieliśmy ze zdjęciem całego posterunku znajdującego się na zewnątrz, jednak byli tak zawzięci i każdy niedobity jak na sygnał sam pozbawiał się życia, jakby zostali przeszkoleni w takich działaniach. Na nasze szczęście nikt z samobójców nie miał, granat, bo to mogłoby się skoczyć dla nas tragedią. Co ja wtedy czułem..?
Nic nie czułem. Na polu bitwy się nie czuje, to źle skutkuje w przyszłości – najbardziej dla ciebie samego.
Weszliśmy do budynku z opóźnieniem dwóch minut, połowa oddziału od frontu, drugi pododdział od piwnic, w których miało znajdować się więzienie.
Przewodziłem grupą, zachodzącą budynek od dołu. Naszym zadaniem było likwidacja załogi więziennej na całym poziomie, zajęcie tego poziomu oraz uwolnieniu jeńców wojennych uprowadzonych przez MN.
Na początku wszystko szło świetnie. Nie mieliśmy najmniejszych problemów z likwidacją wrogiej jednostki. Niestety po chwili okazało się, że to nie była jednostka MN, a nasi żołnierze. Byli związani z dołączonymi atrapami broni. W pomieszczeniu nie znaleźliśmy przeciwników, wybiliśmy swoich. Wrogowie sami nas znaleźli.
W momencie kiedy dowiedzieliśmy  się o błędzie było za późno. Byliśmy zdezorientowani.
Cud, że żyję.
Nagle piętro wyżej usłyszeliśmy strzały, zmobilizowaliśmy się i ruszyliśmy ku górze nie zostawiając nikogo na straży. To był błąd.
Kiedy znajdowaliśmy się na pół piętrze, odgłosy śmierci usłyszeliśmy w piwnicy. Wylęgli się znikąd. To my mieliśmy zaskoczyć ich i zmiażdżyć od obu stron, a to oni to zrobili. Musieli skryć się w miejscu, do którego nie dało się znaleźć od naszej strony. Wymordowali wszystkich żołnierzy, zostawili tylko mnie. Jakby wiedzieli kim jestem. Strojem nie wyróżniałem się w końcu od innych, a jednak przeżyłem. Reszta zginęła szybką śmiercią w walce, albo potem nieco wolniej...
**
Przeklęte polaczki, uprowadzili mnie. Przez ostatnie kilkanaście godzin jechałem w bagażniku jakiegoś samochodu w ciemnościach. Zakneblowali mnie, związali oczy i zatykając uszy.
Niczego nie słyszałem, nie widziałem, a ni nic nie mówiłem. Po długim czasie poniewierania się na tyle samochodu ujrzałem światło, był poranek, a my byliśmy  na skraju jakiejś wody. Prawdopodobnie jezioro - po drugiej stronie w oddali dało się dostrzec las.
Wywlekli mnie z pojazdu i rzucili na ziemie, po czym zaczęli coś krzyczeć w swoim parszywym języku.
Rozumiałem co poniektóre słowa, ale nie byłem w stanie połączyć je w całość.
Mówili coś chyba o budynku, albo  o krześle. Nie jestem pewien. Nigdy nie była moja mocną stroną nauka języków, poza Narodowym.
Po krótkiej chwili pojawił się ubrany w  paramilitarne odzienie mężczyzna. Wysoki, byczej postury.. Miał krótko przystrzyżone, czarne włosy, okulary słoneczne na oczach, z pod których dało się dotrzeć końcówkę średniej wielkości blizny, na pod prawym oczodołem.
Nie zwrócił na mnie uwagi. Zajął się rozmową z podwładnym. Uścisnęli sobie ręce, młodszy stopniem stanął na baczność po czym odszedł.
Zaraz po tym dowódca spojrzał na mnie, ciężko to przyznać, ale przestraszyłem się jego wzroku – a nie jest łatwe przestraszenie pułkownika Nowego Ludowego Cesarstwa, a zwłaszcza pułkownika Sokołowa. Krzyknął coś do osoby stojącej za moimi plecami.
 Podnieśli mnie. Postawili na równe nogi. Zachwiałem się po tylu godzinach w bez ruchu. Bym był upadł, gdyby nie silny uścisk kogoś zza mnie.
Śmiech.
Ktoś się śmiał. Nie widziałem, kto ani gdzie. Zaczynałem mdleć.
Zemdlałem.
Nigdy dotąd nie straciłem przytomności. Nawet na szkoleniu, ani na egzaminach, nawet podczas karnych zajęć.
Nigdy.
Starzeję się...
A to nie dobrze...
Obudziłem się w pomieszczeniu z jednym oknem zamalowanym czarną farba. Poza odrobiną światła spod drzwi oraz przebijającego się przez farbę na szybie, w pokoju panowała ciemność. Gdybym nie czuł zdrętwiałego ciała pomyślał bym, że to sen.
Czucie jest dobre. Czasami. Rzadko, ale teraz tak. Nawet bardzo dobre.
Koniec!
Drzwi się uchyliły. Wszedł osobnik postury podobny do tego z zewnątrz. Zapalił światło. Tak to on. Przystawił sobie drugie krzesło i usiadł.
W pomieszczeniu było wciąż ciemnawo jednak teraz dało się dostrzec szczegóły. Niewielkie pomieszczenie w opuszczonych, albo zaniedbanym domu. Widziałem tylko przeciwnika, swoje nogi, jakiś wysoki stół. Nie miałem pojęcia co się na nim znajdowało. Moje szczęście.
Ichrzy dowódca chlasnął mnie otwarta ręką w twarz.
Obudziłem się, albo raczej otrzeźwiałem.
- Вставать! – Wrzasnął śmiejąc się ponuro, po czym wymamrotał kilka słów po parszywemu.
Plunąłem mu na to twarz. Wytarł się i wyszedł. Uśmiechając się złowrogo. Poczułem, że to był błąd, lecz przekonać się miałem o tym niebawem...
*
Siedziałem w ciemnościach w samotności długie godziny. Zaczynałem czuć jak umierają mi ręce, a moja świadomość ucieka.
Usnąłem, albo zemdlałem – znowu.
*
Obudził mnie ten sam głos w taki sam sposób.
Tym razem zachowałem zimną krew. Tym razem nie był sam, a wnętrze pokoju się zmieniło. Tym razem stał obok niego psychopatyczne wyglądający niski blondyn. Na środku znajdował się długi i szeroki stół z klamrami. Ja za to siedziałem pod ściana na tym samy krześle co poprzednio.
- Nie umiesz podstaw kultury, nie szkodzi – powiedział po narodowemu – nauczymy się – i znów się zaśmiał. Ciągle się śmiał, lecz nie naturalnie.
Znów zaczęli rozmawiać po swojemu. Podszedł do mnie blondyn z butelką płynu i serwetką, na którą go wylewał. Przytwierdził mi go do twarzy i zaczął dusić.
Zemdlałem.
*
Wolałbym się nie obudzić, ale to zrobiłem, albo raczej oni mi pomogli wylewając na moje nagie ciało wiadro lodowatej wody. Zacząłem rzucać się spazmatycznie, napinać mięśnie.
- Oszczędzaj siły – powiedział – towarzyszu – zakpił – będą ci potrzebne –zaśmiał się.
Blondyn wymamrotał coś po swojemu, na co dowódca odpowiedział po rosyjsku
- Niech towarzysz pułkownik słyszy co mówisz przyjacielu. Niech wie co oznacza zniewago uczyniona Polakowi. – za szczerzył się krzywo.
- Tak więc, chcieliśmy okazać wam szacunek i poprosić o pomoc w sprawie kilku kwestii, jednakże jesteście zbyt pyskliwi – każde słowo cedził oddzielnie co sprawiało, że raziło jeszcze dosadniej – nie rozumiem co przełożeni w tobie widzieli. – to już powiedział bardziej do siebie.
Pokręcił się po sali, ciemnowłosy usiadł na moim krześle i przyglądał się. Leżałem nagi. Zdjęli ze mnie wszystko i położyli na stole. Teraz już nie zemdleje.
- Teraz już nie zemdlejecie, Sokolow – odparł czytając mi w myślach. Obrócił się scenicznie w moim kierunku zakładając gumowe rękawice na dłonie, zauważając moje zaciekawienie nimi, odpowiedział -  przydadzą się, nie lubię babrać się w męskich ciałach na boso... – co to miało znaczyć? To chyba jakiś polski szyfr.
*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz